Wrzask wyzwolonego ślimaka

Jaka jest różnica pomiędzy obrońcą zwierząt a obrońcą praw zwierząt? Ano taka, że obrońca zwierząt dostrzega różnicę między człowiekiem a żyrafą, a obrońca praw zwierząt ?– niekoniecznie. Dla niego człowiek i żyrafa to niemal to samo.

Publikacja: 28.06.2014 02:00

Red

Trudno się dziwić takiemu zatarciu granic, skoro ochrona zwierząt jest dziedzictwem wielowiekowych badań naukowych i wymaga pewnych kompetencji, a ochrona praw zwierząt to całkiem świeżej daty odłam... ruchu feministycznego, który – mówiąc w pewnym uproszczeniu – rozszerzył swoje badania nad upośledzeniem społecznym kobiet na świat zwierząt.

Jest w tym pewien paradoks, że kobiety w oczach części ruchu feministycznego zostały zaliczone do zwierząt. Paradoks pozorny, bo dla obrońców praw zwierząt człowiek, bez względu na płeć, nie jest niczym wyjątkowym. Równie dobrze mógłby być muchą, zatem nie ma powodu, aby buntował się przeciwko zaliczaniu go do dzikiej fauny. Taki bunt byłby zresztą świadectwem ciasnoty umysłowej. Feministki dobrze przecież wiedzą, że wywyższenie człowieka, przekonanie o jego wyjątkowej roli jest tylko chrześcijańską, religijną bujdą niemającą żadnego naukowego potwierdzenia.

Kinga Dunin wspomniała niedawno w „Krytyce Politycznej" o badaniach, które pokazują, „jak płynna jest granica między człowiekiem i zwierzęciem". I oburzyła się na wszystkich, którzy pozwalają sobie mieć odmienne zdanie na ten temat: „natychmiast podnoszą się głosy sprzeciwu ze strony tradycyjno-katolickich mediów. To jest gorsze niż gender! Zrównuje człowieka z bydlęciem... I tym podobne bzdury, których nawet nie chce mi się cytować. Smętny polski ciemnogród" – machnęła w końcu z rezygnacją ręką.

Rozum twardo zatem nakazuje wierzyć, że jesteśmy muchami. A kto nie wierzy, ten ciemnogród.

Prusakolep ?na ławie oskarżonych

A propos much. Jakieś dwa lata temu etyczka Magdalena Środa popełniła na łamach „Gazety Wyborczej" felieton pod prowokacyjnym i jakże proroczym tytułem „Mucha też człowiek". Przekonywała w nim między innymi, że much nie należy zabijać, bo są – jak żartobliwie to ujęła – „dziećmi bożymi". Zganiła też tradycyjnie Kościół, że nie naucza wiernych szacunku wobec much. Przesłanie z tego można było odczytać takie, że ten, kto tłucze muchy, jest zapewne gotów mordować także inne słabsze stworzenia (a kto wie, czy i nie ludzi). Pani profesor dopuściła jedynie tłuczenie much zbyt natrętnych, ewentualnie komarów, ale też tylko wtedy, gdy stają się dokuczliwe.

Założenie, że tłuczenie much może prowadzić do rzezi, wydaje się bardzo karkołomne. Wystarczy przypomnieć, że najsłynniejszy niemiecki obrońca praw zwierząt, Adolf Hitler, choć był pionierem ustawowej walki o prawa zwierząt i zapewne muchy nigdy nie skrzywdził, wobec ludzi nie miał już tyle empatii. A więc miłość do much i miłość do innych stworzeń, w tym zwłaszcza ludzi, nie zawsze idzie w parze.

Ale jeśli już jesteśmy na antypodach rozumu, to warto na chwilę powrócić do cytowanego wyżej felietonu Kingi Dunin, w którym z żalem pisze ona o „deratyzacji, której nikt się nie przeciwstawia" (sic!) i ujawnia tym zdaniem kolejną różnicę między obrońcami zwierząt a obrońcami praw zwierząt. Ci pierwsi chcą dla potomności zachować zagrożone gatunki, ci drudzy upominają się o prawa much i szczurów, aby – i tak liczne – rozmnażały się bez końca, szerząc wszędzie brud i zarazki. Nie wiem, skąd ta namiętność niektórych zapalczywych feministek do szczególnie obrzydliwych stworzeń.

Niechęć do normalnych ludzi i towarzyszący temu odlot intelektualny są chyba dziś największym problemem tzw. liberalnej lewicy. Guru obrońców praw zwierząt Australijczyk Peter Singer zdobył sympatię tych środowisk sugestiami, że życie noworodka jest mniej warte niż życie kilkuletniego psa, bo noworodek ma niższy stopień świadomości. A zatem zabicie noworodka powoduje znacznie mniejsze konsekwencje niż uśmiercenie psa. W opinii Singera zwierzę jest bowiem „osobą", a noworodek jeszcze nią nie jest. A kiedy będzie? Po czterech tygodniach od narodzin – wyrokuje Singer.

Z punktu widzenia obrońców praw zwierząt i samego Singera człowiek nie jest bowiem niczym więcej niż tylko gatunkiem zwierzęcia – czymś jak mucha czy szczur. Zresztą w obowiązującej w tym środowisku terminologii człowiek nazywany jest wprost „zwierzęciem ludzkim". W tym kontekście nie powinien już nikogo szokować fakt, że Singer dopuszcza zoofilię, dość obrazowo przedstawiając przy tym zalety seksualne młodej jałówki. Jego zdaniem zoofilia jest dozwolona wtedy, gdy daje ona satysfakcję zarówno człowiekowi, jak i zwierzęciu. W jaki sposób należy mierzyć satysfakcję zwierzęcia, tego Singer nam już litościwie nie zdradza.

Żeby było jasne, Singer to nie jest jakiś nawiedzony szarlatan, który pobierał nauki u Papuasów. To poważany (choć chyba nie poważny) profesor z Princeton, swego czasu wykładowca m.in. na Oksfordzie i w Nowym Jorku. Jego opinie są słuchane i brane pod uwagę.

Dialogi na cztery nogi

Co to więc znaczy, że narodzony człowiek nie jest osobą, a zwierzę nią jest? Przede wszystkim to, że człowiek (do czwartego tygodnia życia – według Singera) nie powinien podlegać ochronie prawnej, natomiast zwierzę – przeciwnie, musi zyskać prawa nadające mu podmiotowość podobną do tej, jaką cieszą się dorośli ludzie. Na razie nie mówi się o nadaniu zwierzętom praw wyborczych, ale to chyba tylko kwestia czasu, do momentu, gdy obrońcy praw zwierząt zdołają przekonać świat, że opanowali język fauny i jako jedyni potrafią reprezentować interesy zwierząt w parlamencie.

Drwiny? Nie do końca. Badaczka małp Barbara Smuts tak pisze o swojej suczce Safi: „rozmawiam z nią po angielsku o ważnych sprawach (...). Safi rozumie wiele angielskich zwrotów i sama także cierpliwie uczy mnie swojego języka ruchów, gestów i postaw (rzadko stosuje komunikaty głosowe). Ponieważ Safi traktuję jak osobę i ona mnie także, możemy być przyjaciółkami". Na razie więc międzygatunkowa debata natrafia na pewne trudności. Suczka rzadko wydaje z siebie „komunikaty głosowe" i woli machanie ogonem, co może być trudne do powtórzenia dla jej ludzkiej „przyjaciółki".

Postulat odrzucenia antropocentrycznego oglądu świata i – co za tym idzie – zrównania praw człowieka z prawami zwierząt wprowadził do języka liberalnej lewicy pojęcie „szowinizmu gatunkowego" lub inaczej – choć też pięknie – „gatunkizmu". To pokrętne pojęcie jest używane na określenie dyskryminacji zwierząt przez człowieka. Słowo „dyskryminacja" brzmi w tym kontekście nieco absurdalnie. Ale nie dla proroków rewolucji wśród zwierząt. Z ich punktu widzenia zwierzęta są tak samo dyskryminowane jak kobiety czy – swego czasu – czarnoskórzy niewolnicy w Ameryce. Dlatego – podobnie jak ówczesnym niewolnikom – należy się dziś zwierzętom... abolicja, oczywiście.

Na czym miałaby polegać abolicja, wyjaśnia Joan Dunayer, autorka książki „Równość zwierząt: język i wyzwolenie". W jej opinii trzeba całkowicie wyeliminować uzależnienie zwierząt od człowieka (nazywane przez nią – rzecz jasna – niewolnictwem). W praktyce oznaczałoby to likwidację wszelkiej hodowli zwierząt, zamknięcie i opróżnienie ogrodów zoologicznych, powstrzymanie połowów ryb itd. Dunayer nie precyzuje wprawdzie, co należałoby zrobić z milionami wypuszczonych na wolność krów, dziesiątkami milionów świń, miliardami kur, nie mówiąc już o dzikich zwierzętach wyrzuconych z zoo. Prawdopodobnie musiałyby zdechnąć, pardon – umrzeć z głodu, ewentualnie powyżerać się nawzajem, bo człowiekowi nie wolno byłoby już ich jeść. A co powinien zacząć jeść? Wyłącznie potrawy wegańskie, tj. pozbawione wszelkich składników pochodzenia zwierzęcego.

Kiedy kura mówi „nie"

Dunayer zdaje sobie sprawę z tego, że nie da się dokonać tej rewolucji dietetyczno-zoologicznej z dnia na dzień. Domyśla się bowiem, że jeszcze nie wszyscy ludzie osiągnęli poziom jej wrażliwości. Aby ich szybciej wydobyć ze smętnego ciemnogrodu, zaproponowała wyeliminowanie z języka pojęć, które – jej zdaniem – propagują szowinizm gatunkowy. Propozycje nowych określeń zostały przedstawione na razie w języku angielskim. I tak zamiast mówić „kwoka wysiadująca jajka" powinniśmy powiedzieć „kwoka uciemiężona dla swoich jaj" (w oryg. „hen enslaved for her eggs"). Analogicznie, widząc krowę na pastwisku, powinniśmy zaznaczyć, że to „krowa uciemiężona dla swojego mleka". Wołowina z kolei ma być „krowim ciałem", bo przecież krowa też człowiek i ciało ma. Oglądając słonia w zoo, musimy wiedzieć, że to „więzień ogrodu zoologicznego" („zoo prisoner"). A dzikie zwierzęta nie są dzikie i nie są zwierzętami, lecz po prostu „nieudomowionymi nieludźmi" („non-domesticated nonhumans").

Za to wszyscy psiarze włóczący się ze swoimi psami na smyczy muszą sobie odtąd wbić do głowy, że: po pierwsze – pies nie jest ich, a po drugie – że pies nie jest psem. Pies to odtąd „towarzysz" lub „towarzysz pozaludzki", który został wzięty w „adopcję". Słowo adopcja jest chyba nietrafione, bo sugeruje uzależnienie. W adopcję to sobie można wziąć dziecko, a nie partnera, pardon – „towarzysza kota". Być może lingwiści zdołają znaleźć bardziej przystające określenie na dobrowolny związek człowieka z towarzyszem pozaludzkim.

Dunayer w wywiadzie udzielonym portalowi Frontu Wyzwolenia Zwierząt wspomina, że jej walka o prawa zwierząt zaczęła się wtedy, gdy po raz pierwszy zobaczyła szczury. Było to podczas studiów psychologicznych. W trakcie eksperymentów nad psychiką szczurów te piskliwe gryzonie najwyraźniej zawładnęły jej sercem. – Nigdy wcześniej wśród moich pozaludzkich towarzyszy nie znalazł się żaden szczur – przyznała ze wstydem. Wstyd uzasadniony. Prawdziwy obrońca praw zwierząt nie wchodzi przecież w banalne związki z psami czy kotami.

Nic zatem dziwnego, że wśród akcji przeprowadzonych przez Front Wyzwolenia Zwierząt (ALF) – organizacji bojowników o prawa zwierząt – przeważały dewastacje laboratoriów na amerykańskich uniwersytetach, w trakcie których uwolniono setki szczurów doświadczalnych. Oczywiście nikt nie przejmował się tym, że przy okazji uwolniono też setki tysięcy wirusów, jak również tym, że przerywano i utrudniano badania naukowe, które w niektórych przypadkach mogłyby może służyć ratowaniu ludzkiego zdrowia. Ale przecież ludzkie życie nie ma takiej wartości jak szczurze. – Byłabym uradowana, gdyby pierwszy naukowiec został zabity przez aktywistę wyzwolenia zwierząt – przyznała z rozbrajającą szczerością rzeczniczka ALF Vivien Smith.

Polscy aktywiści ALF na szczęście nie planują na razie wysadzenia w powietrze żadnego szpitala czy uniwersytetu. Jak można wyczytać na ich stronie internetowej, wyrzekają się przemocy, słusznie przeczuwając, że tego typu akcje nie przyniosą im zrozumienia w smętnym polskim ciemnogrodzie. Zamiast tego stawiają na pracę misyjną polegającą na propagowaniu „prawa ahimsy". Ahimsa to jedna z buddyjskich zasad moralnych nawołująca do niestosowania przemocy i poszanowania wszelkiego życia. A jednocześnie odpowiedź, dlaczego – jak pisała prof. Magdalena Środa – nie wolno nam tłuc much i komarów, z wyjątkiem tych dokuczliwych. Te dokuczliwe tłuc można, bo ahimsa dopuszcza prawo do samoobrony. Ale tłuczenie insektów, zanim nas ugryzą, jest niewskazane, może bowiem pogorszyć naszą karmę.

Piętnowany przez prof. Środę Kościół katolicki nie dba, niestety, o karmę swoich wyznawców i nie naucza o ahimsie. Trudno się więc dziwić, że na forach obrońców praw zwierząt Kościół obrywa równie często jak w felietonach pani profesor, za to zainteresowaniem cieszą się tam na przykład cytaty z prac duchowego mistrza Osho – założyciela hinduskiej sekty działającej głównie wśród stukniętych, ale za to bogatych Amerykanów.

Osho pisze: „Zwierzęta są częścią nas, ale także drzewa są częścią nas. Naukowcy odkryli, że drzewa czują i są nawet bardziej wrażliwe od nas. Umieszczono na drzewach specjalne urządzenia, rodzaj kardiografów, które pokazują bicie serca drzew. Gdy do drzewa podchodził człowiek mający je ściąć, kardiogram natychmiast wykazywał silną reakcję drzewa – tak jakby się bało. W dodatku nie tylko ono – także pozostałe drzewa reagowały... współczuły. Lecz najdziwniejsze było to, że jeśli nadchodzący z siekierą człowiek jedynie udawał, że zamierza je ściąć, wtedy wykres kardiogramu był harmonijny. Drzewo wyczuwało, czy człowiek naprawdę chce je ściąć czy tylko udaje! Drzewa są bardziej wrażliwe od ciebie. Nie byłbyś w stanie rozpoznać, czy ten facet z siekierą zamierza cię nią uderzyć czy tylko udaje. Twoja wrażliwość nie byłaby w stanie tego rozpoznać".

Cóż, gdyby nasz gatunek dorównywał wrażliwością drzewom, już dawno pewnie uporalibyśmy się z wyzwoleniem zwierząt i naprawieniem krzywd komarom. Czyż nasz świat nie byłby piękniejszy, gdyby człowiek wraz z jakimś pozaludzkim towarzyszem położył się pod jabłonią i czekał, aż wdzięczne drzewo samo poczęstuje go dojrzałym owocem?

Miłość odbiera rozum

Podobno na ponad 100 uczelniach prawniczych w Stanach Zjednoczonych wykłada się dziś animal studies, a więc studia z zakresu praw zwierząt. Należy jednak wątpić w to, że ma to wyłącznie związek z ideologią. Prędzej chodzi o zyski. Znając pazerność amerykańskich kancelarii prawnych, już wkrótce można się spodziewać procesu ślimak kontra rząd Stanów Zjednoczonych, w którym wyzwolony ślimak będzie domagał się respektowania przysługującego mu prawa do zżerania chronionych roślin na terenie parku narodowego Yellowstone oraz potężnej rekompensaty za lata niewolnictwa, z której pewnie opłaci usługi prawne reprezentującej go kancelarii.

Niewykluczone są także procesy o zniesławienie. Jak bowiem wskazują obrońcy praw zwierząt, nazwy wielu gatunków używane są przez ludzi w charakterze wyzwisk: np. ty świnio, ty krowo, ty bydlaku. Sformułowania te mają świadczyć o naszym nagannym, szowinistycznym stosunku do wielu zwierząt i jako takie powinny zostać prawnie zakazane. Nie dlatego, że obrażają człowieka, ale dlatego, że obrażają zwierzę.

Stoimy więc dziś u progu kolejnej rewolucji językowej, która – zdaniem liberalnej lewicy – wyeliminuje z naszej świadomości mięsożerne instynkty i stanie się zapowiedzią nowego świata. Świata, w którym człowiek poda łapę zwierzęciu i zakończy odwieczną walkę gatunków. Będzie to świadczyć – nawiązując do cytowanego już felietonu Magdaleny Środy – o „wielkości człowieka", który zrezygnuje ze swojego człowieczeństwa na ołtarzu międzygatunkowej równości.

Nie jest tylko jasne, jak zmusić inne gatunki do poszanowania nowego ładu. Jak zachęcić tygrysa, by jadł ogórki, a rekina, by skubał wodorosty? Jak przerwać ten przeklęty łańcuch pokarmowy, który psuje zaplanowaną przez liberalnych wizjonerów harmonię natury? Jak uświadomić wyzwolonym zwierzętom, że ich międzygatunkowy interes wymaga całkowitego posłuszeństwa wobec twórców nowego świata?

Gdyby można było zapytać zwierzę – dajmy na to, osła – o to, czy chciałby międzygatunkowej równości w zamian za abolicję, to pewnie nie byłby zachwycony tą wizją. Bo nawet osioł dostrzegłby to, czego nie pojmują obrońcy jego praw, że nie oczekuje on od człowieka wolności, równości i braterstwa, lecz opieki i dobrego traktowania. I że zależy to przede wszystkim od poprawy warunków bytu ludzi, a nie zwierząt. Tej intelektualnej iluminacji życzymy zarówno liberalnej lewicy, jak i tym wszystkim, którym szlachetna miłość do zwierząt odbiera niekiedy rozum...

Autor jest publicystą. Był m.in. zastępcą redaktora naczelnego „Dziennika"

Trudno się dziwić takiemu zatarciu granic, skoro ochrona zwierząt jest dziedzictwem wielowiekowych badań naukowych i wymaga pewnych kompetencji, a ochrona praw zwierząt to całkiem świeżej daty odłam... ruchu feministycznego, który – mówiąc w pewnym uproszczeniu – rozszerzył swoje badania nad upośledzeniem społecznym kobiet na świat zwierząt.

Jest w tym pewien paradoks, że kobiety w oczach części ruchu feministycznego zostały zaliczone do zwierząt. Paradoks pozorny, bo dla obrońców praw zwierząt człowiek, bez względu na płeć, nie jest niczym wyjątkowym. Równie dobrze mógłby być muchą, zatem nie ma powodu, aby buntował się przeciwko zaliczaniu go do dzikiej fauny. Taki bunt byłby zresztą świadectwem ciasnoty umysłowej. Feministki dobrze przecież wiedzą, że wywyższenie człowieka, przekonanie o jego wyjątkowej roli jest tylko chrześcijańską, religijną bujdą niemającą żadnego naukowego potwierdzenia.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Agnieszka Fihel: Migracja nie załata nam dziury w demografii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji