O tym, co łączyło kolumbijskiego noblistę z kubańskim dyktatorem, napisano już kilka książek i słusznie, bo mamy tu poglądowy przykład jednej z najciekawszych zagadek ludzkiego umysłu. Nie jestem jednak pewien, czy komuś udało się w stu procentach wyjaśnić, jak literacki geniusz może jednocześnie być politycznym idiotą, wspierającym tyrana i mordercę. Z literaturą nie ma to jednak wiele wspólnego, a ponieważ mówimy o jednym z największych pisarzy naszych czasów, wolałbym się skupić na haśle numer dwa.

Nie sposób zliczyć, ile razy po śmierci Marqueza słyszeliśmy i czytaliśmy o realizmie magicznym. Ba, jeszcze za jego życia to określenie odmieniano po tylekroć, że do cna się zbanalizowało. Być może dlatego, że typ narracji spopularyzowany przez wielkiego Kolumbijczyka również się zbanalizował, dryfując niebezpiecznie w stronę kiczu. Ale przecież bez względu na to, jakkolwiek by metodę Marqueza nazywać, miliony jego wielbicieli wiedzą, na czym polegała. Owszem, sformułowanie „realizm magiczny" jest wewnętrznie sprzeczne, ale jednocześnie całkiem dobrze oddaje mechanizm kreowania powieściowego świata, gdzie z jednej strony toczą się takie wojny i powstania, jakie znamy z historii Ameryki Łacińskiej, z drugiej zaś księża lewitują w powietrzu, Cyganie sprzedają latające dywany, a kobiety żywcem wstępują do nieba albo rodzą się dzieci ze świńskimi ogonami. Czas daje się opisać jakimiś datami, a jednocześnie niczym w micie bohaterowie żyją w wiecznym teraz. Krótko mówiąc, realizm łączy się z elementami fantastycznymi, mimo że nie jest to literatura fantasy.

Oczywiście każdy, kto ma pojęcie na temat twórczości Marqueza, wie, że te przykłady pochodzą ze „Stu lat samotności", powieściowego arcydzieła zawłaszczonego przez popkulturę do tego stopnia, iż pokazywali się z nim bohaterowie tuzinkowych hollywoodzkich kryminałów (Tom Hanks w „Turner i Hooch"). A jednak geniusz literacki Marqueza sprawił, że historia rodziny Buendia została powszechnie uznana za trafną metaforę nie tylko losów jego ojczyzny, ale w ogóle całej Ameryki Łacińskiej. Jeden Bóg raczy wiedzieć, czy słusznie (bo nawet z pozycji laika mógłbym zgłosić szereg wątpliwości), ale co to ma w końcu za znaczenie? Siła marquezowskiej wizji była taka, że świat w nią uwierzył. I zapewne miliony czytelników wciąż są przekonane, że w południowej Ameryce ludzie widzą duchy, a duchy widzą ludzi.

Spektakularny sukces sprawił też, że dochował się Marquez jako „twórca realizmu magicznego" legionu epigonów. Wielu czytelników w pierwszym odruchu skojarzy choćby Laurę Esquivel („Przepiórki w płatkach róży") czy Isabel Allende. „Dom dusz" tej ostatniej jest po prostu nieudolną podróbką „Stu lat samotności", która odniosła zresztą bodaj większy sukces komercyjny niż oryginał, przede wszystkim dzięki wersji filmowej z Meryl Streep, Wynoną Rider, Antoniem Banderasem i Jeremym Ironsem. Zapewne dlatego, że jest „Dom dusz", podobnie jak „Przepiórki w płatkach róży", nieznośnym kiczem zarówno w wersji literackiej, jak i kinowej. Warto zresztą zauważyć, że także ekranizacje prozy samego Marqueza nigdy się nie udawały. Za każdym razem niebezpiecznie balansowały na granicy bełkotu („Rzecz o mych smutnych dziwkach") i kiczu („Miłość w czasach zarazy"), prędzej czy później ją przekraczając. A to potwierdzałoby znaną prawdę, że nawet jeśli geniusz i rzemieślnik używają tego samego materiału, to efektów ich pracy nie da się porównać.

Ale jest jeszcze coś, co geniuszu Marqueza dowodzi. Nie mamy chyba szczególnego problemu, by wskazać, kto zawdzięcza coś autorowi „Stu lat samotności". Wiemy, że przepisywały od niego Allende i Esquivel. I że inspirowali się nim polscy pisarze. Bez Marqueza i Macondo nie byłoby jednej z najważniejszych książek lat 90., czyli „Prawieku i innych czasów" Olgi Tokarczuk. Zapewne nie byłoby też „Weisera Dawidka" Pawła Huelle (nazwanego w latach 80. powieścią dziesięciolecia" i najlepszej moim zdaniem książki Andrzeja Stasiuka „Opowieści galicyjskie". Nie byłoby też prawdopodobnie najwybitniejszych filmów w dorobku Emira Kusturicy („Underground", „Arizona Dream", „Czarny kot, biały kot") i Jana Jakuba Kolskiego („Jańcio Wodnik"). Wymieniać można by pewnie jeszcze długo, bo tych, którzy inspirowali się Marquezem (lub od niego zrzynali), nie brakuje. Ale czy ktoś wie, kim inspirował się Marquez? Bo przecież nie on jest twórcą metody, którą nazywamy realizmem magicznym. Była ona znana, bodaj jeszcze zanim on się urodził, choćby z prozy Brunona Schulza czy, szczególnie bliskiego kolumbijskiemu nobliście, Jorge Louisa Borgesa. Tyle że Marquez przyswoił ją sobie w sposób tak doskonały, że wszyscy zapomnieli o tym, że miał jakichś poprzedników. I na tym właśnie polega różnica między geniuszem a najwybitniejszym nawet artystą (jak kilku wymienionych wyżej). Nie wiadomo, od kogo przepisuje geniusz, ale doskonale wiemy, kto przepisuje od geniusza.