Zjawisko społeczno-kulturowe o etniczno-religijnym podłożu, długo jedynie kłopotliwe, dzisiaj już groźne. Kiedyś uznane za tabu i usunięte z publicznej debaty, po latach banicji wdziera się do niej samo – ale już jako problem polityczny. Fenomen, dopóki oficjalnie nie istniał, nie wymagał nazywania. Teraz, gdy już się nie tli, lecz eksploduje, potrzebuje imienia, nomen omen, na gwałt.
Zamachowcy wzywają imię Allaha i jego proroka. Jak więc przekonująco przekreślać znak równości między słowami „muzułmanin" i „terrorysta", między pojęciami „islam", „islamizm" i „dżihad"? Jak wytyczyć granice zbiorów, z których najszerszy obejmie muzułmanów en bloc, wewnątrz niego węższy – radykalnych integrystów, a w kręgu najciaśniejszym (siódmym, a może dziewiątym według Dantego?) znajdą się mordercy spod znaków ISIS czy Al-Kaidy? Geometria znaczeń bywa zmienna, Francja się w niej gubi. Tym bardziej że przyśpieszony kurs semantyki przerabia z podręczników cenzurowanych wcześniej przez obecnych wykładowców. A i oni się dokształcają.