Pamięć o katastrofie smoleńskiej powoli gaśnie, ale jeszcze nie umarła. Pięć lat od tragedii wciąż odbywają się codzienne modlitwy na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, a na miesięcznice przychodzą tłumy.
Pan Stanisław skończył 80. rok życia, a od niemal pięciu lat każde jego popołudnie i wieczór wyglądają tak samo. – Krzątać się zaczynam już około godziny 17 – opowiada. Odmawia modlitwę, robi sobie zastrzyk z insuliny i je skromny posiłek, by o 19 wyjść ze swojego mieszkania na warszawskiej Pradze i otworzyć drzwi do garażu.
Czerwonej toyoty nie parkuje jednak w środku, bo garaż spełnia inną, ważniejszą funkcję. Pan Stanisław przechowuje w nim składany krzyż, zapakowany w specjalnie uszyty zielony pokrowiec, podstawę krzyża, złożoną z dwóch wsuwanych w siebie elementów, i wózek ze zniczami. – Po wejściu do garażu robię przegląd zniczy. Nie mogę sobie pozwolić, by przyjechać z wypalonymi i brudnymi. Przecież to widzą ludzie – uzasadnia.
Około godz. 20 toyotą ze składanym krzyżem przyczepionym do bagażnika na dachu pan Stanisław dociera w okolice Krakowskiego Przedmieścia. Przed Pałacem Prezydenckim rozkłada krzyż, a pod nim formuje drugi z biało-czerwonych zniczy. Pomagają mu w tym inni przybyli na modlitwę. W podstawie krzyża mocują dwie flagi: Polski i Stolicy Apostolskiej, przyczepiają wizerunek św. Michała Archanioła, a na stojaku obok wieszają zalaminowaną kartkę z napisem: „Mijacie nas codziennie, nie zawsze ci sami. A my już cztery lata modlimy się tu na Krakowskim Przedmieściu".