Z Dniem Zwycięstwa od zawsze był problem. Hucznie obchodzony w Peerelu, wspomagany zmasowaną propagandą, miał utwierdzać w przekonaniu, że Polska była pełnoprawnym beneficjentem zwycięstwa, państwem, którego żołnierze przy sowieckiej pomocy zdołali pokonać Hitlera, zatykając rękami Janka Kosa z „Czterech pancernych" biało-czerwony sztandar na Bramie Brandenburskiej.
Jednak wielu Polaków zdawało sobie sprawę z tego, że zwycięstwo, które każe się im świętować, jest w istocie zwycięstwem obcej armii, że polscy żołnierze nie zdołali wyzwolić kraju i że w związku z tym nasz triumf w wojnie ma w sobie tyle samo prawdy, ile akrobacje Janka Kosa na Bramie Brandenburskiej.
Dzień Zwycięstwa był w istocie dniem zwycięstwa porządku jałtańskiego w Europie, apoteozą triumfu Stalina. Nic dziwnego, że nie przywiązywano do niego większej wagi w Europie Zachodniej. Zrozumiałe też było, że po upadku komunizmu zniknął niepostrzeżenie i bez żalu z kalendarza świąt w Polsce i pozostałych krajach byłego bloku wschodniego. Z wyjątkiem Rosji i państw posowieckich. Tam – już całkiem otwarcie – przeistoczył się w święto imperializmu rosyjskiego, którym był zresztą od samego początku.