Gilmour promuje nową płytę

Ptaki z rozpostartymi skrzydłami na okładce najnowszej płyty muzyka doskonale portretują biografię gitarzysty i wokalisty Pink Floyd – zespołu, który był dla niego złotą klatką.

Publikacja: 02.10.2015 02:19

Gilmour promuje nową płytę

Foto: materiały prasowe

Nie ma szans na Pink Floyd, na koncerty czy cokolwiek – mówił mi zdecydowanie David Gilmour dziewięć miesięcy temu. – Z kardynalnego powodu: Richard Wright nie żyje. Nie mamy pianisty, a tylko on potrafił tworzyć muzyczne wibracje, które były podstawą brzmienia zespołu. On jedyny wiedział, jak to się robi. Z archiwów wykorzystaliśmy wszystko, co było wartościowe. Z motywów sesji „The Division Bell" powstał najnowszy album „The Endless River". Dlatego bezpieczniej jest mówić, że to ostatnia płyta zrealizowana pod szyldem Pink Floyd.

Tak David Gilmour zakończył historię jednego z pięciu najważniejszych rockowych zespołów, który sprzedał ponad ćwierć miliarda albumów. Jego opus magnum „The Dark Side of the Moon" z wynikiem ponad 50 milionów kupionych krążków od lat jest drugą najczęściej kupowaną płytą w historii fonografii. Lepiej sprzedawał się tylko „Thriller" Michaela Jacksona.

Jednak Jackson nie żyje, tymczasem tydzień temu David Gilmour rozpoczął tournée promujące nowy solowy album, wyprzedając bilety na pięć koncertów w londyńskim Royal Albert Hall, chociaż ceny dochodziły do 400 funtów. Nie ma się co dziwić: fani płacili nie tylko za bezcenne wrażenia – płacili za doznania wręcz niemożliwe. Pink Floyd nie ma, ale zgodnie z tytułem ostatniej płyty ich muzyka wciąż płynie jak niewyczerpana rzeka. To Gilmour reguluje jej bieg. Raz jest jak tama, a innym razem jak śluza. Tak się złożyło, że akurat połowę repertuaru londyńskiego koncertu stanowiły kompozycje Floydów. Polacy mają szczęście, bo będą mogli zobaczyć ten show 25 czerwca we Wrocławiu, z okazji objęcia przez miasto tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.

Ale muzyka to nie wszystko. Każdemu fanowi Pink Floyd w Royal Albert Hall rzucała się w oczy scenografia ze słynnym ekranem w kształcie oka-koła zwana „Mr Screen", przygotowana i wypełniona wizualizacjami przez Marka Brickmana, wieloletniego współpracownika Floydów. Były też lasery i sztuczne ognie. Tylko skala występu była mniejsza od tej, do której przyzwyczaiło nas Pink Floyd. Choć i w tej kwestii Gilmour robi wyjątki. Pamiętamy to z 2006 roku ze Stoczni Gdańskiej, gdzie zagrał dla 50 tysięcy fanów z towarzyszeniem Ricka Wrighta oraz orkiestry pod kierunkiem Zbigniewa Preisnera. Polski kompozytor towarzyszyć będzie Gilmourowi również z orkiestrą we Wrocławiu.

Równość i szacunek

Najnowszy album gitarzysty to muzyczna deklaracja niezależności. Gdyby szukać w polszczyźnie odpowiednika dla tytułowej kompozycji „Rattle That Lock", to – z poszanowaniem wszystkich różnic – są nim „Mury" Jacka Kaczmarskiego z pamiętną frazą „Zerwij kajdany". To dlatego na okładce możemy zobaczyć ptaki zrywające się do lotu po ucieczce ze złotej klatki. Gilmour chce już nagrywać tylko solowe płyty, ale wydawcy nie zapominają, by ozdobić okładki milionów okładek nalepkami ze sloganem reklamowym „Głos i gitara Pink Floyd", bo to podnosi sprzedaż.

Głos Pink Floyd nie śpiewa już jednak słów byłego Floyda Rogera Watersa, tylko Polly Samson – żony Davida, jego muzy, powierniczki, pisarki i autorki większości piosenek od czasu albumu „The Division Bell" (1994). Samson napisała w „Rattle That Lock", że trzeba zrobić wszystko, by dokonać w życiu przełomu: zakończyć to, co złe, i zacząć od nowa w tym miejscu, gdzie wszystko zaczęło się psuć.

Samson nie napisała tego wbrew Gilmourowi.

– Polly jest integralną częścią tego, co robię – powiedział Gilmour w wywiadzie dla magazynu „Uncut". – To jej grałem pierwsze wersje moich utworów, starając się uchwycić rytm, w jaki powinny ułożyć się słowa, które ona dobierała. Wcześniej, kiedy zaczęliśmy współpracować, grałem jej muzykę, a potem wychodziła z pokoju i starała się sama domyślić, jakie myśli chodzą mi po głowie. Teraz jest wolna od tego rodzaju presji. Jesteśmy razem i wie, co myślę.

Gilmour od samego początku obecności w Pink Floyd mierzył się z wielkością zespołu, ale i jego „ciemną stroną". Kto wie, może ciemniejszą niż wszystkie wady współczesnej cywilizacji opisane na albumie „The Dark Side of the Moon". Pink Floyd wraz z jego legendą i monumentalizmem mu ciążyło.

– Z czasem David przestał być zainteresowany zespołem – mówił mi perkusista Nick Mason przy okazji promocji swoich wspomnień. – Niezbyt dobrze czuł się podczas tras koncertowych. Poza tym Gilmour i Waters się zmieniali. David z początku czuł się zagubiony, ponieważ wolał wolniejszy styl pracy od tego, który narzucał Roger. Ten zaś czuł się liderem, miał wielkie aspiracje, wizję rozwoju. Lubił osiągać cele, realizować zadania.

Waters nie liczył się z kosztami. W czasie sesji „The Wall" wyrzucił ze studia i z grupy pianistę Ricka Wrighta.

– Młodzi ludzie kłócą się, biją, a następnego dnia zapominają o tym – powiedział David Gilmour. – Ale kiedy w naszym wieku ktoś decyduje, że drugi kolega jest albo nie jest w zespole, jakkolwiek na to spojrzeć, jest to głupie. Tym bardziej że wraz z tym, jak biegnie czas, układ sił się zmienia. Stajemy się silniejsi i wymagamy większego szacunku. W Pink Floyd na pewno brakowało mi poczucia równości. Zdarzały się oczywiście chwile magiczne i tych z pewnością mi brakuje, a nawet do nich tęsknię. Ale zdecydowanie więcej było momentów, których nie wspominam z przyjemnością.

Pewnie dlatego spoiwem nowego albumu, przypominającego muzyczną ścieżkę filmu, stanowią odniesienia do metafizycznego poematu „Raj utracony" Johna Miltona. Poemat ten został w całości dołączony do kolekcjonerskiego wydania albumu. Troskę o pielęgnowanie metafizycznego ładu podkreślają orkiestracje Zbigniewa Preisnera, kompozytora muzyki m.in. do „Dekalogu" Kieślowskiego, który pracował z Gilmourem już nad poprzednim albumem solowym „On an Island" z 2006 roku. Wrightowi dedykowana jest tuląca do wiecznego snu kołysanka „A Boat Lies Waiting" z klimatyczną partią pianina w stylu Ricka. To także tren opisujący, jak wielką stratą dla Davida stało się odejście przyjaciela.

Z buntowników – antybohaterowie

Rywalizacja z Watersem trwała od początku i była efektem przyjścia Gilmoura do grupy. Roger wcześniej nie komponował. Cedował te obowiązki na Syda Barretta, który miał talent, ale był pozbawiony ambicji lidera. Dopiero gdy Gilmour zaimponował zdolnościami wokalnymi i zaczął brylować jako gitarzysta, Waters przystąpił do pisania muzyki. Na początku z Davidem.

Gilmourowi trudno się było odnaleźć w zespole. Z powodów artystycznych, ale przede wszystkim ludzkich. Był bowiem świadomy, że przychodzi , żeby zastąpić przyjaciela – Syda Barretta.

– Znaliśmy się jeszcze przed Pink Floyd – wspominał David Gilmour. – Razem fascynowaliśmy się bluesem. Spędzaliśmy razem wakacje. Odbyliśmy szaloną wyprawę na południe Francji. To były miłości i ucieczka przed gliniarzami w Saint-Tropez.

Gdy Gilmour został zaproszony do grupy, Syd był już cieniem człowieka. LSD sprawiło, że zapadał się w sobie. Podczas koncertów stał bezwiednie na estradzie i tylko trzymał gitarę, zamiast grać i śpiewać. Tymczasem Floydzi robili karierę, musieli występować w telewizji. Potrzebowali profesjonalisty. Pewnego dnia, jadąc na koncert, po prostu nie zabrali Barretta ze sobą. Gilmour musiał czuć wyrzuty sumienia. I odczuwa je pewnie do dziś, grając i śpiewając „Shine On Your Crazy Diamond", utwór który jest hołdem dla nieżyjącego już kolegi.

– Śpiewam piosenki Syda, bo tylko w ten sposób mogę dziś oddać mu hołd i podzielić się swoimi emocjami – mówił mi w wywiadzie. - Choroba Syda to smutna historia. Był poetą, założycielem Pink Floyd, współtworzył brzmienie grupy. Jego wpływ na mnie i pozostałych kolegów muzyków jest tematem sporów naszych fanów do dziś.

Gilmour źle się czuł w grupie również dlatego, że nie odpowiadały mu psychodeliczne klimaty. Zainteresowany bluesem instynktownie nadawał nowy kierunek zespołowi.

– Nie pisałem jednak tekstów, bo nie umiałem, a Roger robił to świetnie – powiedział „Uncut". – Nie frustrowałem się. Nie podsuwałem mu własnych próbek non stop. Ale kiedy mieliśmy więcej czasu po wydaniu „The Animals" (1977), postanowiłem nagrać solowy album, bo zawsze marzyłem o tym, żeby stworzyć coś od początku do końca.

Psuć zaczęło się w grupie już po sukcesie „The Dark Side of the Moon". Floydzi stawali się negatywnymi bohaterami swoich oskarżycielskich piosenek, m.in. „Money", w której atakowali pazerność biznesmenów i ludzi show-biznesu.

Gilmour wspomina czas „The Animals" nie bez powodu. Gdy przyjęto zasadę, że muzycy dzielą honoraria za nagrania w zależności od tego, ile skomponowali utworów na płytę, Waters zgarnął więcej, bo skomponował dwie miniatury – rozpoczynającą i kończącą płytę.

Media nie pozostawiały na muzykach suchej nitki. „Nie znam żadnego innego zespołu rockowego, którego muzycy wiedliby równie burżuazyjne życie w zaciszach swoich domostw" – pisano. Nick Mason potwierdzał: „Bardziej zajmowało nas wynajęcie kortu do squasha niż dopracowanie naszego setu koncertowego. Wykazywaliśmy się rażącym brakiem zaangażowania, bardzo wtedy potrzebnego". Pink Floyd z buntowników stali się antybohaterami pokolenia punk i Sex Pistols.

Drugi solowy album Gilmour nagrał w momencie zawieszenia Pink Floyd w pierwszej połowie lat 80.

– Ale nigdy nie rezygnowałem z zespołu – zarzeka się. – Uważałem, że warto mieć odskocznię. I kiedy Roger miał dość Pink Floyd, ja nie. Czekałem na to, co będzie: jaka będzie decyzja Rogera.

Właśnie wtedy powstał album „About Face" (1984).

Przyjaciele z młodości wspominają, że Gilmour, mimo że bywał nieśmiały, biorąc do ręki gitarę, stawał się osobą niezwykle pewną siebie, zdecydowaną. Poza tym, zachowując lekki dystans do rzeczywistości, cenił sobie skromność, nie lubił egoistów i pyszałków. Również z tego powodu konflikt z Watersem był nieunikniony.

– David jest spokojny, ale zdecydowany, zdeterminowany – powiedział „Uncut" Phil Manzanera, wieloletni muzyk Roxy Music, przyjaciel gitarzysty i koproducent jego ostatnich solowych albumów. – Można porównać to do sytuacji z psem, który pilnuje swojej kości i nie zrezygnuje z walki do końca, dopóki nie wygra. Być może dlatego Roger uznał Davida za osobę podstępną. Ale to była tylko kwestia determinacji.

– Kiedy w grudniu 1985 roku Waters wysłał do naszego wydawcy list oznajmiający, że nie czuje się już częścią zespołu, poczuliśmy się opuszczeni, a jednocześnie zdecydowaliśmy, że powinniśmy się zastanowić nad nagraniem nowej płyty – wspomina David Gilmour.

Pierwszy album bez Rogera nie przyszedł łatwo. Kiedy rozmawiałem na ten temat z Watersem, szydził, że kompozycje Gilmoura zostały odrzucone przez wydawców i musiał szukać wsparcia w innych kompozytorach. Ale ostatecznie album „A Momentary Lapse of Reason" (1987) odniósł sukces. Podobnie było z koncertami.

– Pink Floyd to wielki zespół i jest strasznie dużo ludzi na świecie, którzy chcieliby pójść na koncert – powiedział „Uncut" Gilmour. – Ale nie wiem, ile osób jest przekonanych do tego, co łączy się z wielkimi produkcjami. A to jest fatum, z jakim się borykam. Wielka skala karmi ludzkie ego, zatruwa artystów egoizmem. Nie chcę być w ten sposób sławny. Pink Floyd się skończyło i nagrałem inny album – solowy. Można powiedzieć, że to muzyka Pink Floyd, ale bardziej europejska, bardziej jazzy.

Bo na nowej płycie w „Dancing Right in Front of Me" pojawiają się jazzujące motywy, jakie znamy z dorobku Stinga. Podobne wrażenie wywołuje „The Girl in the Yellow Dress" o dziewczynie z niebieskimi gauloisami – wspomnienie pierwszych wizyt w Paryżu w latach 60., jeszcze z zespołem Flowers, w którym Gilmour przygrywał Johnny'emu Hallydayowi.

Rozbudowane solówki gitarowe potwierdzają, że 14. miejsce Gilmoura w najnowszym rankingu najlepszych gitarzystów magazynu „Rolling Stones" jest jak najbardziej zasłużone, choć mogłoby być również wyższe.

– Myślę, że to, co robił David w Pink Floyd, było bardziej dramatyczne i jednoznaczne. Mówiąc obrazowo: to były góry i doliny. Teraz jego pejzaż muzyczny jest bardziej zróżnicowany. Więcej też jest klimatów folk – powiedział wieloletni przyjaciel Robert Wyatt z grupy Soft Machine.

Gdańskie święto

Dla polskich fanów Gilmour jest tym ważniejszy, że to pierwsza gwiazda światowego formatu, która zdecydowała się wydać płytę nagraną w Polsce – „Live in Gdańsk" (2008).

– To był dla mnie wielki zaszczyt i przyjemność, uroczy czas związany z koncertem w Gdańsku w rocznicę powstania „Solidarności" – mówił mi Gilmour przed premierą płyty. – Pamiętam świetną publiczność, bardzo nam życzliwą. Równie znakomite wspomnienia mam z pobytu w krakowskim studiu Zbigniewa Preisnera. Odwiedziłem Polskę w tamtym czasie trzy razy i zawsze było wspaniale. Plan był następujący: zamierzaliśmy wydać CD i DVD będące przeglądem całego mojego tournée w 2006 r., pokazać miasta, w których występowaliśmy. Jednak po wysłuchaniu wszystkich nagrań, a musiało to zająć wiele czasu, bo daliśmy 50 koncertów w Europie i Ameryce, zorientowaliśmy się, że to, co najlepsze, w przytłaczającej części powstało w Gdańsku. Zdecydowaliśmy o zmianie planów. Wprawdzie zmarnowaliśmy wiele czasu, wiele pracy poszło na marne, ale ważniejszy był efekt końcowy: pokazanie koncertu w Stoczni Gdańskiej. Tak powstało „Live in Gdańsk".

Gdańsk był jedynym miejscem, gdzie Gilmour zagrał „Great Day for Freedom" ze specjalną dedykacją dla „Solidarności".

– Bo w Stoczni Gdańskiej i dzięki Lechowi Wałęsie rozpoczęły się historyczne zmiany w Europie – komentował gitarzysta. Potem był efekt domina – padł mur berliński i wszystkie inne przeszkody stojące na drodze do wolności Europy Wschodniej. „Great Day for Freedom" powstało jako odpowiedź na powrót demokracji do Europy Wschodniej po tym, gdy narody dawnego bloku wschodniego się wyzwalały i wybierały wolność. Ale zwracałem też uwagę na negatywne skutki tych procesów. Po latach odżyły konflikty narodowościowe i religijne, tysiące osób musiało opuścić na zawsze swe domy. Zawsze będę po stronie demokracji, ale nie będę ukrywał, że nie zawsze jest pięknie, demokracja wymaga odpowiedzialności.

W Gdańsku objawiła się wielkość dorobku Pink Floyd w interpretacji Gilmoura i Ricka Wrighta, dla którego był to, jak się okazało, ostatni pełnospektaklowy występ. Obaj muzycy byli w życiowej formie i dzięki temu udało im się zaprezentować na żywo wszystkie barwy nagrań Pink Floyd z niezwykle trudną do wykonania suitą „Echoes" i brzmiącą jak oryginał z lat 60. kompozycją Syda Barretta „Astronomy Domine". Gilmour udowodnił, że jest gitarowym wirtuozem światowej sławy, grając m.in. swoją popisową kompozycję „Comfortably Numb" z „The Wall".

Tamten czas był też pełen nadziei dla fanów Pink Floyd. Można powiedzieć, że grupie udzielił się duch „Solidarności". Waters zrezygnował z agresywnego tonu. Kiedy w 2006 roku przyjechał do Polski tuż przed koncertem Gilmoura w Stoczni Gdańskiej, żeby zaprezentować prapremierę opery „Ca Ira" w Poznaniu, przyznawał się do złych cech charakteru.

– Byłem słabym negocjatorem – wyznał mi. – Zamiast się dogadywać, iść na kompromis, żądałem zbyt wiele. Konsekwencje były takie, że nie mogłem z nikim długo wytrzymać. Musiałem znosić samotność. Teraz wiem, że odgradzamy się od innych z powodu strachu. Tak było również w moim życiu. Dziś lęk, który odczuwam przed ludźmi, jest mniejszy niż kiedyś. Ale pamiętam dobrze lata, kiedy wywoływał we mnie nieustanną agresję. Bo to najprostszy odruch obronny.

Zmiana, jaka dokonała się w Watersie, sprawiła, że rok wcześniej Floydzi spotkali się po raz pierwszy od lat podczas koncertu Live 8 w 2005 r. w Hyde Parku. Latem 2010 r. David zaprosił Watersa do udziału w charytatywnym koncercie na rzecz ofiar w Palestynie. Zgodził się też na koncertową rewizytę. Wziął udział w jednym z koncertów „The Wall Live" Watersa w Londynie. Pokój daleki był jednak od miłości. Wbrew oczekiwaniom fanów charytatywny koncert w Hyde Parku nie zapoczątkował powrotu supergrupy. Dla Gilmoura była to tylko chwilowa przerwa w nagrywaniu solowej płyty „On an Island".

– Roger popełnił kilka poważnych grzechów – mówił mi David Gilmour. – Naprawdę trudno powiedzieć, czy do końca mu je wybaczyłem. Bo kiedy robiłem obrachunek dawnych lat, wydawało mi się, że tak, że mam te problemy już za sobą. Sercu jednak trudniej wybaczyć, to zajmuje więcej czasu. Nie chcę niczego udawać. To wszystko jest bardzo skomplikowane. Spotkaliśmy się z Rogerem, zjedliśmy obiad. Było miło. Nie jesteśmy już wrogami. Ale proszę mi wierzyć, w przeszłości robił dziwne rzeczy.

Gilmour miał w sprawie Watersa rację. Właśnie weszła do kin koncertowa wersja „The Wall Live". Show obejrzało na świecie kilka milionów fanów. Wpływy wyniosły 470 mln dol. U Rogera odezwał się syndrom „Money".

– Myślę, że David Gilmour postąpił słusznie, oficjalnie zamykając historię Pink Floyd – powiedział Waters kilka tygodni temu w wywiadzie dla „Rolling Stone". – To, co robili przez ostatnie 30 lat, nie miało nic wspólnego ze mną. To nie mój biznes. Słuchałem „The Endless River". Trochę. Nie całej płyty. Nie podobała mi się. Ale co z tego? Jest wiele okropnych płyt, które mi się nie podobają.

Te słowa na pewno nie ułatwią kolejnego spotkania muzyków.

Można nawet zaryzykować twierdzenie, że dawni koledzy spotkają się dopiero na cmentarzu. Żegnając tego, kto odszedł pierwszy. Smutne to. Dlatego dla fanów Pink Floyd będzie lepiej, gdy zapamiętają zespół z kompozycji „Louder Than Words" zamykającej ostatni album zespołu:

„Wkur...liśmy się i biliśmy
Poniżaliśmy się wzajemnie
Ale muzykę komponowaliśmy razem".

Jest też dobra informacja dla fanów Gilmoura.

– Myślę, że nie trzeba będzie czekać na premierę mojej kolejnej płyty solowej tak długo jak na „Rattle That Lock" – zapowiedział. – I nawet jeśli poczuję się po obecnym tournée starym człowiekiem, najważniejszą część pracy mam już za sobą.

Nie ma szans na Pink Floyd, na koncerty czy cokolwiek – mówił mi zdecydowanie David Gilmour dziewięć miesięcy temu. – Z kardynalnego powodu: Richard Wright nie żyje. Nie mamy pianisty, a tylko on potrafił tworzyć muzyczne wibracje, które były podstawą brzmienia zespołu. On jedyny wiedział, jak to się robi. Z archiwów wykorzystaliśmy wszystko, co było wartościowe. Z motywów sesji „The Division Bell" powstał najnowszy album „The Endless River". Dlatego bezpieczniej jest mówić, że to ostatnia płyta zrealizowana pod szyldem Pink Floyd.

Pozostało 97% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Vincent V. Severski: Notatki na marginesie Eco
Plus Minus
Dlaczego reprezentacja Portugalii jest zakładnikiem Cristiano Ronaldo
Plus Minus
„Oszustwo”: Tak, żeby wszystkim się podobało
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Fotel dla pani Eli
Plus Minus
„Projekt A.R.T. Na ratunek arcydziełom”: Sztuka pomagania
Plus Minus
Jan Maciejewski: Strategiczne przepływy