Donald Trump wygrał te wybory. Ponad wszelką wątpliwość, bezdyskusyjnie. I to wbrew sondażom, zapowiedziom, oczekiwaniom elit, a przede wszystkim wbrew naszej wizji Ameryki. Bo jak to możliwe, że na czele największej demokracji świata staje miliarder, celebryta, człowiek oskarżany o przestępstwa, zarazem wiecowy mówca, który nie gryzie się w język, obraża i oskarża, obiecuje gruszki na wierzbie i naprawę planety w dziesięć minut. Jak to możliwe?
Stop; najpierw mała retrospekcja. Trump już przez cztery lata był prezydentem i ani tego świata specjalnie nie zepsuł, ani nie naprawił. Pamiętamy? Więc może i teraz należałoby emocje podzielić przez cztery albo pięć, spojrzeć w lustro i pomyśleć o granicach przesady. Tak, to nieźle pomyślana terapia, tyle że nie daje żadnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Donald Trump, jakkolwiek patrzeć, symbol aroganckiej, białej i dominującej Ameryki, znowu wygrał wybory. Jakim cudem, dlaczego?
Czytaj więcej
Wierzę, że Kamala Harris rozumie, iż największą nadzieją dla świata jest partnerstwo. Zwłaszcza w...
Gdzie się podział american dream? Dziś Ameryka jest okaleczona
Zanim pokuszę się o odpowiedź, opowiem o Ameryce, którą poznałem na początku lat 90., w czasach jej odległej, rajskiej przeszłości. Co to była za Ameryka? Wciąż jeszcze kraj opowieści o american dream, marzeniu, które spełnia się na naszych oczach. Wciąż kraj dominacji białych. I ich porządku. Kwestie etniczne wstydliwie chowano pod dywan. Ale coraz częściej dochodziły do głosu. Pamiętam stołeczny Waszyngton, w którym nie wypadało wybierać się dalej niż do granicy wyznaczonej przez 13 North East Street. Za nią zaczynała się dzielnica, w której na osobiste bezpieczeństwo turysty nikt nie miał odwagi wystawić polisy. Była to biała Ameryka z dzielnicami przestępczości i niepokojów, która jednak żyła iluzją, że tam, „gdzie my jesteśmy”, światem rządzi system naszych wartości i naszych praw. Naszego bezpieczeństwa i naszej kultury. Dziś tak już nie jest.
Ameryka lat 90. karmiła się też innymi mitami. Najważniejszym był mit o tym, że jest to kraj wybrany przez Boga. Jedyna potęga. Bez konkurencyjnych Chin czy Indii, które wciąż tkwią w wiekach ciemnych. Ameryka, która ostatecznie zwyciężyła w wyścigu gospodarczym i cywilizacyjnym. Łatwo było w to wierzyć. Właśnie Reagan i Bush rzucili na kolana Związek Sowiecki, wyzwolili Europę Środkową, a bard amerykańskiej polityki Francis Fukuyama zapewniał, że to koniec historii i zawsze tak już będzie. Ameryka była wielka w każdym wymiarze. Na Florydzie słano na orbitę kolejne promy kosmiczne. Od produkcji aż wibrował przemysł motoryzacyjny. W Kalifornii geniusze w stylu Gatesa i Jobsa rozwijali technologie, których nie widział świat. Firma Nike przenosiła całą produkcję ze Stanów do Chin, a setki tysięcy studentów z Kraju Środka uczyły się na Harvardzie czy Berkeley, czym jest amerykańska demokracja, by przenieść ją do rządzonej łagodną ręką przez Denga ojczyzny.