Postępy wakcynologii - świat ma coraz więcej szczepionek

Gruźlica, trąd, cholera, pasożyty przestały być groźne. Przedłużamy życie chorym na AIDS i nowotwory. Regenerujemy organy. Mamy nawet leki na ebolę. Wszystko to prawda – z jednym zastrzeżeniem.

Aktualizacja: 09.11.2014 16:06 Publikacja: 08.11.2014 01:17

Postępy wakcynologii - świat ma coraz więcej szczepionek

Foto: AFP

Oficjalna liczba potwierdzonych zakażeń wirusem Ebola ostatniego dnia października 2014 roku to 13 567. 4951 – to ofiary śmiertelne epidemii gorączki krwotocznej. Wszystko według raportów Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Sprawdza się najgorszy scenariusz, według którego do końca listopada będzie 20 tysięcy chorych. W styczniu – jeżeli nie uda się skutecznie przeciwdziałać epidemii – liczba zakażonych sięgnie miliona. Jest też wersja „optymistyczna". Według niej za rok będzie „jedynie" łącznie 700 tys. chorych.

Kraje europejskie pilnują lotnisk, personel szpitali stawiany jest na nogi przy najmniejszym podejrzeniu obecności wirusa u pacjentów z gorączką, a firmy farmaceutyczne w ekspresowym tempie testują szczepionki

Najbardziej dotknięte epidemią kraje to Sierra Leone, Liberia i Gwinea. Pojedyncze przypadki zanotowano w Nigerii, Senegalu i Mali. Zakażenia wykryto również w Stanach Zjednoczonych i Hiszpanii – to skutek przywleczenia wirusa wraz z pacjentem do szpitali, gdzie pielęgniarki i lekarze obchodzili się z nimi nie dość ostrożnie.

Gdy nie wiadomo ?o co chodzi...

Jak to możliwe, skoro dysponujemy lekami potrafiącymi zatrzymać tę groźną chorobę? Specyfik o nazwie ZMapp przygotowany przez firmę Mapp Biopharmaceutical Inc. z San Diego co prawda cały czas ma status eksperymentalnego preparatu, ale jego skuteczność została w praktyce udowodniona. Mamy również eksperymentalne preparaty kanadyjskiej firmy Tekmira oraz amerykańskiej BioCryst – obie blisko współpracują z państwowymi agencjami w swoich krajach. Testowane są również szczepionki przeciw wirusowi Ebola – pierwsze dawki otrzymali już ochotnicy w amerykańskich ośrodkach wojskowych oraz lekarze mogący mieć styczność z zakażonymi pacjentami.

Teoretycznie mamy środki, aby tę epidemię zatrzymać. I co? I nic.

Najlepiej sytuację opisuje ponury i cyniczny żart amerykańskiego serwisu satyrycznego „The Onion". „Ile potrzeba, żeby opracować szczepionkę przeciw eboli? Co najmniej 50–60 białych ofiar". Bo ebola była nieuleczalna tylko do momentu, kiedy nie zachorowali biali lekarze i wolontariusze.

Nancy Writebol i Kent Brantly zakazili się ebolą prawdopodobnie w Liberii. Gdy źle się poczuli, eksperymentalny lek – o istnieniu którego wiedzieli wcześniej tylko wtajemniczeni (i prawdopodobnie wojsko) – został przetransportowany w lodzie samolotem do Afryki, aby jak najszybciej podać go chorym.

Nie, nie wszystkim chorym. Fiolek wystarczyło tylko dla dwojga Amerykanów. Brantly'emu przetoczono również krew 14-letniego chłopca, który wcześniej własnymi siłami pokonał ebolę.

Mimo to stan Brantly'ego był tak zły, że już się żegnał z rodziną. Stan Writebol pogarszał się z godziny na godzinę – jej organizm był słabszy niż 33-letniego mężczyzny. Ale w godzinę po wstrzyknięciu leku zniknęły zmiany skórne i kłopoty z oddychaniem. Następnego dnia Brantly mógł sam wziąć prysznic.

Oboje zostali natychmiast przewiezieni specjalnym samolotem do Stanów. Wyzdrowieli. Przypomnijmy dla porządku – mówimy o gorączce krwotocznej, która według danych WHO zabija ok. 70 proc. wszystkich chorych.

– Lekarze nie mogą tak po prostu zacząć używać nieprzetestowanych preparatów w samym środku epidemii. Z wielu różnych powodów – tłumaczy niechęć do podawania ZMapp Gregory Hartl z WHO.

Lek jest drogi w produkcji. Nie ma go też zbyt wiele (a przynajmniej wówczas nie było) – co jest pewnym usprawiedliwieniem dla lekarzy porzucających swoich pacjentów w Afryce.

Kolegów wsparli również Lekarze Bez Granic: „Podanie niesprawdzonego leku pacjentowi to niezwykle trudna decyzja, ponieważ naszą fundamentalną zasadą jest nie szkodzić, a nie mamy pewności, że eksperymentalny lek nie przyniesie więcej szkody niż pożytku".

W przypadku Writebol i Brantly'ego tych wątpliwości etycznych najwyraźniej nie było.

...to chodzi o pieniądze

Z powodu wirusa Ebola na Afrykę zwrócone są dziś oczy wszystkich lekarzy zajmujących się chorobami zakaźnymi. Kraje europejskie pilnują lotnisk, personel szpitali stawiany jest na nogi najmniejszym podejrzeniem obecności wirusa u pacjentów z gorączką, a firmy farmaceutyczne w ekspresowym tempie testują szczepionki. Ekspresowo, bo każdy miesiąc zwłoki to niszczenie gospodarki krajów dotkniętych epidemią i ogromne koszty dla międzynarodowej społeczności. Jeszcze w lutym Amerykanie przeznaczyli 28 mln dolarów na poszukiwanie sposobu na ebolę. Po wybuchu epidemii kanadyjska Tekmira otrzymała 140 mln dolarów na opracowanie leku. Miesiąc temu ONZ koszty związane tylko z pomocą dla ogarniętych katastrofą krajów Afryki szacował już na miliard dolarów.

Ale ebola nie jest jedynym problemem biednych. Malaria, gruźlica, trąd, śpiączka – choroby, które dla nas są jedynie niedogodnością, w Afryce i Azji nadal zabijają. Zakażenie filariami (słoniowacizna), bilharcjoza, leiszmanioza powodują deformacje ciała i trwale okaleczają. Tymczasem powodujące bilharcjozę przywry zabija znany od lat lek Prazykwantel. Filarie można wyeliminować antybiotykiem dostępnym w każdej aptece – doksycykliną lub albendazolem. Antybiotyki pomagają też w walce z leiszmaniozą. Ale specyfików „pod konkretną chorobę" brak. Bo się nie opłaca produkować ich dla ludzi, których na nie nie stać.

– Rocznie na świecie poświęca się kilkaset miliardów dolarów na badania nad nowymi lekami i sposobami leczenia. Mniej niż 10 procent tych wydatków idzie na problemy dotykające 90 procent populacji. Trzeba koniecznie zmienić fatalną nierównowagę w obecnym modelu opracowywania leków – mówił Bernard Pecoul z Drugs for Neglected Diseases Inititive. – Mówimy tu o zgonach 14 milionów ludzi każdego roku chorujących na choroby zakaźne.

Najlepszym przykładem tej nierównowagi jest AIDS. To choroba, która w zamożnych krajach Zachodu jest w praktyce chorobą przewlekłą. Terapie antywirusowe skutecznie wydłużają życie ludzi zakażonych HIV i redukują ryzyko zakażenia kolejnych osób. Koktajl (tzw. terapia HAART) jest jednak drogi – kosztuje 3–4 tys. zł miesięcznie (w Polsce leczenie jest refundowane).

Ale w krajach Afryki nikogo nie stać na leczenie kosztujące 1000 dolarów miesięcznie. W niektórych krajach Afryki Subsaharyjskiej jedna trzecia (są dane mówiące nawet o 40 proc.) społeczeństwa żyje z wirusem HIV. Na ponad 35 mln zakażonych i chorujących na AIDS na świecie dostęp do terapii ma zaledwie jedna trzecia.

Uciekać albo wypędzać

Sytuacja jest tym trudniejsza, że teoretycznie wiemy, jak wyleczyć AIDS i wyeliminować wirusa HIV z organizmu. Timothy Ray Brown (nazywany w literaturze medycznej „berlińskim pacjentem") chorował na AIDS i – przy okazji na białaczkę. Jego lekarz dr Gero Hütter ze szpitala akademickiego Charité – Universitätsmedizin Berlin postanowił, że konieczny będzie przeszczep szpiku. Na dawcę wybrał osobę z mutacją genetyczną dającą odporność przeciw HIV. „Berliński pacjent" uważany jest za jedynego człowieka, który został wyleczony.

Przez pewien czas wydawało się również, że szybkie podanie leków przeciwwirusowych – natychmiast po zakażeniu – może skutecznie wyeliminować HIV. Metodę stworzono trochę przypadkowo – koktajl leków podano małemu dziecku zakażonemu przez matkę podczas porodu. Choć dr Hannah Gay nadzorująca terapię uznała, że „Mississippi baby" jest wyleczone, HIV powrócił. Niemniej jednak pomysł podania silnej dawki leków jak najszybciej po zakażeniu rozważany jest jako jedna z obiecujących metod wyeliminowania HIV raz na zawsze.

Te metody są jednak niedostępne dla ok. 2 mln ludzi zakażających się każdego roku wirusem HIV – przede wszystkim właśnie w Afryce. Podobnie jak w przypadku eboli, Zachód nie dostrzeże problemu tak długo, jak długo mikroby nie zapukają do drzwi. A wbrew pozorom może się to stać dość szybko. Od 1980 roku na całym świecie odnotowano gwałtowny wzrost liczby epidemii chorób zakaźnych. Enterowirusy, gruźlica, cholera, odra, grypa atakują coraz częściej, choć dzięki postępowi medycyny zabijają rzadziej. Naukowcy z amerykańskiego Brown University przeanalizowali ponad 12 tys. epidemii w ciągu ostatnich 30 lat. Wyliczyli, że dotknęły 44 mln osób na całym świecie. A skoro dziś epidemie przerastają możliwości i wyobraźnię leczonych i leczących, co działo się wcześniej?

Ludzie nie radzili sobie ze zjawiskami takimi jak dżuma, która pozbawiła życia jedną czwartą populacji Europy: „Wszyscy bezlitośnie tylko o to się starali, aby społeczeństwa z chorymi unikać. To zdawało się powszechnie jedynym ocalenia sposobem. Niektórzy mniemali, że strzemięźliwość przeciwko zarazie zabezpieczyć może, dlatego też wszelkiego nieumiarkowania się wystrzegali. Zgromadzali się w domach swoich, gdzie żyli odcięci od świata całego. Jadali lekkie potrawy, chuciom cielesnym nie folgując (...) Inni zasię całkiem przeciwnie postępowali, twierdząc, że najlepszym lekarstwem na zarazę jest nie myśleć o niej, pić tego i żyć wesoło" („Dekameron").

A jeszcze lepsze lekarstwo podaje staropolska sentencja: „To troje zwykło w ludziach powietrze wytracać: Wnet daleko wyjść, uchodzić i nierychło wracać". Tak też czyniono, z lekarzami włącznie.

Oczywiście nie wszyscy uchodzili, niektórzy heroicznie walczyli z zarazą. W 1542 roku Andrzej z Kobylina ogłosił w Krakowie „Rządzenie bardzo dobre przeciw powietrzu morowemu". W następnych wiekach ukazały się w Polsce (gdzie indziej podobnie) setki podobnych prac. Łączyło je jedno: kompletna niewiedza autorów o przyczynach chorób zakaźnych i epidemii. „Większość naszych lekarzy, piszących o morze, do końca XVIII wieku wyobrażała sobie istotę zarażającą w postaci jakiejś nieuchwytnej „mgły gęstej", „zaduchu", „jadowitej pary", „waporu". Ta para, dostawszy się z wciągniętym powietrzem do krwi, zapala i zaraża ją, a z krwią, przecisnąwszy się do serca, zabija człowieka" – pisał na początku XX wieku Zygmunt Gloger.

W dziejach cywilizacji dżuma zaważyła nie mniej niż wojny. Wywołują ją tlenowe pałeczki Yersinia pestis. W starożytności zwano ją plagą Justyniana, i słusznie, ponieważ walnie przyczyniła się do upadku cesarstwa rzymskiego, spowodowała wyludnienie państwa i rozprzężenie (katastrofalne efekty epidemii w mieście i w sercach ludzkich opisał Albert Camus w powieści „Dżuma"). Zwano ją także czarną śmiercią. Jej ojczyzną jest obszar w Himalajach, pogranicze Indii i Chin. W VI wieku dziesiątkowała Bliski Wschód, Wyspy Brytyjskie i Maghreb. Po europejskim paroksyzmie w XIV wieku, gdy w 100-tysięcznej Florencji dziennie umierało do 1000 osób, gdy w Azji i Europie zabiła 100 milionów ludzi, straciła zajadłość. Z końcem XVII wieku praktycznie zaczęła wygasać samorzutnie, właściwie nie wiadomo dlaczego. Ale nim wygasła, jej paroksyzmy bywały makabryczne. W 1709 roku dżuma pochłonęła 32 600 osób w mieście liczącym 64 000 mieszkańców. Tym miastem był Gdańsk, a zarazę przywlekli z Rygi marynarze.

Jedną z najstraszliwszych chorób w dziejach medycyny był trąd. Na szczęście był. Zabijał powoli wśród męczarni fizycznych i psychicznych, ratunku nie było, a śmierć, choć nieunikniona, wcale szybko nie nadchodziła. Wspominają o nim starożytni pisarze, ale apogeum osiągnął w średniowieczu.

Przed dżumą ludzie uciekali do lasów, na pustkowia, wobec trędowatych zachowywali się odwrotnie, nazywając rzecz po imieniu – wypędzali ich. Wytężali wszystkie siły, aby odizolować chorych. Powstają dla nich specjalne domy – leprozoria, chorzy trafiają do nich przymusowo. Czasami były to zwykłe wiejskie chaty, a czasami okazałe domostwa, wielkie obejścia, ale zawsze położone na uboczu; bywały puste, bez sprzętów lub dostatnio wyposażone, w zależności od tego, kto do leprozorium trafiał. Ale niezależnie od statusu społecznego i majątkowego, trędowaci pozostawali w leprozoriach do śmierci. W Szkocji obok leprozorium stała szubienica – to dla tych, którzy mimo choroby garnęli się do świata żywych.

Gdy chory umiał pogodzić się ze swoim losem, ludność często traktowała go z czcią jako „chorego Pana Boga". Leprozoriami opiekowali się bracia zakonu św. Łazarza oraz – używając dzisiejszej terminologii – miłosierni wolontariusze. Poza tym nikomu nie uchodziło odmawiać trędowatemu jałmużny. Lecz gdy był niepokornego serca – biada mu. W XIV i w następnych stuleciach kilka edyktów prefektów Paryża nakazuje trędowatym opuszczenie miasta w określonym terminie, pod groźbą kary cielesnej. Ale stosowano też bardziej radykalne sposoby. W pierwszej połowie XVI wieku trędowatych palono na stosach pod pretekstem zmowy z Żydami, zostawiano przy życiu tylko ciężarne kobiety i dzieci, ale żeby nie mogły się wymknąć z leprozoriów, piętnowano je rozżarzonym żelazem.

Takie metody zwalczania trądu, w których łączyły się dwie cechy wieków średnich – miłosierdzie i okrucieństwo – dały w końcu wyniki, od XV wieku trąd powoli zaczyna wygasać. Historyk medycyny Henry Sigerist pierwszy wystąpił z tezą, że do wygaśnięcia trądu przyczyniła się w zasadniczy sposób pandemia dżumy w XIV wieku, ta, którą wspomina w „Dekameronie" Boccaccio – powymierały wówczas całe leprozoria.

Do szerzenia się trądu, ale także dżumy, ospy, Dyzenterii przyczyniały się niewyobrażalne dziś warunki sanitarne. Przeludnione miasta opasane murami, pomyje i fekalia spływające wąskimi uliczkami, sypianie całymi rodzinami, gości nie wyłączając, w jednym łożu, nago (kogo stać było na koszulę, zdejmował ją na noc i kładł pod głowę). Zbiorowe łóżka w szpitalach (!), ciała nigdy albo rzadko myte, odzież nigdy albo rzadko prana – stąd wypryski, krosty, świąd, powszechne drapanie się i uszkadzanie skóry, co stwarzało idealne warunki zakażeniom. No i posiłek z jednej misy, jeden dzban z napojem krążący od ust do ust.

A jednak trąd wygasł samorzutnie. Czy zmalała zjadliwość zarazka? Czy może, po prostu, poprawa higieny miast, mieszkań, odzieży, posiłków zrobiły swoje?

Mikroby silniejsze ?od medycyny

Z epidemiami ospy było inaczej. Natura sama z siebie nie poradziła sobie z tą plagą. Ospa, czyli Variola major, podobnie jak dżuma, także zmieniała losy świata. W odróżnieniu od dżumy nie przywędrowała do Europy, ale z niej wywędrowała. W 1506 roku, dziewięć lat po opłynięciu Przylądka Dobrej Nadziei przez Portugalczyka Vasco da Gamę, w Chinach wybuchła epidemia ospy. Zmarły miliony ludzi, runęła potęga Kraju Środka, choć żeglarz i jego załoga nie mieli o tym pojęcia. Równie mordercza – prawdziwy dopust boży – okazała się w kontaktach Europejczyków z Amerykanami. Historycy uznali już za pewnik, że jej epidemie odegrały kluczową rolę w hiszpańskiej konkwiście Meksyku i Peru, w portugalskiej kolonizacji Brazylii, we francuskim i brytyjskim osadnictwie w Ameryce Północnej, w unicestwieniu australijskich Aborygenów. Wszędzie, gdzie docierali Europejczycy oraz ich ospa, tubylcy byli – dosłownie – dziesiątkowani. Dogodne do kolonizacji tereny stawały otworem, puste, niebronione. Podczas konkwisty Meksyku ofiarą ospy padły trzy miliony spośród miejscowej ludności, jedna trzecia populacji kraju.

W ojczyźnie, czyli w Europie, ludzie też byli bezradni. Gdy w 1667 roku w Londynie wybuchła epidemia ospy, lekarz Thomas Sydenham zauważył, że częściej umierają zamożni niż biedni, stąd wniosek, że ci pierwsi „zanadto się leczyli, gdy tymczasem w ospie lepiej zostawić chorego naturze". Król Francji Ludwik XV też „zanadto się leczył", podobnie jak austriacka rodzina cesarska, w której na ospę zmarło 11 osób.

Ale i z tym dopustem bożym człowiek sobie poradził. 14 maja 1796 roku angielski lekarz Edward Jenner wszczepił materiał zakaźny ospy krowianki ośmioletniemu chłopcu. Malec przechorował krowiankę. Wtedy Jenner wszczepił mu materiał zakaźny prawdziwej ospy. Ale tym razem chłopiec nie zachorował, już był uodporniony. Jenner opisał doświadczenie dwa lata później. Wiadomość o tym rozchodziła się szybko, w ślad za nią szła praktyka. Na polskich ziemiach, w zaborze pruskim, szczepienia przeciw ospie zaczęto stosować już w pierwszej dekadzie XIX wieku.

Ludowe nazwy duru plamistego, tyfusu, trafnie charakteryzują tę chorobę: „gorączka okrętowa", „gorączka obozowa", „gorączka okopowa", „gorączka wojenna". Niemiecki epidemiolog August Hirsch uważał, że „dzieje duru plamistego są dziejami ludzkiego nieszczęścia", mają związek z wojnami, głodem, chłodem i brudem.

Tyfus uśmiercił miliony, rozstrzygał o wynikach bitew, upokarzał władców. Wywołuje go drobnoustrój Rickettsia prowazekii, z człowieka na człowieka przenosi go wesz. „Wesz odzieżowa znajduje u człowieka schronienie dla siebie i swoich jaj, ogrzewa się w cieple ludzkiego ciała i żywi ludzką krwią – wszystko to sprawia, że prawdziwym rajem dla tych stworzeń od zawsze byli żołnierze lub żeglarze, stłoczeni razem w otaczającym ich zimnie i noszący dostatecznie dużo odzieży, lecz mający rzadko okazję do jej zmiany" – pisze autor kilku kluczowych opracowań dziejów epidemii K.F. Kiple.

W latach 1916–1917 na terytoriach kontrolowanych przez Rosję na tyfus zachorowało około 20 milionów ludzi, z czego zmarły trzy miliony.

Kres temu nieszczęściu położył polski biolog Rudolf Weigl. W czasie I wojny światowej został powołany do wojska jako parazytolog. Rozpoczął badania nad nękającą wówczas świat epidemiczną chorobą – tyfusem plamistym i roznoszącymi go wszami. W wyniku gruntownych badań wynalazł pierwszą na świecie skuteczną szczepionkę przeciw tej chorobie. Jego wynalazkiem było wykorzystanie wszy jako zwierząt laboratoryjnych, co umożliwiło dalsze badania nad tyfusem.

Bakteria Vibrio cholerae pochodzi z Indii, wykształciła się tam przed tysiącami lat i „czekała przyczajona na Europejczyków". Od 1817 roku, od czasu systematycznie gromadzonych przez Brytyjczyków danych na ten temat, w ciągu 100 lat na cholerę zmarło w Indiach Brytyjskich prawie 40 milionów ludzi. Gdy dotarła do Europy i Ameryki w latach 30. XIX stulecia, wywołała panikę. W 1831 w Paryżu zmarło na nią kilkadziesiąt tysięcy osób. Cholera pustoszyła wiele regionów Europy, polskie ziemie także – do dziś ludowa tradycja przechowuje wspomnienie o cmentarzach choleryków, które zresztą, jak się później okazało, bywały mogiłami żołnierzy kościuszkowskich i powstańców listopadowych.

Ale od końca XIX wieku, gdy Robert Koch odkrył prątek gruźlicy i przecinkowca cholery, a Ludwik Pasteur zajął się wścieklizną, gdy wreszcie narodziła się bakteriologia, choroby uważane za nieuleczalne znalazły się na straconej pozycji. Jedna po drugiej zaczęły tracić status nieuleczalności.

Medycyna silniejsza ?od mikrobów

Od tego momentu choroby zakaźne skazane były na porażkę, prędzej czy później, choć początkowo było to „później". Ojca współczesnej bakteriologii Ludwika Pasteura zwalczała medycyna niemiecka. Bakteriologię wprowadził w Niemczech dopiero Robert Koch. Dlatego werdykt jury noblowskiego przyznający mu tę nagrodę w 1905 roku za pracę nad gruźlicą jest jednym z najtrafniejszych.

Koch zaczynał jako lekarz obwodowy w Wolsztynie w Poznańskiem, mówił nieźle po polsku. Z Wolsztyna ogłaszał swoje pierwsze prace. Gdy przeniósł się do Berlina, jego możliwości naukowe ujawniły się w całej pełni, gruźlica i cholera przegrały.

Obiektywne porównywanie osiągnięć poszczególnych dyscyplin nauki, nawet ograniczone tylko do zakresu medycyny, nie jest możliwe. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że żadnej z tych dyscyplin ludzkość nie zawdzięcza tak wiele jak wakcynologii. Naukowcy, lekarze pracujący nad nowymi szczepionkami, okazali się gigantami wyobraźni. W XXI wieku niewyobrażalne są metody, jakimi starano się zapobiegać skutkom chorób zakaźnych: miejsce na ciele pogryzione przez wściekłe zwierzę wypalano rozżarzonym żelazem, zakażonych pozostawiano bez jedzenia i picia, aby umierali, izolowano ich w odosobnionych miejscach, aby tam konali. Trzeba było wyobraźni, aby przyczyny tych chorób nie upatrywać w grzesznych uczynkach lub w zbrodniczych poczynaniach różnych mniejszości narodowych, na przykład Żydów czy Cyganów. Taką wyobraźnią wykazali się pracujący nad szczepionkami.

Jednym z pionierów rodzącej się dziedziny był polski bakteriolog Odon Bujwid. Po praktyce w paryskim Instytucie Pasteura założył pod koniec XIX wieku w Warszawie – drugą po paryskiej! – stację szczepień przeciw wściekliźnie. Ludzie ze wschodniej i środkowej Europy pogryzieni przez zwierzęta nie musieli już jeździć do Paryża, dokąd było im za daleko i za drogo. Kolejne stacje utworzył Bujwid w Krakowie, Petersburgu, Kijowie, Odessie.

I jeszcze jeden Polak wniósł ogromny wkład w dziedzinę wakcynologii: Hilary Koprowski, który od II wojny pracował w Stanach Zjednoczonych. Stworzył w 1950 roku pierwszą szczepionkę przeciwko chorobie Heinego-Medina. Dziś brzmi to nieprawdopodobnie, ale jeszcze w latach 60. XX wieku praktycznie każdy człowiek miał w kręgu swoich bliskich i znajomych kogoś, kogo ta choroba naznaczyła na całe życie kalectwem. Teraz nawet o niej nie myślimy. Zniknął strach przed tą chorobą, która w takim samym stopniu była udziałem biednych i bogatych.

Oficjalna liczba potwierdzonych zakażeń wirusem Ebola ostatniego dnia października 2014 roku to 13 567. 4951 – to ofiary śmiertelne epidemii gorączki krwotocznej. Wszystko według raportów Światowej Organizacji Zdrowia (WHO). Sprawdza się najgorszy scenariusz, według którego do końca listopada będzie 20 tysięcy chorych. W styczniu – jeżeli nie uda się skutecznie przeciwdziałać epidemii – liczba zakażonych sięgnie miliona. Jest też wersja „optymistyczna". Według niej za rok będzie „jedynie" łącznie 700 tys. chorych.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów