Wszystkie światła na Van Halena

Skomponował „Jump", które w Polsce towarzyszyło sukcesom Małysza. W branży okrzyknięto go Mozartem gitary. Komponował i grał genialnie, był mistrzem dla wielu gwiazd.

Publikacja: 16.10.2020 10:00

Wszystkie światła na Van Halena

Foto: Getty Images

Rock and roll dla wielu jest tylko chaosem. Jednak historia zmarłego niedawno Eddiego Van Halena (1955–2020) udowadnia, że nawet w erupcji emocji i szaleństwa daje znać o sobie żelazna logika, a panuje też hierarchia: mistrzów nurtów i gatunków.

Oczywiście na szczycie będą zawsze „ojcowie-założyciele" — Elvis Presley, The Beatles czy The Rolling Stones, ale tym większej uwagi wymagają ci, którzy nadali impet drugiej, a przede wszystkim trzeciej fali rocka. Druga bowiem, na przełomie lat 60. i 70., gdy przyszedł czas Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep Purple, była naturalnym przedłużeniem pierwszej. Twórcy trzeciej zaś musieli przełamać prymat disco oraz czarnych brzmień. Wtedy właśnie szczególną rolę odegrał Eddie Van Halen, zmiatając z list przebojów Abbę czy Boney M.

O tym, że nie ma w tym cienia przesady, przekonują słowa Mike'a McCready'ego, gitarzysty Pearl Jam, gwiazdy nurtu grunge, który z kolei przywrócił muzykę gitarową na szczyty listy przebojów dekadę po Van Halen: „Pamiętam, jak uciekłem ze szkoły, by zobaczyć Eddiego przed koncertem. Czekaliśmy w kolejce przez cały dzień. Eddie był jak Mozart w świecie gitary. Zmienił wszystko. Jego muzyka brzmiała tak, jakby pochodził z innej planety. Stworzył niesamowite piosenki: »Romeo Delight«, »On Fire«, »Unchained«, »Mean Street«, »DOA«, »Light Up the Sky«, »Ain' Talkin 'Bout Love«, »Eruption«, »Atomic Punk«".

Inspiracja, mocno nadużywane dziś słowo, ma naprawdę ogromne znaczenie. Gdyby nie Van Halen – Pearl Jam może by nie powstało. Kolejny głos: „Sposób, w jaki Eddie Van Halen korzystał z gitary, był świadectwem boskiej inspiracji" – to Tom Morello, gitarzysta Rage Against the Machine. Również tego zespołu, który odmienił rocka dekadę po debiucie Van Halen – mogłoby nie być, gdyby nie Eddie.

Konstruktorzy instrumentów

Wśród fanów i recenzentów popularne są określenia wynoszące artystów w kosmiczny wymiar. Słyszymy o gwiazdach i galacticos. A jeśli tak – to pojawienie się Eddiego Van Halena na rockowej scenie przypominało wejście w przestrzeń okołoziemską przepięknej komety. Zauważyły to również megagwiazdy, na ich oczach rosła bowiem także niebezpieczna konkurencja.

Ozzy Osbourne poznał Eddiego w 1979 roku, gdy grupa gitarzysty otwierała koncerty Black Sabbath. Nie ma co ukrywać: także dzięki Van Halenowi legendarny hardrockowy kwartet mógł poczuć, że znajduje się w fazie schyłkowej.

„Van Halen było siłą, z którą trzeba było się liczyć – mówił Osbourne na łamach „Rolling Stone". – Nie był to łatwy zespół do wspólnego grania koncertów. Pamiętam, że w San Antonio zagrali tak mocno, że mało brakowało, a rozwaliliby dach. Musieliśmy wziąć to pod uwagę. To był dla nas ciężki wieczór. Musieliśmy być lepsi niż zazwyczaj. Po tamtym tournée Van Halen poszybowali, a ja mogłem godzinami siedzieć i patrzeć, jak gra na gitarze. Sprawiał wrażenie, że wszystkie skomplikowane partie, jakie grał – wyglądały na łatwiutkie. Potem wszyscy inni próbowali być Eddiem Van Halenem, ale był tylko jeden Eddie Van Halen: ten jedyny i genialny. Tylko Bóg wie, co trzeba zrobić, by grać tak jak on". Po latach role się odwróciły: na Monsters of Rock to Ozzy Osbourne otwierał koncerty Van Halen.

Przykazanie „Nie będziesz używał imienia mego nadaremnie" ma również zastosowanie w świecie sztuki, gdzie słów o boskiej inspiracji, bogach różnych gatunków i instrumentów oczywiście się nadużywa, by zyskać mocny efekt. Łatwo sobie wyobrazić, że słowami przykazania mógłby mówić do innych artystów Wolfgang Amadeusz Mozart. Na przykład do Eddiego Van Halena. A przecież to nie on nazywał się Mozartem gitary, tylko jego tak nazwano. Są poważne powody. Urodzony 26 stycznia 1955 roku w Nijmegen w Holandii Edward Lodewijk Van Halen, gdy jego rodzina na początku lat 60. wyemigrowała do Pasadeny w Kalifornii – zanim stał się wpływowym gitarzystą, uczył się muzyki klasycznej.

„Obaj z moim bratem Alexem zaczęliśmy grać na fortepianie w wieku sześciu lub siedmiu lat – wspominał gitarzysta, którego ojciec był muzykiem, a mama rozśpiewaną Indonezyjką. – Mieliśmy starego rosyjskiego nauczyciela, który był bardzo dobrym pianistą koncertowym. Nasi rodzice chcieli, żebyśmy poszli jego drogą".

Bracia rozpoczęli naukę, lecz ich wyobraźnię pochłonęło rockowe instrumentarium. Dla Mozarta rozwój muzycznych technologii też miał znaczenie. Klawesyn, na którym grał od dziecka, był używany w muzyce europejskiej od XV wieku, ale właśnie na czas Mozarta przypadł okres, kiedy instrument, zaliczany zresztą do rodziny cytr, mógł osiągnąć łatwiej efekt, jaki daje elektryczna gitara. Klawesyn wyposażono bowiem w tak zwane rejestry, które umożliwiały poszerzenie dynamiki barwy oraz zwiększenie głośności w stosownych momentach. Jeden z klawesynów, dzięki któremu dziewięcioletni Mozart zachwycał publiczność, został skonstruowany na zamówienie króla Prus Fryderyka II w warsztacie londyńskiego mistrza Burkata Tschudiego. Zanim trafił do króla – mały Amadeusz był odpowiednikiem „pilota oblatywacza". Wprawił w osłupienie słuchaczy również dlatego, że klawesyn był wyposażony w pedał, który pozwalał na swobodne i płynne operowanie rejestrami. Ale na początku lat 80. XVIII w. Mozart grał już na fortepianie, który dawał nowe możliwości.

Eddie Van Halen też miał swojego Burkata Tschudiego, a gdy mówił o mistrzach, którym najwięcej zawdzięcza, wspominał na pierwszym miejscu konstruktorów elektrycznych gitar: „Gdyby nie Les Paul i Leo Fender, nie mielibyśmy gitar do grania. Les Paul, będąc muzykiem i innowatorem, powiedziałbym, że był jednak numerem jeden. Leo Fender otoczył się muzykami i z myślą o nich stworzył swoją gitarę elektryczną".

Frankenstrat

Kiedy mówi się o błyskotliwości Van Halena i jego ekspresji, często padają porównania do „króla gitary", czyli Jimiego Hendrixa. Także Flea, basista Red Hot Chili Peppers, wyobrażając sobie Eddiego po śmierci – napisał, że jamuje pewnie w niebie z Hendrixem. Jednak mówiąc o mistrzach, gitarzysta jako najważniejszego artystę wymieniał Erica Claptona. „To, co przyciągnęło mnie do jego gry, stylu i klimatu, to podstawowa prostota w jego podejściu, tonie i brzmieniu". Van Halen zastrzegał jednak, że najbardziej inspirował go Clapton z okresu The Cream.

„Jeśli słuchasz na przykład »I'm So Glad« z płyty »Goodbye, Cream« – musisz zdać sobie sprawę, że to Jack Bruce i Ginger Baker sprawili, że Clapton brzmi naprawdę dobrze, ponieważ byli jazzmanami, którzy popychali go do przodu, zaś Clapton powiedział po latach o tamtym czasie: »Nie wiedziałem, do diabła, co gram i robię!«. Po prostu starał się nadążyć za pozostałymi dwoma facetami, którzy byli jazzmanami!".

Warto posłuchać płyty „Goodbye, Cream", bo ograniczając się do znajomości płyt studyjnych, które brzmią grzecznie, a piętno na ich produkcji odcisnęły również lata 60., można mieć fałszywe wyobrażenie legendarnej supergrupy na koncertach, z której słynęła. Właśnie płyta „Goodbye, Cream" dobrze obrazuje furię i szaleństwo, które dyktowało kierunek rozwoju kolejnym generacjom gitarzystów.

Ważny był też dla Van Halena Peter Green. Wspominał: „To zabawne, bo kiedy wróciłem do czasów Bluesbreakers Johna Mayalla, zachwyciłem się Peterem Greenem, który jest bardziej Claptonem niż sam Clapton". Zaskakuje rezerwa wobec Jimmy'ego Page'a, cenił go jednak jako kompozytora, a ważne okazało się również to, jak lider Led Zeppelin zagrał „Heartbreaker" na drugiej płycie zespołu.

„Właśnie słuchając partii gitary w tej piosence, zacząłem myśleć o tym, co w moim stylu nazywają młotkowaniem czy jak tam jeszcze. Sam nie nazwałem tego w żaden sposób, po prostu stało się to częścią mojej gry. Ale właśnie słuchając »Heartbreaker«, pomyślałem o tym, aby mój prawy palec wskazujący był jak szósty palec mojej lewej ręki na gryfie gitary". Podobno jako pierwszy używał tej techniki legendarny włoski skrzypek Paganini, zaś Van Halen połączył tradycję klasyki ze współczesnością rocka i zaczął grać na gryfie, jakby to była klawiatura pianina.

Również dlatego został okrzyknięty Mozartem świata gitary. Tymczasem wolał widzieć w artystach ich wyjątkowość. Mówił: „W czasach Beethovena, Mozarta, Czajkowskiego i Chopina jak można było ich ocenić? Wszyscy byli dobrzy w tym, co robili, i nie można było ich uporządkować wedle jednego kryterium. Dlatego nigdy nie widziałem sensu w żadnej z tych ankiet, które mówią, kto jest najważniejszy". Na taką skromność mogą pozwolić sobie tylko najwybitniejsi.

Eddie Van Halen nie był w dzieciństwie tak cudownym dzieckiem jak Mozart, nie koncertował przed koronowanymi głowami, nie dostarczano mu do testowania najnowszych instrumentów, dlatego jako nastolatek sam budował instrumenty, które mogły zagrać to, co podsuwała wyobraźnia. Najbardziej znaną gitarą Eddiego jest składankowy Frankenstein, zwany też Frankenstratem, złożony w 1974 roku. Eddie połączył cenione przez siebie zalety modeli Fendera i Gibsona, bo lubił artykulację i wygląd Fendera, jednak wolał brzmienie Gibsona. Kupił niedokończony korpus oraz maksymalnie szeroki gryf o cienkim profilu oraz dużymi progami w stylu Gibsona. Zapłacił 130 dolarów. Potem pomalował korpus na czarno, potem na biało i owinął czarną taśmą maskującą, uzyskując wyjątkowy efekt wizualny. Użył też tremolo Fendera ze starego Stratocastera z 1958 roku i przetwornik Gibson PAF. Zanurzył go w wosku parafinowym wypełniającym puszkę po kawie Yuban, aby pozbyć się sprzężenia zwrotnego.

Brzmienie tej gitary słyszymy na debiutanckim albumie Van Halen, zaś historia gitar muzyka to temat na osobną książkę. Już w 1981 roku podpisał umowę na produkcję specjalnego modelu firmy Kramer. W 1991 roku w ramach kontraktu z Ernie Ball/Music Man zaprojektował model Music Man EVH Signature. W 2001 roku stworzył własną markę gitar o nazwie EVH – produkowaną przez Fender Guitars. Pod koniec życia grał głównie na modelu EVH Wolfgang, co było ukłonem w stronę Mozarta, ale i syna, któremu nadał takie imię, a miał z niego również pociechę na estradzie, został on bowiem basistą Van Halen.

Miły dreszczowiec

Dziś, biorąc pod uwagę, że zespół Van Halen nagrał 12 studyjnych albumów, na paradoks zakrawa, że najsłynniejszą kompozycją zespołu jest popowe „Jump", które w Polsce zrosło się z sukcesami Adama Małysza, a było dedykowane innemu sportowcowi – Benny'emu Urquidezowi, mistrzowi kickboxingu i karate, a także choreografowi, który wspomagał zespół w tworzeniu widowiskowych koncertów z elementami akrobatyki. Wybitny gitarzysta postanowił komponować na syntezator, instrument kojarzący się wówczas z disco i new romantic. Pomysł nie spodobał się wokaliście Van Halen – Davidowi Lee Rothowi, który uznał to wręcz za zdradę hardrockowych ideałów. Długo odrzucał propozycję nagrania utworu, który powstał w 1981 roku, a został wydany dopiero na singlu promującym album „1984" w grudniu 1983 roku.

Singiel zyskał tytuł platynowego i grany był później przed rozpoczęciem każdego meczu Olimpique Marsylia, towarzyszył zdobyciu każdego gola na mediolańskim San Siro. Van Halen działał z premedytacją. Wiedział, jakim kapitałem jest piosenka królująca na listach przebojów, docierająca nawet do tych, którzy nie słuchają rocka. Na początku 1983 roku ukazał się przecież album „Thriller" Michaela Jacksona, do którego wciąż należy światowy rekord sprzedaży blisko 70 mln egzemplarzy. Właśnie na tej płycie Van Halen wystąpił gościnnie w przeboju „Beat It".

Rockowa legenda mówi, że gitarzysta zgodził się na nagranie za honorarium w wysokości jednego miliona dolarów, którego miał nigdy nie dostać. Prawda jest inna. Van Halen nagrał swoje solo za darmo, wyjaśniając, że wyświadczył w ten sposób przysługę – Jacksonowi i sobie. Wspominał na antenie CNN: „Byłem kompletnym głupcem w oczach reszty swojego zespołu, naszego menedżera i wszystkich innych. Ale nie czuję się wykorzystany. Wiedziałem, co robię, i nigdy nie zrobię czegoś, dopóki tego nie chcę". Grupa zyskała ogromną reklamę. Jackson miał bowiem pozycję nieporównywalnie mocniejszą. Z początku gitarzysta nie wierzył zresztą, że zadzwonił do niego producent najważniejszych płyt Michaela – Quincy Jones. Myślał, że ktoś się pod niego podszywa. Już w studio Van Halen przearanżował kompozycję Jacksona. „Nie wiedziałem, jak zareaguje na to, co robię, więc ostrzegłem go, zanim posłuchał. Byłem przekonany, że jego ochroniarze wyrzucą mnie za popsucie piosenki albo moja aranżacja mu się nie spodoba". Jackson podziękował za ulepszenie kompozycji. Nie jest dobrym świadectwem wydawców to, że nie wymienili Van Halena na okładce płyty i nie zaprosili do nagrania wideo.

Muzyk miał jednak nagrodę w postaci reakcji fanów. W jednym ze sklepów muzycznych usłyszał następującą recenzję swojej solówki: „Posłuchaj tego gościa, który próbuje brzmieć jak Eddie Van Halen". Podszedł wtedy do fana, klepnął go w ramię i powiedział: „To ja gram na płycie". Miał też inne powody do satysfakcji. „Beat It" to jedyny singiel z płyty, który okupował pierwsze miejsce amerykańskiej listy przebojów jednocześnie z innym szlagierem z „Thrillera" – „Billie Jean". Zaś na gali Grammy otrzymał dwie z ośmiu statuetek dla Jacksona, triumfującego również w kategorii... rockowego śpiewu.

Album pośmiertny

Historia zespołu Van Halen, który sprzedał 140 mln albumów, była równie imponująca co burzliwa, sukces zaś, wyłączając początki, bardziej stawał na przeszkodzie wspólnej działalności, niż pomagał. Dwie z sześciu płyt w pierwszym okresie działalności z wokalistą Davidem Lee Rothem rozeszły się w ponad 10 mln egzemplarzy w samych Stanach Zjednoczonych. Debiutancka z 1978 roku i szósta „1984" z hitem „Jump". Ale właśnie po „Jump" David Lee Roth rozpoczął solową karierę. „Rozstałem się z Van Halenem po nagraniu płyty »1984«, która był dla mnie zbyt popowa" – wspominał David Lee Roth. Rozpadł się duet marzeń: gitarzysty o nieograniczonych wprost możliwościach technicznych i wokalisty, który łączył rewelacyjny głos o czterech oktawach ze sprawnością cyrkowego showmana. Jako pierwsi wynegocjowali 1,5 mln dolarów za 90-minutowy koncert w historii rocka. Lee Roth skorzystał potem z pomocy innego wirtouza – gitarzysty Steve'a Vaia, ucznia Franka Zappy, który pomógł potem w wielkich amerykańskich sukcesach Whitesnake.

– W dniu, kiedy opuściłem zespół Rotha w 1989 roku, zadzwonił do mnie Eddie. Nie wiem, jak mnie znalazł, ale to był początek naszej wielkiej przyjaźni. Przez pierwsze sześć miesięcy spędzaliśmy razem dużo czasu. Często gościłem w jego studio. Ciągle komponował i grał, również niewydane piosenki, co bardzo go ekscytowało. Spytałem go w końcu, dlaczego nie wyda solowej płyty, a on odpowiedział, że albumy Van Halen uważa za solowe. Później odwiedził moje studio. To ciekawa historia dla gitarzystów. Powiedział wtedy: „Pokażę ci jedną rzecz, nad którą pracuje". Wziął moją gitarę, której zawdzięczałem charakterystyczne brzmienie, zaczął grać i od razu zdałem sobie sprawę, że tak może brzmieć tylko Eddie Van Halen. Nigdy nie będę grać tak jak on. Nawet nie próbowałem. Tylko idiota konkuruje z Eddiem Van Halenem. Van Halen po odejściu Davida Lee Rotha zaprosił do współpracy Sammy'ego Hagara z grupy Montrose. Razem nagrali cztery platynowe płyty „5150", „OU812", „For Unlawful Carnaval Knowledge" i „Balance". Potem zaczął się czas rozstań i powrotów z nagranym w 2012 r. wraz z Davidem Lee Rothem albumem „A Different Kind Of True", na którym wystąpił syn Eddiego – Wolfgang.

„Mam silne ego, ale nie jestem głupcem. Dlatego kiedy spotkaliśmy się ponownie i mieliśmy próbę oświetlenia przed tournée, powiedziałem oświetleniowcom: »Skoncentrujcie się na nim, miejcie go w centrum uwagi«" – wspominał Lee Roth. Ostatni raz wystąpili razem w 2015 roku w Los Angeles.

Kilka dni temu menedżer Van Halen ujawnił, że były plany pożegnalnego tournée zespołu w 2019 roku. Otwierać koncerty miała Metallica i Foo Fighters. Na przeszkodzie stanęła jednak choroba muzyka. Nowotwór okazał się silniejszy. Syn Wolfgang pożegnał ojca słowami: „Moje serce jest złamane i nie sądzę, żebym kiedykolwiek w pełni wyzwolił się z poczucia tej wielkiej straty".

Ale poczuł się też opiekunem spuścizny ojca. Przegląda archiwalne nagrania w legendarnym studio 5105. Choćby sądząc po tym, co mówił Steve Vai, można się spodziewać co najmniej jednej pośmiertnej płyty Mozarta gitary z premierowymi kompozycjami. 

Rock and roll dla wielu jest tylko chaosem. Jednak historia zmarłego niedawno Eddiego Van Halena (1955–2020) udowadnia, że nawet w erupcji emocji i szaleństwa daje znać o sobie żelazna logika, a panuje też hierarchia: mistrzów nurtów i gatunków.

Oczywiście na szczycie będą zawsze „ojcowie-założyciele" — Elvis Presley, The Beatles czy The Rolling Stones, ale tym większej uwagi wymagają ci, którzy nadali impet drugiej, a przede wszystkim trzeciej fali rocka. Druga bowiem, na przełomie lat 60. i 70., gdy przyszedł czas Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep Purple, była naturalnym przedłużeniem pierwszej. Twórcy trzeciej zaś musieli przełamać prymat disco oraz czarnych brzmień. Wtedy właśnie szczególną rolę odegrał Eddie Van Halen, zmiatając z list przebojów Abbę czy Boney M.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
„Posłuchaj Plus Minus". Jędrzej Bielecki: Jak Donald Trump zmieni Europę.
Plus Minus
„Kubi”: Samuraje, których nie chcielibyście poznać
Plus Minus
„Szabla”: Psy i Pitbulle z Belgradu
Plus Minus
„Miasto skazane i inne utwory”: Skażeni złem
Plus Minus
„Sniper Elite: Resistance”: Strzelec we francuskiej winnicy