Kiedy do przepytywania zabrał się prokurator, zaczął drążyć temat zabitych podczas walk żołnierzy polskich i radzieckich. Rozpoczął delikatnie: – Niech oskarżona jeszcze raz nam opowie, w jakich walkach brała udział.
– W Puszczy Białowieskiej... – zaczęła Wanda.
– Może w okolicy Węgrowa, przeciwko wojsku sowieckiemu? – przerwał jej prokurator.
– Tak, w okolicy Węgrowa.
– W sierpniu 1945 roku?
– Zgadza się, to było w sierpniu '45 roku.
– Co się tam wydarzyło? – dociekał oskarżyciel.
– Doszło wówczas do spotkania z polskim wojskiem jadącym na obławę.
– Jakiego rodzaju to było spotkanie?
– Kiedy byliśmy w miejscowości, której nazwy już nie pamiętam, nasz oddział został ostrzelany z samolotu. Wycofaliśmy się ze wsi, zdążając do lasu, i wtedy z naprzeciwka nadjechały samochody z wojskiem, które zostały przez nasz oddział ostrzelane i zatrzymane.
– To znaczy, że zaatakowaliście te samochody?
– Tak.
– Ale dlaczego?
– Bo te samochody, to wojsko jechało na nas, żeby nas rozbić.
– Skąd o tym wiedzieliście? – Wydawało się, że prokurator zapędził Wandę w kozi róg.
– Wiedzieliśmy, bo później... – Nie dał jej dokończyć i wypalił z kolejnym pytaniem:
– Co później?!
– ...później ludzie mówili, że w tym właśnie celu jechały w naszą stronę te samochody.
– Jacy ludzie? – dopytywał prokurator. Z satysfakcją odnosił wrażenie, że kobieta się waha i nie wie już, co mówić. Chciał udowodnić, że to partyzanci po walce rozpowszechniali tę informację, aby wytłumaczyć swym żołnierzom konieczność napaści na przypadkowe samochody z komunistycznym wojskiem.
– Dało się słyszeć takie rozmowy. – Dziewczyna zaczęła drżeć ze zdenerwowania, a cała sala w skupieniu czekała na punkt kulminacyjny. Było cicho jak makiem zasiał.
– Kto z kim rozmawiał? – Oskarżyciel się uśmiechał, zerkając spod okularów, pewny, że ma „bandytkę" w garści i za moment przeprowadzi decydujący cios, po którym być może sąd skaże przesłuchiwaną łaskawie na dożywocie, o ile nie na karę śmierci. Bo przecież były przypadki, kiedy kobiety, a nawet nieletnie dziewczyny z partyzanckich grup antykomunistycznych, skazywano na śmierć.
Wanda się wahała, nie mogąc znaleźć słów. – Kto z kim rozmawiał?! – Wrzasnął prokurator, pochylając się nad stołem i wpatrując świdrującymi oczami w swą ofiarę, która wydawała się w sytuacji bez wyjścia.
Dziewczyna wzięła głęboki oddech i wyrzuciła z siebie: – Ci żołnierze tak mówili. Kilku waszych żołnierzy było rannych i ja ich opatrywałam. To oni tak mówili.
Na te słowa prokurator aż usiadł z wrażenia. Cały jego misterny plan upokorzenia oskarżonej zawalił się jak domek z kart. Bezmyślnie przecierał chusteczką zapocone okulary, kiedy „Dankę" w obroty brał już przewodniczący składu sędziowskiego, a potem adwokat, czyli jej rzekomy obrońca z urzędu.
Pod ostrzałem
Wanda znakomicie pamiętała tę walkę, o którą tak szczegółowo wypytywał prokurator. To nie była jedna bitwa czy potyczka, tylko cały szereg walk rozegranych na przestrzeni kilku dni, w niewielkim odstępie czasu. Po latach można powiedzieć, że oddział „Zygmunta" miał wielkie szczęście, że nie został wtedy rozbity i zniszczony.
Wszystko zaczęło się w sierpniu 1945 roku, kiedy do szwadronu „Zygmunta" dołączył miejscowy oddział z AK-owskiej konspiracji dowodzony przez Władysława Łukasiuka „Młota". I choć od tej pory grupa ta formalnie wchodziła w skład pierwszego szwadronu, to zachowała pewną odrębność. Pewnego letniego dnia oddział „Zygmunta" spotkał w małej wsi Węże sowieckich poganiaczy bydła pędzących stado zdobyte na Niemcach z Prus Wschodnich.
Sowietów potraktowano łagodnie, pozostawiono im broń bez amunicji, a nawet przepito do nich na odchodne samogonem. To byli tylko biedni żołnierze ściągnięci gdzieś z dalekich stepów do obowiązkowej służby dla Stalina. Część bydła partyzanci rozdali miejscowym gospodarzom.
Było upalne leniwe popołudnie, kiedy nad wsią pojawił się niespodziewanie samolot. Nadlatywał od strony słońca, a partyzanci jak zaczarowani stali pośród wiejskich chat i ogrodów, wpatrując się w maszynę, jakby zawieszoną w powietrzu bez ruchu.
Wanda również wyszła z chaty, w której się zatrzymała, i przesłoniwszy dłonią oczy, próbowała odczytać znaki na dwupłatowcu. Ale słońce było tak mocne, że nie widziała, czy są to czerwone gwiazdy, czy biało-czerwone szachownice. Nagle coś wypadło z samolotu i z pędem leciało w dół, wprost na głowy polskich partyzantów. Wszyscy w dole myśleli, że to pilot coś zgubił, ale kiedy spadający przedmiot dotknął powierzchni pola, gwałtowny wybuch targnął powietrzem, a co niektórych żołnierzy obsypały grudki ziemi.
– Lotnik, kryj się! – wyrwał wszystkich z odrętwienia okrzyk „Wiktora", który wybiegł z chaty zaraz za Wandą, a teraz pociągnął ją za sobą i osłonił własnym ciałem, wrzucając do najbliższego rowu. Dopiero na ten rozkaz zaskoczeni pierwszym atakiem z powietrza partyzanci pochowali się po rowach i innych zagłębieniach terenu. Samolot zatoczył w powietrzu łuk i ponownie zrzucił małą bombę na wieś, a następnie rozpoczął ostrzeliwanie z kaemów wszystkiego, co znajdowało się w dole. Na szczęście ludzie „Zygmunta" poukrywali się bezpiecznie, więc kule i bomby spadające z nieba nie wyrządziły im żadnych strat. Po kilkunastu minutach maszyna odleciała, a partyzanci powoli podnosili się z ziemi i otrzepywali z piasku swe żołnierskie mundury.
– Co za czort? – pytał zdumiony „Wiktor", wygrzebując się z rowu wraz z „Danką". Zjawił się również porucznik „Zygmunt", który cały atak obserwował spod rozłożystej starej jabłoni.
– Zbieramy się, nie ma na co czekać. Wydaj rozkazy dowódcom drużyn – polecił „Wiktorowi" i odszedł. Żołnierze sprawnie się zeszli na zbiórkę, a potem szybko wymaszerowali ze wsi. Ale szwadron nie odszedł daleko. Kiedy znajdowali się na wysokości następnej wsi, Wanda usłyszała nagle odgłos, który zawsze elektryzował partyzantów. Z bocznej dróżki dochodziło do nich wycie silnika samochodowego na wysokich obrotach.
– Lucek, chyba jadą na nas – powiedziała do „Wiktora", a ten niezwłocznie powiadomił dowódcę maszerującego na czele. Patrzyła z niepokojem na zakręt polnej drogi, a dowódcy stanęli na niewielkiej, piaszczystej skarpie i lustrowali przez lornetkę najpierw tę boczną ścieżkę, a potem linię lasu, w której kierunku zdążali. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. „Zygmunt", „Młot" i „Wiktor" dobiegli do oddziału, a zdyszany dowódca zakrzyknął:
– Do lasu, biegiem marsz! Tam nasz ratunek!
Żołnierzom nie trzeba było drugi raz powtarzać, wszyscy rozumieli powagę sytuacji. Zarzucili broń na ramię i biegiem ruszyli w stronę lasu. W tej samej chwili zza zakrętu wyłoniła się wojskowa ciężarówka, mozolnie pokonując wertepy polnej drogi. A potem ukazała się jeszcze druga i trzecia. Wszystkie pojazdy wypełnione były po brzegi uzbrojonym komunistycznym wojskiem. Rozpoczął się dramatyczny wyścig z czasem. Partyzanci biegiem pokonywali odległość dzielącą ich do zbawczej linii lasu, a kierowcy, ponaglani przez oficerów, deptali do oporu pedał gazu. Na szczęście rozklekotane maszyny, niejednokrotnie pamiętające drogę do Berlina i z powrotem, nie za wiele mogły zdziałać na nierównych polnych drogach i odległość między polskimi partyzantami a komunistycznym wojskiem powoli zaczęła się powiększać.
Dziewczynie ze zmęczenia zaczęły migać przed oczami białe plamki, a w głowie z każdym przyspieszonym uderzeniem serca dudniły tysiące młotów. Ale las był coraz bliżej i to podtrzymywało ją jeszcze na duchu i dodawało sił, aby nie stanąć w biegu. Pomagał jej też „Wiktor", który specjalnie trzymał się blisko niej. Proponował, że poniesie jej sanitarną torbę, ale się nie zgodziła. Teraz on i „Danka" zaczęli odstawać od reszty partyzantów, zostając coraz bardziej z tyłu. Tuż przed nimi kuśtykał na swej sztywnej nodze „Młot", podpierając się długim (ale dzięki temu celnym) karabinem. „Wiktor" do końca jej nie opuścił, za co była mu ogromnie wdzięczna.
Wreszcie partyzanckie drużyny wbiegły pod osłonę drzew, ale zamiast skryć się w głębi lasu, sprawnie utworzyły linię tyraliery i zajęły stanowiska bojowe, czekając na nadjeżdżające samochody. „Danka" zaległa z „Wiktorem" na lewym skrzydle, a na prawym ulokował się niewyobrażalnie zmęczony „Młot". „Zygmunt" stanął za drzewem w centrum i wydał rozkaz przygotowania broni do strzału, lustrując nadjeżdżające pojazdy.
Pewność siebie zgubiła komunistów, ponieważ podjechali ciężarówkami jak najbliżej drzew. Myśleli, że ta akcja będzie jak pacyfikacja bezbronnych wiejskich cywilów. Kiedy samochody się zatrzymały, na rozkaz „Zygmunta" partyzanci otworzyli zmasowany ogień, na który dopiero po chwili odpowiedzieli komuniści, strzelając ze swych pepesz i karabinów. Ale już po sekundzie wielu z nich leżało bez ruchu na polnej drodze lub tarzało się z bólu w miękkim piasku. Błyskawiczny huragan ogniowy zrobił porażające wrażenie na przybyłym wojsku. A kiedy zginął ich kapitan, dowódca całej ekspedycji, szeregowi żołnierze rzucili broń i wyszli naprzód z wysoko uniesionymi rękami. Tak jak gwałtownie rozpoczął się ogień, tak teraz umilkł jak ucięty nożem – partyzanci „Zygmunta", wbrew temu, co rozpowiadali Sowieci, nie byli bandytami, ale karnym Wojskiem Polskim, które nie strzela do jeńców.
Wanda podniosła się z ziemi i ruszyła nieść pomoc rannym żołnierzom komunistycznego wojska, gdyż strat po partyzanckiej stronie nie było. Kiedy bandażowała rany młodemu chłopakowi, dojrzała strach w jego oczach, ale gdy odchodziła, powiedział:
– My na was napadamy jak bandyci, a wy nas opatrujecie...
– Taka rola sanitariuszek – odparła, kierując się do następnego jęczącego z bólu rannego.
Inny komunista wyznał jej: – Mieliśmy rozkaz was złapać. A jeśli się nie poddacie, to wystrzelać. Wszystkich.
My do was z kamieniami, a wy z chlebem...
Odebranie życia to za mało
Proces trwał już bardzo długo, obrońca kończył przepytywanie oskarżonej Wandy Minkiewicz.
– Kiedy oskarżonej urodziło się pierwsze dziecko? – Zapewne celowo zahaczał o tak osobiste sprawy, być może chcąc przed sądem pozostawić wrażenie, że oskarżona to także matka, a nie tylko członkini „bandy Szendzielarza".
– We wrześniu 1946 roku.
– A drugie?
– W więzieniu, 7 listopada 1948 roku – odpowiadała Wanda.
– Po urodzeniu się tych dzieci jak się zachował mąż oskarżonej?
– On zawsze wyrażał chęć normalnego życia. Abyśmy mogli zamieszkać wszyscy razem.
Przesłuchanie dobiegło końca, a Wanda się modliła o cud, czekając na sędziowski werdykt. Nie martwiła się o siebie, lecz o męża. Ale cud nie nadchodził i kobieta coraz bardziej kurczyła się w sobie, wysłuchując, jakich niecnych czynów dopuścił się jej ukochany. Dla komunistycznego sądu zwyczajne odebranie mu życia to było za mało – Lucjan Minkiewicz „Wiktor" został skazany na ośmiokrotną karę śmierci. Serce łomotało jej w piersi, a uszy wypełniły szum i głuche dudnienie. Z obojętnością przyjęła swój własny wyrok.
– Sąd skazuje Wandę Minkiewicz, córkę Jana, na 12 lat więzienia z pozbawieniem praw publicznych i obywatelskich...
Bo przecież ona sama, bez Lucjana, to zaledwie połowa albo nawet nie tyle. Bez męża pozostanie przy życiu jedynie jej smutna i łzawa cząstka, sama czarna rozpacz. Spojrzała po raz ostatni na „Wiktora", gdy wyprowadzali go wraz z innymi skazanymi mężczyznami z sali sądowej. On również się odwrócił i zrezygnowany machnął do niej ręką na pożegnanie.
Tytuł i śródtytuły od redakcji