Między Chrystusem a komunizmem

Moja opowieść o Tadeuszu Mazowieckim nie omija spraw mrocznych i zaangażowań moralnie dwuznacznych. To na pewno boli. Ale inna metoda to bajkopisarstwo. Fragment biografii pierwszego niekomunistycznego premiera, która ukaże się niebawem nakładem wydawnictwa Zysk i S–ka.

Aktualizacja: 17.01.2015 07:02 Publikacja: 17.01.2015 00:00

Wspólnota (1): W jury literackiej nagrody młodych Stowarzyszenia PAX, rok 1954. Tadeusz Mazowiecki t

Wspólnota (1): W jury literackiej nagrody młodych Stowarzyszenia PAX, rok 1954. Tadeusz Mazowiecki trzeci z prawej

Foto: EAST NEWS

Są takie pogrzeby, po których wiemy, że bliscy zmarłego głęboko przeżywają chrześcijaństwo. To uroczystości pełne skupienia – ale nie poddania się jakiejś zewnętrznej dyscyplinie, pełne respektu dla śmierci – ale nie strachu przed nią, pełne żalu po stracie bliskiej osoby – ale nie rozpaczy, że wszystko się skończyło. Bo ci żałobnicy wiedzą, że choć zmarły odszedł od nich, przecież „nie wszystek umarł". Przeczuwamy wtedy zwykle, że i zmarły traktował chrześcijaństwo nie jak dodatek do życia, ale jak jego sedno – nie tylko wierzył w Boga, ale i wierzył Bogu, i ufał jego miłosierdziu. Taki właśnie był pogrzeb Tadeusza Mazowieckiego w Laskach 3 listopada 2013 roku.

W obronie „Pasji" Gibsona

Historia jego życia to historia zmagania się z pokusą instrumentalizacji wiary dla celów politycznych – tak widzę jego czasy PAX-owskie, potem czasy Frondy i wczesnej „Więzi", aż do odnalezienia pod koniec lat 70. tej formy katolickiej obecności w życiu publicznym, której Mazowiecki będzie wierny już do końca. A więc ruch, zmiana, nawet walka – często z samym sobą. A przecież historia jego życia to zarazem konsekwentna stałość przekonań.

Bo zmienne były jego przekonania polityczne, stała zaś – jego wiara religijna. Taka sama w 1955 roku, a więc jeszcze za czasów PAX, gdy pisał artykuł o mszy świętej, i w roku 2004, kiedy na marginesie awantury o film „Pasja" Mela Gibsona bronił swojego prawa do jego religijnego przeżywania.

W tekście z 1955 roku pisał: „Ponad tysiąc dziewięćset lat temu umarł przybity do krzyża Jezus Chrystus. Kościół katolicki głosi niezmiennie, że ten sam Jezus Chrystus, Bóg- -Człowiek, jest obecny na naszych ołtarzach, że codziennie we Mszy Świętej ofiarowuje on za nas Siebie Bogu Ojcu, a pod postacią chleba i wina Jego Ciało i Krew dokonuje uświęcenia ludzi. Prawda ta należy do samej istoty katolicyzmu. Nie jest ona martwą literą podtrzymywaną i ożywianą po to, aby uzasadnić obrzędowość; nie jest czymś, co się starzeje i podlega zmianie z upływem czasu; nie jest ona przedłużeniem jakiejś legendy; ani też nie jest tylko ornamentem, upiększeniem innych artykułów wiary. Należy ona do samej istoty katolicyzmu. Bez jej uznawania i wyznawania, bez żywej wiary w nią – nie ma katolicyzmu".

W 2004 roku zaś, nagabywany przez bliskie mu politycznie i ideowo środowiska, by przyłączył się do nagonki na film Gibsona, odpowiedział z nieukrywaną irytacją: „[...] kiedy czytam, że to kicz, szmira albo »mecz na Golgocie«, jak zatytułowała to [...] »Gazeta«, nie mogę tego słuchać. Także [...] że to »Biblia dla ubogich ery efektów komputerowych«. W imieniu tych ubogich pokornie proszę – pozwólcie nam ten film przeżyć. Zwłaszcza w czasie Wielkiego Postu. I zwłaszcza w czasie, gdy naokoło wszystko jest zohydzane". A w dyskusji telewizyjnej powiedział: „Obejrzałem ten film i powiem państwu, że czułem to samo, co przeżywam co roku w Wielki Piątek, gdy słucham Pasji w Laskach".

Słowa o mszy świętej, choć pochodzą z paskudnego czasu, całkowicie się bronią i Mazowiecki nie miałby żadnego problemu, żeby je przywołać 30 czy 50 lat później, kiedy obozował już na zupełnie innych brzegach ideowopolitycznych. A przecież wielu innych słów z lat PAX-owskich nie chciał nigdy później przywoływać. Nie będzie przesadą, gdy się powie, że się ich wstydził.

Bo cały problem z percepcją Mazowieckiego – i chyba także z autopercepcją – polega na tym rozpięciu między uwikłaniem w komunizm, które się nijak nie broni, a tą niezmienną, głęboką wiarą w Chrystusa – Zbawiciela ludzi, która była jego marką tak samo w roku 1953, kiedy pisał swój pożałowania godny artykuł o bp. Kaczmarku, jak w roku 1977, kiedy wygłaszał swój wielki referat o prawach człowieka w warszawskim KIK.

Co pozostanie po Tadeuszu Mazowieckim w historii Polski? Jestem przekonany, że dwa jego dzieła: „Więź" i rząd.

Jeśli „Więź", która jest dowodem dojrzewania Mazowieckiego i jego środowiska do takiej chrześcijańskiej odpowiedzialności za wspólnotę polityczną, która nie wymaga wspierania komunizmu, a wręcz staje w kontrze do niego, to trzeba pytać także o to, co tę postawę poprzedzało. O punkt wyjścia (PAX) i o drogę (Fronda).

Jeśli rząd, to trzeba pytać także o okres po oddaniu władzy, bo odkąd Mazowiecki przestał być premierem, stał się, i już na zawsze pozostał, dla jednych „naszym premierem", który przywrócił Polsce demokrację, a dla innych premierem zmarnowanych szans. Przez tę ćwiartkę wieku, kiedy był byłym premierem, oprócz tego, że pełnił jakieś funkcje (całkiem ważne – np. specjalnego sprawozdawcy ONZ albo szefa UD i UW) i że wypełniał jakieś misje (niebagatelne – np. sprawa b. Jugosławii albo konstytucji), zarazem dokonywał nieustannej retrospekcji z tych 16 miesięcy, gdy rządził Polską.

Dokonywał retrospekcji, bo jako były premier był nieustannie już to fetowany, już to krytykowany za tamte 16 miesięcy. Była więc retrospekcja, ale nie powiedziałbym, że był obrachunek. Ten bowiem zakładałby przybranie postawy zimnego dystansu. Takiego dystansu, który umożliwiłby namysł serio także nad zaniechaniami czy błędami. Który umożliwiłby wyjście poza figurę polityki bezalternatywnej. Czy on to potrafił?

Nie omijać spraw mrocznych

Przeczytałem kilkanaście życiorysów Tadeusza Mazowieckiego. Nie znalazłem ani jednego, który w kwestii jego PAX-owskiego zaangażowania trzymałby się faktów. Jedne, ukazując jego artykuł o biskupie Kaczmarku z września 1953 roku bez kontekstu epoki, czynią z Mazowieckiego najemnika Bermana, Bieruta i Różańskiego. Inne, nie wspominając nie tylko o tym artykule, ale w ogóle o tym, co on tam właściwie robił, redukując jego działalność w PAX do sporu z kierownictwem organizacji, czynią z tego okresu w życiu Mazowieckiego niemal preludium do postawy antysystemowej opozycji. Jedne i drugie drastycznie nie zachowują miary.

Pisząc tę biografię, starałem się oddać Mazowieckiemu sprawiedliwość – w każdej fazie jego długiego życia. Czy się to udało, nie wiem. Ale wiem, że w roku 1953 Polska była w najbardziej ponurym momencie najbardziej parszywego czasu swojej powojennej historii. Wtedy, po procesie kurii krakowskiej, po przejęciu przez PAX „Tygodnika Powszechnego", po aresztowaniu prymasa, powstał ten nieszczęsny artykuł. Wiem także, że PAX – jakkolwiek trudno to sobie dzisiaj wyobrazić – był zaraz po wojnie niemal jedyną, a we wrześniu 1953 roku na pewno jedyną, płaszczyzną działania na arenie publicznej bez konieczności akcesu do marksizmu. I wiem, że socjalistyczny program społeczny komunistów oraz socjalistyczny program społeczny Bolesława Piaseckiego były zbieżne, a młody Mazowiecki widział w nich drogę ku lepszemu społeczeństwu i lepszemu światu w ogóle. Czy to go usprawiedliwia? Słabo. Wszak droga ku temu wyobrażonemu lepszemu światu wiodła przez masowy terror, indoktrynację, wykorzenianie polskiej tradycji. Ale, nie usprawiedliwiając, pozwala cokolwiek zrozumieć z tamtej ponurej epoki.

Jednocześnie dopatrywanie się w całym PAX-owskim okresie zaczątków późniejszego sporu Mazowieckiego z komunizmem jest kompletnym nonsensem. Wtedy akurat jego zaangażowanie było zgodą na komunizm, i to na komunizm w najgorszym wydaniu – nie ma co udawać, że było inaczej. Gdy się tego nie zauważa, jaką wiarygodność ma cała opowieść o jego życiu?

Okresu PAX-owskiego nie da się usprawiedliwić, choć trzeba się starać go rozumieć. Gdy się zważy i to, że Mazowiecki długą pracą, ciężkim – jak mawiał – „przebijaniem się" w rejony bliższe prawdy wydobył się nie tylko z PAX jako organizacji, ale z czasem także z PAX-owskiej mentalności i z PAX-owskiego sposobu uprawiania polityki, jest to świadomość krzepiąca. Ale gdy się całe PAX-owskie zaangażowanie Mazowieckiego redukuje do tej przemiany, buduje się obraz fałszywy. A rozumiany literalnie (nie było współpracy z komunistami, był tylko bunt przeciwko Piaseckiemu) jest to obraz niekoherentny. Wtedy twierdzi się, że jedyne, co się Mazowieckiemu w PAX przydarzyło, to nabycie wrażliwości na totalitarne nuty w melodii Piaseckiego, który w tej dziwacznej opowieści byłby jakimś samodzielnym bytem, nijak się niemającym do systemu.

Moja opowieść o Mazowieckim jest inna. Stara się nie omijać spraw mrocznych, zaangażowań moralnie dwuznacznych – skoro były. To na pewno boli. Ale tylko tak postępując, można wiarygodnie ukazać drogę Tadeusza Mazowieckiego od uwikłania do autentyczności, od wspierania komunizmu do budowania niepodległej Polski. Inna metoda to bajkopisarstwo – tak u nas, niestety, rozpowszechnione w narracjach dotyczących wybitnych postaci życia publicznego.

Lęk przed Kościołem Wyszyńskiego

Po PAX była Fronda, po Frondzie wczesna „Więź", po wczesnej „Więzi" dopiero „Więź" dojrzała – ta kontestująca PRL epoki Gierka. Szło to powoli, jak powolne były społeczne procesy narastania sprzeczności w łonie komunizmu oraz towarzyszące im procesy zmian świadomości politycznej i krystalizowania się środowisk kontestatorskich. I tak też musi to zostać opisane. Inaczej – redukując (znowu!) całą tę ewolucję do postawy opozycyjnej z drugiej połowy lat 70. – nic z tego procesu historycznego nie zrozumiemy.

Otóż, najpierw – na początku drogi do autentyczności – była Fronda. Czyli chwalebny (tym bardziej że wczesny: wiosna–lato 1955) bunt przeciw dyktatorskim metodom rządzenia w PAX. Ale bunt skierowany głównie do wewnątrz organizacji, której przedwojenne, falangistowskie cechy dostrzegli frondyści, z Tadeuszem Mazowieckim i Januszem Zabłockim na czele. Mało natomiast było w tym buncie niezgody na stalinizm jako taki, zresztą już odrobinę zdestabilizowany po śmierci Stalina i po ucieczce pułkownika Światły na Zachód. Gdy się zważy, jaka była strategia buntowników, widać, że frondyści nie mogli być w awangardzie kontestacji (jak – paradoksalnie – niektóre środowiska PZPR). Bo ta strategia zakładała odwołanie się w sporze z Piaseckim do partii jako czynnika nadrzędnego. Tego, oczywiście, Piasecki nie mógł tolerować, jeśli nie chciał zejść wobec PZPR na pozycje pełnego podporządkowania, również w sprawach wewnętrznych PAX. A cokolwiek by się złego o nim powiedziało, nie był to jednak człowiek pozbawiony ambicji.

Wyjście Frondy z PAX było długie, nie bez wahań i prób utrzymania jakiejś wspólnej płaszczyzny działania z matką karmicielką, słowem – nie bez pewnych amortyzatorów. Gdy się jednak na koniec dokonało, frondyści znaleźli się na jakiś czas w politycznej, organizacyjnej i finansowej próżni. Ten gest buduje ich moralny kapitał i pozwala na zbliżenie ze środowiskiem „Tygodnika Powszechnego". A po Październiku – na wspólne z nim organizowanie ruchu „Znak".

Po Frondzie była wczesna „Więź". Przede wszystkim Emmanuel Mounier i jego personalizm. Tu jest najważniejsze źródło myślenia Mazowieckiego o człowieku. Kim jest człowiek? Jest osobą. Osoba to nie wyizolowana jednostka (stanowisko indywidualistyczne), ale też nie trybik we wspólnocie (stanowisko kolektywistyczne). Osoba jest jakimś odwzorowaniem Boga. I choć jest obrazem niedoskonałym, to ma z tytułu tego powinowactwa powołanie do wielkości. Osiąga ją przez autentyczność, która nigdy nie może polegać na egoistycznej trosce tylko o siebie, lecz także na trosce o drugiego człowieka i o wspólnotę.

Mounier kształtuje myślenie Mazowieckiego nie tylko o osobie, ale także o społeczeństwie. O ile to pierwsze jest solidną bazą na następne kilkadziesiąt lat i nie będzie już poddane rewizji, o tyle to drugie, silnie naznaczone fascynacją marksizmem, nie wytrzyma konfrontacji z życiem. Ale we wczesnej „Więzi" Mazowiecki, za Mounierem, uważa jeszcze kapitalizm za system moralnie skompromitowany, a socjalizm (także ten realny, budowany w Polsce Gomułki) za zasługujący na moralne poparcie katolików, mimo że wychodzą oni z innych przesłanek światopoglądowych niż marksiści.

Stąd wieloletni namysł Mazowieckiego nad tym, czy „nasze socjalistyczne afirmacje" są wystarczająco głębokie i wystarczająco autentyczne. Namysł był szczery. Z dzisiejszego punktu widzenia – z perspektywy moralnego bankructwa komunizmu – wartość tego namysłu polega głównie na tym, że w jego trakcie podmiot tych przemyśleń utracił wiarę w socjalizm. A wraz z nim jego środowisko w „Więzi" i warszawskim KIK (bo nie cała „Więź" i nie cały Klub).

Zanim Tadeusz Mazowiecki utracił tę wiarę, uwikłał się w wieloletni spór z bardziej zachowawczą (a co tu istotne: bardziej antykomunistyczną) częścią Kościoła w Polsce. To była przede wszystkim niezgoda z kardynałem Wyszyńskim. Spór o stosunek do soboru, który był równocześnie sporem o stosunek do komunizmu. Mazowiecki i jego polityczni przyjaciele (Zawieyski, Łubieński, Stomma, Turowicz...) autentycznie mieli prymasowi za złe, że się konfliktuje z rządem. Kiedy Jerzy Zawieyski notował w dzienniku 31 grudnia 1964 roku: „Kardynał nie chce żadnego porozumienia, chce tylko walki, zwarcia szeregów, jedności frontu przeciw władzy ludowej. Sobór, który jest dla środowisk laickich wielką radością z powodu reform i dążności do porozumienia się ze światem współczesnym – dla kardynała jest prawdziwym nieszczęściem, bo psuje mu walkę z rządem i komunistami", to wyrażał w tych słowach prawdziwy żal liderów ruchu „Znak", że prymas ustawia katolików polskich na pozycjach antykomunistycznych.

Nie da się – znowu: z perspektywy moralnego bankructwa systemu Marksa i Lenina – ocenić tego inaczej niż jako fundamentalną pomyłkę. Nie powinno się wszelako sprowadzać stanowiska Mazowieckiego i kolegów do postawy wysługiwania się komunistom. Ta ocena jest krzywdząca. Ludzie z ruchu „Znak" dali się – owszem – komunistom oszukać. Ci grali bowiem zręcznie na ich prawdziwych marzeniach o Kościele otwartym i na ich prawdziwym strachu, a częściowo na lęku przed Kościołem etnicznym, endeckim, obrzędowym, by nie rzec: zabobonnym – bo tak postrzegali oni Kościół Wyszyńskiego. W ich postawie wobec prymasa, która się generalnie nie broni, jest jakieś twarde jądro, które się jednak broni: dążenie do podmiotowości wiernych, do liturgii zdolnej włączać ludzi do wspólnego przeżywania Eucharystii, do wiary nie tylko przemodlonej, ale i przemyślanej. Ich wrażliwość religijna i ich świadomość kościelna zderzały się boleśnie z autokratycznym stylem prymasa. To ich tłumaczy.

A po wczesnej „Więzi" dopiero była „Więź" dojrzała. Ta, która po przemyśleniu świadectwa Bonhoeffera, Strzeleckiego, brata Rogera, matki Czackiej mówi, że miarą chrześcijaństwa i miarą człowieczeństwa jest stosunek do prześladowanych, porzuconych, słabych. Szczególna atencja Mazowieckiego do Lasek wiele tłumaczy z tej mutacji, może nawet więcej niż skrzyżowanie się ideowych marszrut ludzi „Więzi" ze środowiskiem „komandosów" około roku 1968.

W każdym razie trzeba kilkunastu lat zadawania „najprostszych pytań", aby w pocie czoła dojść do uznania, że socjalizm realny jest antywolnościowy i społecznie niesprawiedliwy. To była pozycja intelektualna, która wszakże w warunkach PRL Gierka wymagała odrobiny odwagi. I Mazowiecki staje się wtedy dla środowiska tym, który mówi za Herbertem: „Wstań i idź prosto. Czuj się wolny. Bądź wierny. Idź" . Jest moralnym liderem, a to daje mu kapitał do działalności politycznej. Ma to znaczenie już u schyłku dekady Gierka, a okaże się bezcenne w następnym rozdaniu, od Sierpnia poczynając. Gdyby nie ten kapitał moralny, zapewne kto inny byłby szefem doradców Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej. Pewnie też kto inny byłby premierem po wyborach kontraktowych.

Jeśli mówimy: rząd Mazowieckiego, nieuchronnie wchodzimy na ścieżkę polemiczną i stajemy wobec pytania, czy ten rząd dobrze wykorzystał szansę daną Polsce przez historię. Podobnie jak w przypadku zamachu majowego nieuchronne jest pytanie, czy po nim konieczna była ewolucja ustroju w stronę rządów autorytarnych, a w przypadku Mikołajczyka – czy powinien był on w 1945 roku podejmować grę z komunistami. Odsuwanie tych pytań do kąta jest przeciwskuteczne, bo one i tak z tego kąta prędzej czy później wyjdą, co najwyżej uzyska się tyle, że powrócą w postaci mniej refleksyjnej.

Puszczone w niepamięć

Zastanówmy się, dlaczego w przypadku tej części misji rządowej Mazowieckiego, która dotyczy gospodarki, nie zadajemy podobnych pytań. Dlaczego Leszek Balcerowicz przez ostatnie ćwierć wieku nie musi się konfrontować z pytaniami o zaniechanie koniecznych reform burzących komunizm, a był z nimi ciągle konfrontowany Mazowiecki? Naturalnie, Balcerowicz miał też krytyków (Andrzej Lepper: „Balcerowicz musi odejść!"), ale ci zarzucali mu raczej, że poszedł w reformach za daleko, a nie – że nie dość daleko.

W przypadku rządu Mazowieckiego spór o to, czy można było dokonać znacząco większej destrukcji instytucji państwa komunistycznego, ma symboliczny wyraz sporu o „grubą kreskę". W rozdziale o rządzie Mazowieckiego czynię rozróżnienie między literalnym sensem słów o „grubej linii", wypowiedzianych w exposé premiera, oznaczających, że nowy rząd nie odpowiada za dramatyczny stan państwa odziedziczony po poprzednikach, a polityką wybaczenia i puszczenia w niepamięć, która faktycznie była realizowana.

Zresztą premier i wtedy, i wielokrotnie później uzasadniał prowadzenie takiej właśnie polityki trzema racjami. Racją geopolityczną: musieliśmy delikatnie manewrować, bo istniały jeszcze ZSRR i Układ Warszawski. Racją wewnątrzpolityczną: nie można było ryzykować buntu PZPR, a szczególnie policji politycznej i wojska, w pewnym sensie także ich rodzin, czyli kilku milionów ludzi. I racją chrześcijańską (tożsamą w tym wypadku z argumentem z praw człowieka): nie chcieliśmy wykluczać tych ludzi z demokracji, budować systemu, który byłby z zasady zamknięty dla części społeczeństwa.

Czy to jest odpowiedź rozstrzygająca wątpliwości? Wielu bystrych obserwatorów wydarzeń lat 80. i 90., w części także uczestników tych wydarzeń, twierdzi (niektóre z tych ocen przywoływane są na kartach tej książki), że Mazowiecki jako premier w kilku ważnych obszarach świadomie wybrał bezczynność (np. weryfikacja sędziów), a w innych świadomie wybrał działania połowiczne, w rzeczywistości dające premię komunistom (np. partie polityczne, służby specjalne).

Racje, które na obronę swojej polityki przytaczał premier, nie były błahe. Ale dwie pierwsze (geopolityczna i wewnątrzpolityczna) były przejściowe, trzecia zaś (racja wywiedziona z chrześcijaństwa i z praw człowieka) nie musiała być rozumiana jako bezkarność i/lub faworyzowanie powiązań wywodzących się wprost z systemu PRL.

Krytycy Mazowieckiego zauważają, że zupełnie inny był margines manewru tego rządu na początku urzędowania, zupełnie zaś inny, znacznie szerszy, po kilku miesiącach, kiedy rozpadł się blok komunistyczny w Europie Wschodniej, a w Polsce rozwiązała się partia komunistyczna. To był – powiadają – moment na prawdziwe przyspieszenie zmian systemowych – niezależnie od tego, ile by się wypowiedziało krytycznych uwag o projekcie „przyspieszenia" Lecha Wałęsy, od wiosny 1990 roku prącego niecierpliwie do prezydentury.

Racja wywiedziona z chrześcijaństwa i z praw człowieka ma silniejsze podstawy, bo nie ma na nią wpływu koniunktura polityczna. Ale – powiadają oponenci Mazowieckiego – czy na pewno sposób jej zastosowania był tylko jeden? Czy było uzasadnione przeciwstawienie, którego premier często używał, sprowadzające problem do wyłącznej alternatywy: albo taka polityka wobec PZPR (potem byłej PZPR) i jej zwolenników, albo wybuch zbiorowej nienawiści?

Czy jeśliby się przeprowadziło weryfikację sędziów, biorąc za kryterium oceny stopień ich służalczości wobec starego reżimu, byłoby to koniecznie polowanie na czarownice? Czy jeśliby się znacjonalizowało wszelką własność ruchomą i nieruchomą należącą do stycznia 1990 roku do PZPR, niezależnie od posiadania tytułu własności przez SdRP (spadkobierczynię PZPR), argumentując, że była to – w każdym wypadku – własność złupiona całemu społeczeństwu, byłaby w tym jakaś nadwyżka populizmu nad poczuciem sprawiedliwości? Czy gdyby się zatrudniło w nowych cywilnych służbach specjalnych mniej niż 50 proc. kadr ze Służby Bezpieczeństwa (a nie, jak w rzeczywistości, 90 proc.), byłaby to jakaś dyskryminacja ze względu na przekonania polityczne?

Premier Mazowiecki, krytykowany za brak dekomunizacji, słusznie odpowiadał, że on dekomunizował, zmieniając dogłębnie instytucje państwa. Odpowiedź jest słuszna, ale tylko częściowa. Czy odebranie praw wyborczych na dwie albo trzy kadencje tym, którzy aktywnie wspierali system kłamstwa i przemocy, byłoby nieuzasadnionym dzieleniem Polaków na lepszych i gorszych?

Słusznie premier odpowiadał na zarzut braku lustracji, że za jego rządów nikt się jej nie domagał i nawet termin „lustracja" wtedy nie był znany. Ale nie zmienia to faktu, że od 1992 roku (lista Macierewicza) Tadeusz Mazowiecki był pryncypialnie przeciwny rozliczeniom z tajnej współpracy z UB/SB.

Pytany przez dziennikarzy w 1993 roku, czy uważa, „że nawet gdyby Lech Wałęsa jako młody robotnik coś podpisał Służbie Bezpieczeństwa, usprawiedliwiałoby to nazywanie go agentem?", odpowiedział: „Nawet gdyby tak było, jak mówicie, to uważam, że po tym, co Lech Wałęsa zrobił dla zlikwidowania w Polsce komunizmu i odzyskania przez nas wolności, nazywanie go agentem jest absurdem". Czy człowiek, który zęby zjadł na redagowaniu i pisaniu tekstów, a więc dobrze znający reguły poprawnego wnioskowania, naprawdę nie rozumiał, że porządek zasług dla demokracji i porządek współpracy z tajną policją komunistyczną nie są współmierne? Po ukazaniu się w roku 2008 książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o współpracy Lecha Wałęsy z SB nie dało się już (chyba że w złej wierze) używać formuły, iż Wałęsa „coś podpisał Służbie Bezpieczeństwa". A jednak były premier, proszony o ocenę kazusu Wałęsy, kilkakrotnie odpowiadał mediom to samo co w przytoczonej tu rozmowie z 1993 roku, tyle że z wyraźną irytacją.

Major MBP na zapleczu

Wielokrotnie w tej książce przywoływanych dziennikach Waldemara Kuczyńskiego znajdujemy pod datą 5 września 1989 roku następującą notatkę: „Godzina 22.00. Z Topińskim dyskutuję tematy do exposé Mazowieckiego. W tym czasie Herer od wielu godzin pisze notatkę w URM". W przypisie Kuczyński dodaje, że Herer prawdopodobnie pisał notatkę na temat sytuacji gospodarczej i pilnych działań doraźnych nowego rządu. I dodaje: „Miałem zaufanie do jego analiz, mniejsze do propozycji". Kim był rzeczony Herer? Wiktor Herer w 1948 i 1949 roku jako major Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego prowadził śledztwo przeciwko Wiesławowi Chrzanowskiemu, działaczowi organizacji narodowych i chadeckich, oskarżonemu o działalność wywrotową a w rzeczywistości o to, że prowadził coś na kształt duszpasterstwa młodzieży. Chrzanowski został skazany na osiem lat więzienia, odsiedział sześć, potem był przez ćwierć wieku obywatelem drugiej kategorii, jako że „władza ludowa" nie miała do niego zaufania. Major Herer kilka lat po przyczynieniu się do skazania Chrzanowskiego zwolnił się z resortu, obrał drogę kariery naukowej, na której osiągnął pewne sukcesy, pracował też w Komisji Planowania Gospodarczego.

Nie umiem nic powiedzieć o kompetencjach ekonomicznych Wiktora Herera, niechby były i najwyższe. Ale Mazowiecki tworzył w 1989 roku rząd, który miał całkowicie zmienić Polskę. Czy koniecznie musiał w tym mieć udział człowiek z taką przeszłością? Zgoda, to nie Mazowiecki go wymyślił, zapewne zrobił to Kuczyński. Tu dochodzimy do wspomnianego wyżej skrzyżowania ideowych marszrut grupy Mazowieckiego z „Więzi" i środowiska „komandosów" w okolicach roku 1968. Wśród tych drugich roiło się od byłych członków PZPR, a niekiedy zdarzały się takie przypadki jak Wiktor Herer. Były major MBP został podobno usunięty ze stanowiska w Komisji Planowania w roku 1968 na fali antysemickiej czystki. Czy wtedy przystał towarzysko do kręgu „komandosów", czy były to jakieś dalsze asocjacje, nie ma tu decydującego znaczenia. Ważne, że środowisko Mazowieckiego zbliża się do ludzi dawniej uwikłanych w komunizm już nie przez PAX, ale przez kierownictwo PZPR i przez MBP – do chłopców od Różańskiego i Fejgina.

Zgoda, ci ludzie zerwali z ortodoksyjnym marksizmem, wystąpili albo zostali wyrzuceni z partii, często angażowali się w opozycję wobec późnego Gomułki, a potem wobec Gierka. Nie wątpię, że byli w tym szczerzy, wiele przemyśleli, stali się innymi ludźmi.

Mało kto wie np., że autorką słynnej grafiki Matki Boskiej Katyńskiej, używanej w podziemnych wydawnictwach Instytutu Katyńskiego, była Danuta Staszewska, żona Stefana Staszewskiego, byłego aparatczyka w czasach stalinowskich, potem warszawskiego I sekretarza w okresie Października, a grafika została wykonana za wiedzą Staszewskiego. No więc losy ludzkie są splątane, nikt przytomny nie będzie tego negował. Ale problem jest inny.

Polega na tym, czy stalinowska przeszłość takich ludzi mogła mieć znaczenie dla życia publicznego i w jakich okolicznościach? Mogła, otóż, mieć znaczenie wtedy, gdy w III RP kształtowała się opinia publiczna w takich sprawach jak lustracja czy dekomunizacja. Szerzej, ludzie ci mieli oczywisty interes w tym, żeby zohydzać wszelkiego typu politykę rozliczeń z komunizmem i żeby ją przedstawiać jako polowanie na czarownice, erupcję zbiorowej nienawiści, nacjonalistyczne promowanie „prawdziwych Polaków" czy zgoła antysemityzm.

I teraz problem Tadeusza Mazowieckiego jest taki, że na jego zapleczu politycznym działa przez kilka dziesiątków lat wielu takich ludzi, wielu z nich ma też znaczny wpływ na kształtowanie opinii publicznej. Sam Mazowiecki jest – z natury – człowiekiem trzeźwym, niełatwo się poddaje zbiorowym emocjom. Kiedy po 1993 roku przechodzi na pozycje, które w Unii Demokratycznej żartobliwie nazwano „odchyleniem prawicowo-solidarnościowym", unijna lewica wywiera na niego silny nacisk, żeby się opamiętał.

„Opamiętanie" przyszło później, bo już w okresie rządów PiS, a były premier z zadziwiającą łatwowiernością przyswoił całą medialną („Gazety Wyborczej", „Polityki", TVN) nagonkę na projekt IV RP. Stał się stroną w sporze o bieżącą politykę. I więcej: stroną w sporze historiozoficznym o rodzaj łącznika między Polską sprzed 1989 i Polską po 1989 roku. A przecież jako ojciec założyciel III RP wcale nie był na to z góry skazany. Mógł powtórzyć to, co mówił w połowie lat 90.: wtedy poszedłem na kompromis z komunistami, ale teraz nie jest już potrzebny kompromis z postkomunizmem.

Naturalnie, w projekcie, który tak głęboko podzielił Polaków w latach 2005–2007, a który przybrał formę sporu o IV RP, były rzeczy mądrzejsze i głupsze. Gdyby Mazowiecki stanął z boku, musiałby dostrzec, że jest w nim jakieś twarde jądro, które zasługuje na poważne potraktowanie. To twarde jądro to przekonanie, że państwo jest słabe, gdyż jest oplecione siecią szemranych powiązań polityczno-biznesowych. I drugie przekonanie, że te powiązania często mają korzenie jeszcze w czasach PRL. Otóż Mazowiecki, który w 1993 (zwycięstwo SLD) i w 1995 roku (zwycięstwo Kwaśniewskiego) twardo stoi na pozycjach antykomunistycznych, za rządów PiS i później daje się przekonać, że cały bez wyjątku dyskurs IV to lipa: populizm, polowanie na czarownice etc.

Dlaczego ten tak krytyczny wobec owczego pędu człowiek popadł w tę histerię, zamiast – jak zawsze – umiejętnie oddzielać ziarno od plew? Dlaczego poparł dość groteskową inicjatywę pod nazwą Partia Demokratyczna – demokraci.pl? Dlaczego nie był skłonny przyznać, że chociażby co do zasady rozwiązanie WSI jest krokiem w dobrą stronę?

Jaki naprawdę był Mazowiecki? Czy to swoiste uwikłanie w poprawność polityczną pod koniec życia ma jakiś związek z niemożnością polityczną w czasach, gdy rządził?

Niekiedy słowa nie wystarczą

Najważniejsze w obrazie Mazowieckiego jest to, jak oceniamy jego rząd. Z pewnością był to rząd z prawdziwego zdarzenia. Z zastrzeżeniem obecności w nim eminentnych figur starego reżimu (koniecznej do pewnego momentu) była to ekipa pracująca pod niekwestionowanym przywództwa szefa. Drugiej takiej ekipy nigdy już nie mieliśmy; kolejne rządy albo były niezborne, albo złożone z politycznych manekinów. Tamta ekipa na pewno działała w poczuciu służby publicznej, nie dla prestiżu, władzy czy pieniędzy. Ci od Mazowieckiego to byli politycy w starym stylu, ludzie, którzy dokonywali jakichś wyborów z myślą o kraju, któremu służą. Duży kontrast ze współczesnymi nam „ludźmi bez właściwości" na najwyższych piętrach władzy, skłonnymi działać w dowolnej partii i wypełniać dowolny program, byleby tylko utrzymać się na szczycie.

Z pewnością strategiczne wybory Mazowieckiego w 1989 roku („nie" dla trzeciej drogi w gospodarce, orientacja na Zachód w polityce zagranicznej, zabieganie o twarde gwarancje międzynarodowe dla zachodniej granicy) były trafne. Plan Balcerowicza położył zdrowy fundament, na którym może się rozwijać gospodarka. Polska zawdzięcza temu rządowi to, że postawił ją na dobrych torach.

Zarazem zabrakło tamtej ekipie jakiejś zdrowej wiary w to, że zło naprawdę istnieje i niekiedy nie wystarczą słowa, lecz trzeba je wyplenić do korzenia. Czynem. Premier był chrześcijaninem i z chrześcijaństwa czerpał inspirację do działania w polityce. Czy nie zwiódł go pewien naiwny angelizm? Czy nie zapomniał, że obok przykazania miłości dano nam jeszcze inne, może szczególnie zalecane właśnie politykom? Jezus powiedział: „Miłujcie nieprzyjaciół waszych" (Mt, 5, 43). Ale powiedział także: „Bądźcie więc przebiegli jak węże, a nieskazitelni jak gołębie! Miejcie się na baczności przed ludźmi!" (Mt 10, 16–17). Czy nie zabrakło tej równowagi?

Bo przecież po poprawnym nakreśleniu głównych linii politycznych nowego rządu nie zadbano zarazem o zbudowanie od podstaw silnych struktur w miejscach wrażliwych dla państwa: sądownictwa, służb specjalnych, systemu partyjnego. I nie pokazano dobitnie, że nowa Polska nie czerpie z PRL. A nie pokazano, bo częściowo czerpała. Gdyby było inaczej, nigdy nie doszłoby do tego, że 25 lat po przełomie politycznym, w którym główną rolę odegrał Tadeusz Mazowiecki, pogrzeb gen. Jaruzelskiego miał status pogrzebu państwowego z najwyższymi honorami. Ta konfuzja pokazuje w ogromnym skrócie całą niejednoznaczność aksjologiczną III RP, za którą – siłą rzeczy – główną odpowiedzialność ponosi jej ojciec założyciel. Oczywiście wiemy, że po Mazowieckim przyszli inni premierzy i też nie przecięli tej pępowiny łączącej III RP z PRL. Ale pierwszy premier był tylko jeden.

Ta okoliczność dała Tadeuszowi Mazowieckiemu specjalne miejsce w historii Polski XX wieku, ale i obciążyła go specjalną odpowiedzialnością.

Powyższy fragment to 11. rozdział biografii Tadeusza Mazowieckiego autorstwa Romana Graczyka. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne