Krzysztof Szpilman: Japonia, dżudo i cień słynnego ojca

Wyjechałem z Polski przede wszystkim dlatego, że nienawidziłem komunizmu. Ale bycie synem znanego muzyka również nie było dla mnie łatwe. Chciałem być sobą, nie pozostawać w niczyim cieniu, więc zdecydowałem się na radykalny krok - mówi Krzysztof Szpilman, japonista, syn Władysława i Haliny Szpilmanów.

Publikacja: 23.10.2020 18:00

Krzysztof Szpilman: Japonia, dżudo i cień słynnego ojca

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Plus Minus: We wrześniu został sprzedany na aukcji fortepian pańskiego ojca, pianisty i kompozytora Władysława Szpilmana, za rekordową sumę 1,3 mln zł. Często pan wraca do muzyki ojca?

Słuchałem jej całe dzieciństwo i dziś wracam też czasem do niej, ale częściej słucham klasyki.

Ojciec nie chciał zrobić z pana muzyka?

Niestety, jestem pozbawiony jego talentu. Nie miałem też cierpliwości do instrumentów. Kiedy zacząłem ciekawić się muzyką, miałem wówczas może ze 14 lat, ojciec powiedział, że to za późno na bycie profesjonalnym muzykiem. I miał rację. Nie ma sensu torturować innych swoimi ambicjami i marzeniami.

Ale lubi pan chyba muzykę?

O tak, daje mi dużo radości i satysfakcji. A przede wszystkim odpręża.

O przeszłości ojca dowiedział się pan dopiero w wieku 12 lat. To była rodzinna tajemnica?

Jego wspomnieniowa książka „Śmierć miasta" została wydana tuż po wojnie, w 1946 roku, ale w domu ojciec nigdy nie mówił o swoich wojennych doświadczeniach. Miał sposób na to, by każdą poważną rozmowę zamienić w żart, by jej uniknąć. Jego książkę odkryłem pewnego razu na strychu i muszę przyznać, że to był prawdziwy szok, kiedy ją przeczytałem, przez co przeszedł w czasie wojny mój ojciec i co stało się z dziadkami. Ojciec przeżył Holokaust w cudowny wręcz sposób. Jednak reszta jego rodziny została zamordowana w Treblince.

Z kolei pańska matka, Halina Szpilman, była lekarką i działaczką społeczną. Zmarła w maju tego roku.

Przez pandemię nie mogłem nawet przyjechać na jej pogrzeb... Pod koniec lutego byliśmy z żoną w Polsce, na początku marca wyjechaliśmy do Hiszpanii i mieliśmy jeszcze wrócić na kilka dni do Warszawy, ale niestety, ponieważ granice zostały nagle, z dnia na dzień, zamknięte, byliśmy zmuszeni wrócić bezpośrednio z Madrytu do Tokio. Z tego powodu nie udało mi się pożegnać z matką. Wielki żal, tym bardziej że do ostatnich chwil miała sprawną pamięć i była świadoma. W pamięci mojej i ludzi jej bliskich pozostanie jako osoba pełna życia, bardzo towarzyska, ale też bardzo skupiona na swoim zawodzie. Nie była surową matką, ale też mnie nie rozpieszczała. Co najważniejsze, zwłaszcza dla dorosłego dziecka, można było z nią porozmawiać na każdy temat. Miała na mnie ogromny wpływ i to ona zaszczepiła we mnie zamiłowanie do nauki.

Z racji swojej profesji miała pełną świadomość swojego stanu.

Tak, ale było to też pewnego rodzaju obciążeniem, w ostatnich latach wręcz wywołało to u niej depresję. Warto przypomnieć, że skończyła bardzo prestiżowe studia medyczne na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. W tamtym, studenckim okresie poznała właśnie mojego ojca w Krynicy, w Domu Zdrojowym. To było w 1949 roku. Pobrali się w czerwcu 1950, a ja urodziłem się w 1951 roku, jeszcze w czasie, kiedy matka była studentką. Ojciec miał wtedy trzydzieści dziewięć lat.

Czy ucieszył się pan, że Roman Polański nakręcił w 2002 roku film o jego historii życia?

Niespecjalnie.

Niespecjalnie?

Szczerze mówiąc, nie wyobrażałem sobie, że ten film wywoła aż taką sensację, a już zwłaszcza w Japonii, gdzie od lat żyję. Pierwszy raz obejrzałem „Pianistę" w Warszawie. Drugi raz w Tokio na festiwalu filmowym. Roman Polański nie mógł wtedy przyjechać do Japonii, ale gdy media dowiedziały się, że syn słynnego kompozytora mieszka w Tokio, to nie dawały mi przez pewien czas spokoju. A tymczasem ja zawsze chciałem uciec od postrzegania mnie przez pryzmat ojca i jego dzieła. Choć przyznam, że byłem zadowolony, że film nakręcił Polański, jeden z najciekawszych reżyserów na świecie. Sądzę nawet, że powstał lepszy film niż w przypadku Stevena Spielberga. Jego „Lista Schindlera" była za bardzo hollywoodzka. „Pianista" zdobył szereg nagród, w tym trzy Oscary i Złotą Palmę.

Czego nowego dowiedział się pan z filmowej adaptacji o swoim ojcu?

Film dał mi obraz rodziny, której nigdy nie znałem. Wszystko to było bardzo prawdziwe. I chociaż Adrien Brody, aktor grający ojca, nie jest do końca podobny do niego, bo ojciec był w rzeczywistości znacznie niższy, to jednak na ekranie był niesamowicie przekonujący.

Jak ojciec jest postrzegany na świecie?

Jako pianista, który przeżył getto, powstanie warszawskie i był ocalony przez niemieckiego oficera. Zapomina się, że dziesiątki, a może i setki Polaków też ocaliło swoje życie, ryzykując przy tym własne i swoich rodzin. Ale takie prozaiczne bohaterstwo, które przychodziło ludziom naturalnie, nie ma takiej siły rażenia jak spotkanie ojca z niemieckim żołnierzem. I właśnie ten gest Niemca, a nie codzienne bohaterstwo różnych anonimowych ludzi, się bardziej pamięta.

Dlaczego wyemigrował pan z Polski?

Przede wszystkim dlatego, że nienawidziłem komunizmu i chciałem wyjechać z PRL-u. Ale bycie synem znanego muzyka również nie było dla mnie łatwe. Chciałem być sobą, nie pozostawać w niczyim cieniu, więc zdecydowałem się na radykalny krok. Kiedy miałem 18 lat, pojechałem do Anglii. To był koniec lat 60. A trzeba pamiętać, że w tamtym czasie wyjazd z kraju nie był prostą sprawą. Ale nigdy nie miałem poczucia, że wyemigrowałem, ponieważ nigdy nie zrezygnowałem ani nie pozbawiono mnie polskiego obywatelstwa.

Jak się udało wyjechać z kraju?

Na Wyspy Brytyjskie zaprosili mnie znajomi Anglicy z Leeds. Od razu też zaprowadzili mnie na tamtejszy uniwersytet, gdzie po rozmowie z różnymi wykładowcami zostałem przyjęty na studia rusycystyczne oraz na filozofię. Wkrótce potem dostałem też wizę, znalazłem pracę i przez prawie rok – aż do rozpoczęcia roku akademickiego – pracowałem, m.in. pakując i wysyłając paczki. W tym okresie zafascynowałem się też judo, które jest moją pasją do teraz. W tamtym czasie poznałem wielu dobrych znajomych. Jeden z nich to Dave Starbrook, srebrny medalista z igrzysk olimpijskich w Monachium i brązowy z Montrealu. Przyjaźnimy się do dziś.

Brzmi to przedziwnie: syn słynnego polskiego pianisty i kompozytora zostaje judoką. Jak kiełkowała w panu ta pasja sportowa?

To właśnie dzięki Starbrookowi zapisałem się do najlepszego klubu judo w Londynie. Trenowałem przez dziesięć lat. Judo jest po prostu wspaniałym sportem.

Niektórzy uważają, że to coś więcej niż sport. Że jest w tym pewna filozofia, nauka życia.

Dla mnie akurat nie ma w tym filozofii. Co więcej, w pewnym momencie zdałem sobie wręcz sprawę, że sport ten wywołuje we mnie zbyt dużo agresji. Ale było to dla mnie ważne doświadczenie, sport nauczył mnie koncentracji, cierpliwości i odporności na ból. Co ciekawe, ta dyscyplina sportu nie jest tak popularna, jak się wydaje cudzoziemcom. Bardziej lubiany jest tutaj baseball i piłka nożna. Ale wracając do moich fascynacji, równolegle z treningami judo zacząłem się też uczyć języka japońskiego i po jakimś czasie pojechałem do Japonii. Na miejscu okazało się jednak, że nauka języka okazała się ważniejsza niż sport. Kiedy wróciłem do Anglii, udało mi się dostać na trzeci rok japonistyki na School of Oriental and African Studies na Uniwersytecie Londyńskim. Następnie dostałem się na studia doktoranckie w Yale i tam napisałem swoją rozprawę doktorską. Przez pewien czas wykładałem historię japońską w Stanach Zjednoczonych i wtedy poznałem swoją żonę – Japonkę, z którą od 1994 r. mieszkam w jej ojczystym kraju.

Czym pan się zajmuje w Tokio?

W domu zebrałem około trzech tysięcy książek na temat historii Japonii, bo interesuję się nowożytną historią tego kraju. Jestem autorem wielu publikacji na tematy historyczne w języku angielskim i japońskim. W 2014 r. ukazały się w Polsce „Niesamowite opowieści z Chin" (wydawnictwo Siedmioróg). To zbiór tekstów dwóch japońskich pisarzy tworzących w pierwszej połowie XX wieku – Ryunosuke Akutagawy i Atsushiego Nakajimy. Twórczość obu autorów należy do współczesnego kanonu literatury japońskiej. A w wolnych chwilach często spaceruję wzdłuż rzeki, bo mam obok domu duży park.

Nabrał pan dystansu do Polski?

Nie, ponieważ dwa razy w roku jestem w Polsce, czasami nawet przyjeżdżam tu na dwa miesiące, więc trudno stracić kontakt z krajem i rodakami. I rozmawiam z przyjaciółmi z Polski prawie codziennie, wobec czego nabranie dystansu wobec ojczyzny jest niemożliwe.

Jak Polska wygląda z tej perspektywy?

Nie mam na ten temat głębokich socjologicznych przemyśleń. Ale widzę, że na pewno poprawiło się życie w Polsce. Kiedyś Lech Wałęsa obiecywał, że zrobi z Polski drugą Japonię. Trochę się śmieję, że pod względem cen Polska już przegoniła Japonię, ale to raczej nie powód do dumy.

Co Japończycy wiedzą o Polsce?

Znają oczywiście Chopina i jego muzykę, polski romantyzm, powstanie warszawskie i Andrzeja Wajdę. Pamiętają też Solidarność. Jeśli mówimy o ogólnej wiedzy społeczeństwa, to chyba tylko tyle. Wiele polskich książek zostało przetłumaczonych na język japoński, ale większość Japończyków nie czyta jednak polskiej literatury. Natomiast zaskoczył mnie jeden z moich tutejszych znajomych, mówiąc, że pasjonują go filmy Jerzego Kawalerowicza. Możliwe więc, że Japończycy wiedzą więcej o Polsce, niż mi się wydaje.

Czy mieszkając w innym kraju, łatwiej zrozumieć Polskę?

Nie jestem pewien, czy można zrozumieć kraj, który składa się z 40 milionów ludzi. Takie samo pytanie zadają mi Japończycy, czy ja rozumiem Japonię. Odpowiadam im tak samo jak panu i sam też ich pytam, czy oni sami rozumieją swój skomplikowany kraj.

A doświadczenie emigranta, myśli pan czasem o sobie w ten sposób?

Nie uważam, żebym był na emigracji. To słowo jest reliktem. W Polsce czuję się jak u siebie w domu. W Japonii z kolei pracuję jako historyk japonistyki, dlatego mieszkam w Tokio. Tutaj znajdują się wszystkie archiwa, których potrzebuję do naukowej pracy. Na pewno nie mieszkałbym tutaj, jeśli zajmowałbym się historią Polski. To nie jest emigracja jak za komunizmu czy też za caratu, ale po prostu mój wybór, który pozwala mi zaspokoić aspiracje zawodowe. W Polsce pod tym względem jest pustynia. Nie ma żadnych publikacji z mojej dziedziny.

Ale jest to jednak inne życie.

To zależy, w jakim wieku się wyjeżdża. Poza tym, kiedyś opuszczało się kraj na zawsze i wtedy cena, o której pan mówi, mogła być wysoka. Doskwierał w takiej sytuacji brak rodziny i przyjaciół. Inaczej jest dzisiaj, gdy wyjeżdża się za granicę jeszcze przed studiami. Wtedy nie ma takich problemów, łatwo nawiązuje się nowe kontakty i szybko zapomina o starych. W wieku dojrzałym już trudniej jest się przystosować. Ale i tak obecnie to wszystko uległo zmianie, bo można jeździć gdziekolwiek i kiedykolwiek, i rozmawiać z rodziną za darmo, co kiedyś nie było możliwe. Świat jest teraz tak mały, że nie ma wielkiego znaczenia, gdzie się mieszka.

Czy można zrozumieć inną kulturę i znaleźć w niej miejsce dla siebie, jeśli to nie jest kultura i język naszych rodziców, naszego dzieciństwa? Jeśli się nie chłonęło tego wszystkiego w okresie dojrzewania i pierwszym naszym językiem jest inna mowa?

To możliwe, ale trzeba się oczywiście bardzo wysilić. Wiem również, że wielu ludziom to się nie udaje. Rozumienie kultury, czyli znajomość języka, literatury, zachowania i zwyczajów, z wiekiem staje się coraz trudniejsze. Dlatego ja w moim podeszłym już wieku nie mam nadziei, że opanuję np. język arabski i wejdę w arabską kulturę. Jednak mając 20 czy 30 lat, wszystko jest możliwe. Pojawia się jednak inny problem.

Jaki?

Zrozumienie kultury Anglii czy Francji opiera się w 80 procentach na języku. Przy tym pojawia się wiele wspólnych lub podobnych słów, które mają te same korzenie, na dodatek pismo, alfabet jest taki sam. Europejska historia, religia i literatura są w dużym stopniu wspólne. Inaczej jest oczywiście w przypadku Chin czy Japonii, gdzie trzeba uczyć się języka od podstaw, a pismo jest bardzo trudne i większość cudzoziemców nie daje sobie rady. Brakuje im też zwyczajnie cierpliwości. W Polsce również można dobrze nauczyć się języka japońskiego, są kierunki i specjalizacje na uniwersytetach. Z historią Japonii jest już jednak trudniej, bo jest bardzo mało źródeł, można raczej poznawać dzieje stosunków polsko-japońskich. Ale jeżeli mówimy o politycznej czy intelektualnej historii danego kraju, to archiwa i biblioteki japońskie są niezbędne, chociaż amerykańskie też są doskonałe.

A czego w codziennym życiu Polacy mogliby nauczyć się od Japończyków?

Pracowitości, rzetelności, dyscypliny, dobrych manier i tolerancji. To nie znaczy, że tych cech w ogóle nie ma w Polsce. Jest jednak wciąż nad czym pracować w tej materii. 

Plus Minus: We wrześniu został sprzedany na aukcji fortepian pańskiego ojca, pianisty i kompozytora Władysława Szpilmana, za rekordową sumę 1,3 mln zł. Często pan wraca do muzyki ojca?

Słuchałem jej całe dzieciństwo i dziś wracam też czasem do niej, ale częściej słucham klasyki.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał