Wiele cytatów o podobnej wymowie znaleźć możemy w książce Krzysztofa Masłonia „Od glorii do infamii" poświęconej sylwetkom polskich pisarzy dwudziestowiecznych.

Akurat w przypadku Andrzejewskiego tytuł mógłby brzmieć odwrotnie, bo pisarz największą infamię popełnił, wydając kłamliwy komunistyczny „Popiół i diament", potem jego droga prowadziła jednak w stronę opozycji. A inni? Co ich łączy? „Dla każdego z nich wyjątkową cezurą życia i twórczości stała się wojna. Literaturę polską podzieliła ona na dwie części: krajową i emigracyjną. Nie przystawały do siebie, ale ta pierwsza nie była wyłącznie zniewolona, a ta druga pod każdym względem wyjątkowa, bohaterska i szlachetna. Najważniejszy podział przechodził gdzie indziej: przez literaturę dobrą i złą". I o dobrym i złym pisaniu tu czytamy, a jest to lektura obowiązkowa m.in. dla tych wszystkich piszących dziś o książkach, wedle których historia literatury polskiej zaczyna się od Stasiuka, Chwina i Pilcha. A takich jest niestety na pęczki, wystarczy każdego tygodnia przejrzeć prasowe i internetowe recenzje.

Pisał partyjny nadzorca pisarzy w PRL Jerzy Putrament: „Ale wszędzie – na wschodzie, zachodzie/ czy górskie to – czy morskie rubieże,/ wszędzie czujny samolot chodzi/ i nas Armia Czerwona strzeże". Może nawet dzisiaj byłoby to już tylko śmieszne i żałosne, gdyby nie fakt, że wiele emigracyjnych życiorysów pisarzy potoczyło się tak tragicznie, tak smutno. Najczęściej żyli oni w biedzie, nie mogli liczyć na krajowego czytelnika, od którego odgrodził ich mur cenzury. Szło za nimi zakłamanie, ciągnęły insynuacje. Ferdynand Goetel był piętnowany za przedwojenną książkę „W cieniu faszyzmu", czym przekreślono cały jego bogaty i różnorodny dorobek. Jeden z największych polskich prozaików minionego stulecia Józef Mackiewicz, świadek katyńskiej zbrodni, klepał biedę w Monachium, a Andrzej Bobkowski w dalekiej Gwatemali. Tak wielu, którzy Polskę ukochali nad wszystko: Stanisław Baliński, Jan Lechoń, Kazimierz Wierzyński.

W kraju ich koledzy produkowali socrealistyczne gnioty, „pili stalinowskie pomyje", a potem najczęściej tracili wiarę w komunizm i chlali lub emigrowali. Niektórzy z nich, tak jak Tadeusz Konwicki, dzięki sile swego talentu starali się zadośćuczynić za wyrządzone rodakom krzywdy, inni pozostawali obojętni. Płynęli na fali „chełpliwego oportunizmu" do końca. Właśnie sylwetki Konwickiego w książce Masłonia mi zabrakło, ale autor sam pisze we wstępie, że jego lista jest niepełna. Mam nadzieję, że w drugim tomie równie świetnych szkiców przeczytamy także o Różewiczu, Szymborskiej, Filipowiczu, Stryjkowskim i Barańczaku. I o Marku Nowakowskim, którego twórczości jest Krzysztof Masłoń wybitnym znawcą.