Sarmacki diabeł już wystarczająco objadł się polską duszą

Kiedy była na to szansa, nie zrobiliśmy nic, albo bardzo niewiele, by zwalczyć uśpionego chwilowo sarmackiego diabła wypasionego na tak bliskiej polskiej duszy romantycznej mistyce. Teraz jest za późno.

Publikacja: 06.10.2023 17:26

Po krótkim wytchnieniu renesansowym, które u nas zaczęło się dopiero w 1989 roku, znowu mamy barok.

Po krótkim wytchnieniu renesansowym, które u nas zaczęło się dopiero w 1989 roku, znowu mamy barok. Kontrreformację przeciw „postkomunistycznemu lewactwu”, otwartemu soborowemu chrześcijaństwu, a nawet przeciw Solidarności; tej najszlachetniejszej i wiekopomnej z lat 1980–1989

Foto: East News

Skąd ten wsteczny bieg? Dlaczego rządzący prowadzą nas przeciwko zjednoczonej Europie? Po co namolne odgrzewanie lęków antyniemieckich, skoro alternatywą dla bliskości z Niemcami może być tylko podległość Rosji? Skąd ten strach przed głębszą integracją i w ogóle przed Brukselą, skoro wiadomo, że w obecnym przejściowym i w dużym stopniu przypadkowym kształcie czeka Unię Europejską dalsza rozsypka?

Jeśli próbujemy wyjaśniać, że wynika to z bieżącej polityki albo spaczonej osobowości aktualnych przywódców, to tylko prześlizgujemy się obok być może najboleśniejszego polskiego problemu. Nie narodził się on z chwilą objęcia władzy przez PiS, ma swe zamierzchłe źródła, w niejednym nam zaszkodził, nieraz mieliśmy go za zwalczony, bądź przynajmniej uśpiony, ale dopiero zmiana u steru w 2015 roku ujawniła jego niszczycielską moc.

Czytaj więcej

Płociński: Sarmatyzm nieuświadomiony

Więc spytajmy trochę inaczej: czemu wciąż rozmijamy się ze współczesnością? Czemu suwerenność i niepodległość rozumiemy głównie jako pokrzykiwanie o nich i jarmarczne obwieszanie się narodowymi symbolami? Dlaczego nie potrafimy pojąć, że patriotyzm w niepodległym państwie to nade wszystko wypełnianie niełatwych powinności obywatelskich? Czemu wybieramy z polskiej tradycji przegrane powstania i najbardziej z nich daremny zryw żołnierzy wyklętych, a nie to, co potrafiliśmy zbudować i utrzymać? Czemu tak dobrana narodowa rekwizytornia bardziej dzieli, niż łączy, a służy głównie celebrowaniu samej siebie i wystawianiu innym cenzurek z prawomyślności?

No i skąd wreszcie ten zaprzeszły klerykalizm z Chrystusem Królem na czele państwa zamiast chrześcijańskiej refleksji nad człowiekiem i jego ojczyzną, do której daremnie wzywał nas polski papież? Bo z jego wielkości pozostał tylko gigantyzm pomników, sławetne kremówki i coraz bardziej zakurzone, bo rzadko otwierane teksty. Dlaczego wreszcie tak wielu z nas uważa mit Smoleńska za ważniejszy i bardziej przełomowy od legendy Solidarności?

Polacy jako naród wybrany

Wzmianki o Sarmatach (nieraz mylonych ze spokrewnionymi Scytami) jako o wojowniczym plemieniu pochodzenia irańskiego można znaleźć już u starożytnych historyków, ale dopiero Długosz wywiódł od nich genezę szlachty polskiej, trochę dofantazjowując geograficzny zasięg tego ludu, który nigdy nie posunął się aż tak daleko na zachód. Wraz z umacnianiem się Rzeczypospolitej szlacheckiej, z jej militarnymi i terytorialnymi sukcesami, historiozoficzna fantazja pozbyła się hamulców. Kapelan lisowczyków ks. Wojciech Dębołęcki w swym „Wywodzie jednowładnego państwa świata” stwierdził, że „Polacy, czyli Scytowie są narodem wybranym, pierwszym wśród wszystkich narodów, do którego ongiś należało panowanie nad światem i do którego ono niezadługo powróci”, bo „tron świata” przeniesiono w starożytności z Libanu do Korony Polskiej, wskutek czego Polacy – jako najstarszy naród – dziedziczą władzę polityczną nad wszystkimi innymi. Mało tego: język słowiański wywodzi się od języka syryjskiego, którym mieli mówić praojcowie, jak Adam i Noe, dlatego starszy jest niż greka, łacina i inne języki, a na pewno używany też w Niebiosach.

Czytaj więcej

Demokracja szlachecka – wielkość zapomniana

Lisowczycy (zwani tak od nazwiska pierwszego dowódcy), byli postrachem Europy pierwszej połowy XVII wieku: najemni kawalerzyści bez trwogi, ale i bez honoru. Zaczęli od służby u Zygmunta III w wojnie z Rosją, ale potem szli na żołd każdego, kto lepiej zapłacił albo obiecał obfitsze łupy, bo najczęściej walczyli bez pieniędzy w zamian za rabunek. Pustoszyli Rosję, posiadłości szwedzkie, Śląsk, Węgry, Niemcy i nawet spory kawał Francji. „Bóg ich nie chce, diabeł się boi” – powiadano w tamtych czasach, a niemieckie matki przez bez mała dwa stulecia straszyły dzieci „polskimi Kozakami”. Konny portret lisowczyka pędzla samego Rembrandta jest dziś ozdobą sławnej galerii Frick Collection w Nowym Jorku.

Nie sądzę, by okrutni jeźdźcy przyczynili się do rozsławienia polskiego rycerstwa, ale sarmacka bzdura dzięki nim urosła, nabrała życia i stała się naszym narodowym upiorem. Inne narody też pielęgnowały podobne fantazje, dość wspomnieć mit Wikingów albo Wandali u Szwedów, pra-Germanów w Niemczech, Gallów we Francji, nawet szlachta litewska miała się za lepszą od polskiej, bo wywodziła swe pochodzenie nie od Sarmatów, lecz od zabłąkanego na Bałtyku rzymskiego patrycjusza Palemona. Ale tylko w Polsce taka mitologia zbiegła się ze stopniowym upadkiem państwa, utratą sił i niezdolnością do dalszych reform potężnego jeszcze w XVI wieku demokratycznego mocarstwa szlachty.

Polska ostatecznie wybrała drogę peryferyjną, kontentując się rolą żywnościowego zaplecza Europy, która w tym samym czasie budowała pierwociny przemysłu i otwierała szlaki do nowych, nieznanych dotąd kontynentów. Przekonanie o wyższości Sarmatów było odtrutką na coraz bardziej dotkliwe symptomy degeneracji, pozwalało żywić przekonanie, że „Polska nierządem stoi”, a odziedziczona po przodkach „złota wolność” jest dowodem sarmackiej wyższości. Dopiero rozbiory brutalnie zdekonstruowały ten mit, ale tym głębszą stworzyły potrzebę rekompensaty.

Patriotyzm klęski

Na pewno ciąży nad nami przekleństwo zmarnowanego XIX wieku. Kiedy inne – szczęśliwsze – narody europejskie budowały swoje sprawnie działające państwa, kiedy wykluwały się tam nowoczesne społeczeństwa, myśmy borykali się bezskutecznie ze sprawą podstawową: brakiem niepodległości. Kiedy inni w laboratoriach i fabrykach tworzyli rewolucję przemysłową, myśmy zrywali się do daremnych rewolucji niepodległościowych. Jedynym spoiwem scalającym Polaków wcielonych przemocą do trzech różnych państw były język i wyznanie. Stąd Kościół stał się instytucją nie tyle religijną, ile narodową i niepodległościową.

Czytaj więcej

Zaremba: Polski teatr ma problem z polskością

Z tak ukształtowaną świadomością i z tak odziedziczonym zapóźnieniem weszliśmy w niepodległość szczęśliwie odzyskaną w 1918 roku. Trudno się dziwić, że celebracja narodowego męczeństwa i kult przegranych powstań stały się rdzeniem polskiego patriotyzmu. Dlatego w międzywojennym dwudziestoleciu zrobiono bardzo niewiele, aby przemienić go w patriotyzm państwa niepodległego i sprawnie funkcjonującego. Bohaterami obwołano ostatnich żyjących uczestników powstania styczniowego, zrywu najzupełniej daremnego, od początku skazanego na klęskę. Jeszcze listopadowe miało jakieś mgliste szanse, styczniowe – żadnych. O jedynych zwycięskich powstaniach, jakie legły u podstaw odzyskanej niepodległości – wielkopolskim i śląskim – szybko zapomniano, bo ich przywódcy nie należeli do obozu piłsudczykowskiego.

Jako budulec patriotyzmu pozostały Legiony i zwycięska wojna z bolszewikami. Historyczne odwoływanie się do największego polskiego dokonania, jakim była wyprzedzająca Europę polsko-litewska demokracja szlachecka, nie było mile widziane, bo oba najsilniejsze obozy polityczne międzywojnia – endecja i sanacja – do demokracji odnosiły się z rezerwą. To, co o tym wielkim i przez co najmniej 200 lat dobrze funkcjonującym eksperymencie demokratycznym pisał wcześniej Joachim Lelewel, a w międzywojniu Konopczyński, pozostało na marginesie.

Tak weszliśmy w czas okrutnej wojny, znowu wymagający bohaterstwa. Powojenna Polska Ludowa od początku skażona była kłamstwem narzuconego z zewnątrz ustroju, fałszywą ideologią, zdradą jałtańską, by nie wspomnieć o kłamstwie katyńskim i fałszerstwach pomniejszych. Wystarczyło, by to wszystko, co ona opowiada, traktować jak kłamliwą propagandę. Także próbę rzetelnego rachunku sił i rozumniejszego spojrzenia na tragedię powstania warszawskiego. Skoro bez odpowiedzi pozostawało pytanie o bezczynność stojących u bram Warszawy wojsk sowieckich, to cała reszta wywodu też wydawała się załgana.

Zresztą powojenne usiłowania budowy nowego, rozsądniejszego i „socjalistycznego” patriotyzmu były nie tylko skażone ideologią, ale i połowiczne, bo w PRL-owskiej szkole kładziono młodzieży do głowy te same romantyczne stereotypy, co przed wojną, a myśl o polsko-litewskiej demokracji była jeszcze bardziej ideologicznie niesłuszna. Korzystał z tego Kościół utrwalający swą pozycję jedynej nieskażonej komunizmem instytucji; zresztą chlubnie przeprowadził nas przez noc stanu wojennego i lat 80.

Czytaj więcej

Surdykowski: Rzeczpospolita narodów

Najmocniejsze zarzuty dotyczą jednak Polski niepodległej po przełomie 1989 roku. Kiedy wreszcie zniknęła cenzura i ideologiczne serwituty, nie podjęto próby nowoczesnej pedagogiki społecznej, liberalnie zakładając, że prawda sama się obroni. W szkole nie było czasu i pewnie chęci, by pokazać, jak trudne i odpowiedzialne jest pielęgnowanie demokracji, która nie polega przecież na samym głosowaniu. Reszty dokonał bezwład i utrwalone od pokoleń stereotypy. Dwu wielkich polskich pokojowych i obywatelskich dokonań – demokracji szlacheckiej i Solidarności – nie chciano lub nie potrafiono uczynić budulcem patriotyzmu. Wszystkie rządy wolnej Polski powinny otrzymać szkolną dwóję z wychowania obywatelskiego.

Na ironię zakrawa, że kult żołnierzy wyklętych zainicjował sam prezydent Bronisław Komorowski. Nie znaczy to, że bohaterowie daremnej i od początku przegranej walki z komunizmem nie zasługują na upamiętnienie. Ale niech to będzie upamiętnienie w prawdzie, bez zaczerpniętego od Józefa Mackiewicza (świetny pisarz, ale szkodliwy publicysta) przekonania, że wszystko, co po wojnie nie było strzelaniem do komunistów, zasługuje na potępienie jako niegodna kolaboracja. Jeśli rację mieli tylko „wyklęci”, to zdradą jest opozycja demokratyczna w PRL, potem Solidarność, wreszcie i Okrągły Stół.

Jarosław Kaczyński przyszedł więc na gotowe. Ale – w przeciwieństwie do poprzedników – jego władza wykazuje godną podziwu gorliwość w pedagogice społecznej. Nie tylko męczeństwo upadłych powstań i żołnierzy wyklętych jest dziś na świeczniku, ale cała XIX-wieczna tradycja romantyczna, która widziała Polskę jako cierpiącego za winy innych nacji „Chrystusa narodów”, a teraz domaga się rekompensaty za heroiczną obronę przed Turkami, Moskwą, bolszewizmem, przed „tęczową zarazą” wreszcie. Temu służy sojusz tronu i ołtarza, klerykalizacja państwa wciąż konstytucyjnie świeckiego, przyciąganie w orbitę patriotycznych celebracji środowisk nacjonalistycznych, nawet półfaszystowskich, nienależących do obozu władzy, ale w tym aspekcie użytecznych. Temu służy pośpiesznie wdrożona reforma szkolnictwa, której prawdziwym celem była nie tyle likwidacja gimnazjów, ile wprowadzenie programów forsujących ten właśnie model ciasnego patriotyzmu.

Coraz odleglejszy czas dzielący nas od wojny, zanik społecznej pamięci o jej okropnościach, sprzyja gloryfikacji walorów żołnierskich i powstańczych. Więcej, pozwala na beztroskie pojmowanie wojny jako świętej próby narodowych cnót, męskiej przygody, junackiej śpiewki. A to już tworzy równię pochyłą prowadzącą do tragicznej powtórki. Nawet Roman Dmowski ostrzegał – mimo że przedwojenna endecja nie gardziła sakralizacją narodowych nieszczęść: „Myśmy tak odbiegli od innych narodów, że świętujemy klęski, gdy tamte świętują zwycięstwa”.

Jednakże, aby podjąć próbę rzetelnej odpowiedzi, trzeba sięgnąć jeszcze dalej i jeszcze bardziej boleśnie w głąb duszy polskiej.

Barok przeciw renesansowi

Demokracja szlachecka polsko-litewskiej Rzeczypospolitej to czasy późnego średniowiecza i renesansu; wtedy była silna troską swych obywateli o Rzecz Wspólną; tworzyła jedyne wtedy europejskie mocarstwo demokratyczne w otoczeniu monarchii despotycznych i potrafiła nieźle dawać sobie z nimi radę. Była eksperymentem wyprzedzającym o 250 lat to, co kiełkowało na Zachodzie pod koniec XVIII i w pierwszej połowie XIX wieku. Nie pamiętamy, że ta demokracja nie ograniczała się do elekcji i sejmików, ale na dwa stulecia przed Monteskiuszem wprowadziła trójpodział władz i miała konstytucję, jaką były od 1573 roku artykuły henrycjańskie.

Wiele jest przyczyn jej upadku: regres handlu zbożem przez Gdańsk, stąd zubożenie średniej i drobnej szlachty, przewaga magnatów, słabość miast i mieszczan, wzrost siły wrogich państw ościennych i jeszcze więcej. Ten upadek to już okres kontrreformacji i baroku.

Renesans był tolerancyjny, wielowyznaniowy, liberalny. W sztuce skromny, swobodny, nawiązujący do antyku. Nie stawiał ludziom wielkich celów, ofiarowując wolność, pozwalał być takimi, jacy są. Na piedestale postawił nie wiarę, ale rozum, godząc się na ryzyko wynikające z jego ułomności. Nie zamierzał tworzyć własnego odpowiednika modlitewnie strzelających ku niebu łuków gotyckich katedr ani też uduchowionego oblicza dostępującej wniebowzięcia gotyckiej Madonny. Był powiewem świeżego powietrza wpuszczonego w uświęconą wiekowym trwaniem, ale już trochę zatęchłą atmosferę średniowiecza.

Barok – przy całej swej wspaniałości i bogactwie – jest zatrzaśnięciem tego, wszak na tak krótko uchylonego, okna. Jest stylem i światopoglądem kontrreformacji i wiernie jej służy. W literaturze traci spontaniczną wesołość i liryzm renesansu na rzecz dewocji i dydaktycznej pychy historycznych eposów.

Pozostawił po sobie wspanialsze niż renesans zabytki i dzieła sztuki; jest w nich imponująco potężny i bogaty, ale jednocześnie przytłaczający. Nie służebny człowiekowi, ale mocy Absolutu. Odwołuje się nie do rozumu, ale uczuć. Jest przesadny i emocjonalny, nadmiarowy, wypełniający swoją obfitością każdą niezagospodarowaną przestrzeń, boi się bowiem człowieka i jego wolnej woli. Pragnie nasycić świat bogactwem zdobnictwa, przepychem złoceń, podrygami aniołów, kaznodziejskimi pozami świętych, jakby bał się ciszy i odosobnienia, bo tam lęgnie się niepodległa myśl, która może się okazać jadowitą. Nie służy modlitewnemu skupieniu duszy, lecz zgromadzeniu całej rzeszy dusz w jedną zorganizowaną całość. Kieruje nim „horror vacui”, lęk przed niczym niezapełnioną pustką, bo w niej czai się samotność, a z nią pytania bez łatwej odpowiedzi.

Jego pełne mocy, dynamiczne malarstwo, monumentalna rzeźba, która nie znosi póz statycznych – ulubionych w średniowieczu i akceptowanych przez renesans – ma wskazywać jedynie słuszny kierunek, w którym powinni podążać zgromadzeni w świątyni wierni. Jedyną i jednoznaczną odpowiedź, na której skupiać się mają ich modlitewne myśli. Nie jest to sztuka kontemplacji, lecz pochodu. Aniołowie pulchnymi dłońmi wskazują niebo lub ważniejszych od nich świętych, święci wznoszą oczy ku im tylko wiadomemu miejscu, gdzie za chwilę objawi się Bóg.

Renesans był otwarty. Polska chętnie przyjmowała cudzoziemców, nawet jeśli nie należeli do tej samej cywilizacji łacińskiej. Zresztą znaczna część szlachty nie znała języka polskiego albo posługiwała się nim słabo. W modzie było poznawanie świata, tak przez studia na zagranicznych uniwersytetach, służbę na obcych dworach, jak przez podróże rzemieślniczych czeladników nabywających wprawy u cudzoziemskich mistrzów.

Renesans był pracowity: otwierał nowe horyzonty, a ludzie starali się im sprostać. Uczył, że można myśleć zupełnie inaczej, nawet o sprawach dobrze znanych i obrośniętych rutyną, a ludzie nie żałowali wysiłku, pokonując po swojemu nieprzetarte ścieżki, jakie otwierał. Nie mieliśmy wtedy kompleksu niższości, nie byliśmy podejrzliwi, nie węszyliśmy wszędzie wrogów i zdrajców.

Kultura polskiego baroku stała się zamknięta i nieufna, zaściankowa, przesiąknięta samochwalstwem, niechęcią do filozofii i głębszej wiedzy

W renesansie możni budowali sobie siedziby także w miastach. Mogło się to stać zaczątkiem miejskich dworów, takich jak na Zachodzie, ale cofnęło się w baroku. To było najbardziej zatrute jądro tamtych czasów. Wszyscy wrócili na wieś, zamknęli się w zaścianku i swój zaścianek uznali za pępek świata. Na tym gruncie wybujał sarmatyzm; pycha, zadufanie, ksenofobia, przekonanie o wyższości naszego ustroju mimo jego oczywistych wad. Wyolbrzymianie chwały oręża i sukcesów z przeszłości. Podejrzliwość; przekonanie o istnieniu złych sił bezustannie dybiących na naszą wolność i niepodległość.

Renesansowe otwarcie ku Europie zastąpił zwrot ku Wschodowi. Nawet w późnym średniowieczu, a cóż dopiero w renesansie, synowie szlachty jeździli na Zachód, poznawali Francuzów, Włochów, Niemców. Dyskutowali z nimi (na ogół po łacinie) jak równi z równymi. W czasach kontrreformacji ich wykształcenie ograniczało się już tylko do konwiktu jezuickiego, a cudzoziemców poznawali dopiero na polach bitew. Orientalizacja ubioru nastąpiła wraz z ograniczeniem wykształcenia.

Tak kultura polskiego baroku stała się zamknięta i nieufna, zaściankowa, przesiąknięta samochwalstwem, niechęcią do filozofii i głębszej wiedzy. Barok był leniwy, a przy tym megalomański: wynosił swojskość, to, co nowe i wymagające wysiłku, uważał za deprawujące miazmaty. Rozdarcie między Scyllą sarmatyzmu a Charybdą cudzoziemszczyzny to dwa oblicza naszego kompleksu niższości.

Na takim gruncie oczywistą była podstawowa zasada wiary potrydenckiej: „wierz, ale nie szperaj”. Kaznodzieja królewski Piotr Skarga, uważany za bezkompromisowego krytyka wad szlacheckiego państwa (jego pomnik stoi na krakowskim Starym Mieście), był nieprzejednanym wrogiem wolnej myśli i tolerancji religijnej, chwalcą absolutyzmu. Dramatyczne otrzeźwienie w drugiej połowie XVIII wieku, w czasach konstytucji majowej – uchwalonej zresztą podstępem przez mniejszość ówczesnej szlachty – przyszło o wiele za późno, stąd rozbiory.

Stopniowy upadek demokracji, a z nią państwa w barokowej Rzeczypospolitej polsko-litewskiej, trwał bez świadomości osuwania się w dół, bez liczenia się z rzeczywistością; więcej, przy rosnącym samozadowoleniu narodu szlacheckiego, który miał się za Sarmatów nie tylko lepszych od innych stanów, ale od innych Europejczyków. Magnat Łukasz Opaliński w połowie XVII wieku tuż przed szwedzkim potopem pisał: „Żyjemy bezpiecznie nie znając gwałtów ani obawy. Nie łupi nas żołnierz, nie gnębi poborca, władca nie uciska ani nie zmusza do ciężarów (…) Zajmujemy się Rzeczpospolitą, gdy nam się podoba”.

W takim samozadowoleniu zrywano sejmy, pławiono się w wolności, którą już dawno pomylono z anarchią. Nie jest ważne, jakim jesteś obywatelem, nieważne, jaka jest władza i czy w ogóle masz na nią wpływ, ważne, że wolno ci wykrzyczeć każde głupstwo, jakie masz na języku, że „jesz, pijesz i popuszczasz pasa”.

Ten najgorszy w naszej historii okres został uświęcony przez polski romantyzm XIX-wieczny, przez kolejne pokolenia i w kolejnych ustrojach wbijany do uczniowskich łbów. To Mickiewicz już w „Pieśni filaretów” uniósł się wysoko ponad grunt realiów, wołając: „mierz siłę na zamiary nie zamiar podług sił!”. Ten sam wieszcz narodowy w III części „Dziadów” nazwał Polskę Chrystusem narodów okrutnie cierpiącym za grzechy wszystkich innych.

Ale najbardziej destrukcyjną rolę odegrał Juliusz Słowacki (nawiasem mówiąc, ulubiony poeta Piłsudskiego) w swoich poematach, a może rapsodach, „Genezis z ducha” i „Król Duch”, które raczej są przydługimi modlitwami („Genesis” taki właśnie nosi podtytuł) przedstawiającymi historię jako pochód duchów buntujących się przeciw Bogu, ale jednocześnie dążących do wielkości i prawdy. „Duch globowy” wciela się w ludzi najwybitniejszych i popycha ich do wielkich czynów, nieraz krwawych i okrutnych. Tu już nasz wieszcz antycypuje filozofię Fryderyka Nietzschego.

Dramat „Samuel Zborowski” napisze później, ale postać tytułowa jest dla niego przykładem takiego wcielenia. Spór reprezentującego państwo kanclerza Jana Zamoyskiego ze Zborowskim nie jest sporem Kreona i Antygony, bo za Samuelem nie stoją żadne racje moralne, tylko dumna, dzika i z niczym się nielicząca samowola. U Słowackiego Zamoyski jest trywialnym racjonalistą, a Zborowski wcieleniem wolności. Król Batory, na wniosek kanclerza każąc ściąć Zborowskiego, ścina polską wolność, ścina Mesjasza. Szlachta polska to „100 tys. Chrystusów na koniach szturmujących Nowe Jeruzalem”. Polskość jest ostatnim i najwyższym stadium ewolucji człowieka, przez co muszą przejść wszystkie narody. Oto nasza misja i nasz sens! Mętny mesjanizm podszyty niepohamowaną pychą.

Zbolały przegranymi powstaniami i cierpieniem narodu polski romantyzm XIX-wieczny wyssał soki z XVII-wiecznego sarmatyzmu, pożywił się nim, uświęcił go. Tak powstała owa „ciemna strona” naszego romantyzmu, o której pisała przenikliwie Maria Janion, choć jej wołanie pozostało daremne. Tak powstał romantyczny, barokowy i mesjański patriotyzm polski, któremu niezbędni są Polacy, ale zupełnie niepotrzebna jest Polska, bo jej przeznaczeniem jest kolejna masakra, a jej rzeczywistością – śmiertelna walka szlachetnych widm jak u Słowackiego. Im w Polsce gorzej, tym lepiej dla „króla Ducha”.

Na swoje nieszczęście Solidarność – już z chwilą swego powstania – odwołała się do tego mitu, umocnionego potem jeszcze w stanie wojennym. Nieliczne głosy rozsądku zagłuszył bogoojczyźniany jazgot.

Jarosław Marek Rymkiewicz nie musiał się wiele wysilać, by w swej książce uświęcić warchoła Zborowskiego jako symbol polskości, miał grunt przygotowany przez Słowackiego. Przecież to nikt inny jak mityczny „suweren”, panoszący się wedle swego widzimisię, gdy tylko wzbierze w nim moc. Dlatego ten sarmacki mit usiłuje teraz uświęcić prawicowa publicystyka polityczna, widząc godne upamiętnienia tradycje nie w okresie, gdy polski republikanizm renesansowy był twórczy i demokratyczny, ale w czasach sarmackich, gdy stał się zamknięty, nietolerancyjny, klerykalny i samochwalczy. Jak pisał jeden z jej dzisiejszych eksponentów: „dorośniemy do roli prawdziwie wielkich Polaków – konfederatów barskich, którzy rozumieli, że walczyć i umierać winniśmy tylko w Okopach Świętej Trójcy”.

Dlatego narodowym zajęciem Polaków jest dziś poszukiwanie nowej Jałty. Nie tylko jesteśmy przekonani, że „jakby przyszło co do czego”, to sojusznicy nam nie pomogą; więcej – szukamy dowodów, że nowa Jałta już nastąpiła w tajemnicy.

Podejrzana wolność

Odpowiedź na odwieczne polskie pytanie „Kiedy będzie lepiej?” brzmi: „Już było!”. Barok bowiem przeplata się w dziejach z renesansem nie tylko w minionych wiekach. Po krótkim wytchnieniu renesansowym, które u nas zaczęło się dopiero w 1989 roku – choć w świecie dużo wcześniej – znowu mamy barok. Kontrreformację nie tylko w Polsce przeciw „postkomunistycznemu lewactwu”, otwartemu soborowemu chrześcijaństwu, a nawet przeciw Solidarności; tej najszlachetniejszej i wiekopomnej z lat 1980–1989. Kontrreformację w świecie przeciw liberalizmowi, przeciw wolnemu, tolerancyjnemu społeczeństwu, zgodnej współpracy między ludźmi i państwami.

Wielu rozumnych niegdyś konserwatystów zdradziło to zobowiązujące miano, dało się omamić blaskowi władzy, zadowoliło ich miejsce w izbie czeladnej populistów; dopiero teraz pojmują, do czego doprowadzili, ale jest już od dawna za późno. Mało kto zachował dziś jeszcze zaufanie do chłodnych, lecz racjonalnych procedur, którymi żywi się liberalna demokracja. Nadeszła znowu era charyzmatycznych wodzów, którzy niezawodnie wskażą wiernym masom kierunek jedynie słusznego marszu.

Ale jest coś jeszcze gorszego: bezduszna polityka skazująca ludzi na cierpienie i poniżenie wynikające tylko z fałszywych idei, które podziela mniejszość, ale, niestety, rządząca. Wspomniana tu już Maria Janion, wielka i przenikliwa analityczka baroku, sarmatyzmu i czerpiącego z nich soki XIX-wiecznego romantyzmu polskiego, pisała niedługo przed śmiercią w liście skierowanym do uczestników Kongresu Kultury w 2016 roku: „Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać. Stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej, zamach na zabytki przyrody, a nawet, proszę się nie zdziwić – uparte kultywowanie energetyki węglowej, zasnuwającej miasta dymem i grożącej nadchodzącą zapaścią cywilizacyjną”. Gloryfikacja i sakralizacja cierpienia jest fundamentem polskiego romantyzmu, a na nim ufundowana jest cała prawie nasza kultura. Chrystus Narodów tylko przez cierpienie spełni swą odkupicielską misję. Cierpiętniczy mesjanizm ma być naszą odtrutką na trud istnienia. Inne narody sięgają wtedy po wytężoną pracę i nowe w niej pomysły, dużo lepiej na tym wychodząc. U nas – jak Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” – wolimy z nostalgią wspominać chwalebną przeszłość:

Dopóki wiara kwitła, szanowano prawa,

Była wolność z porządkiem i z dostatkiem sława!

Kiedy „było lepiej”, nie zrobiliśmy nic, albo bardzo niewiele, by zwalczyć uśpionego wtedy chwilowo sarmackiego diabła wypasionego na tak bliskiej polskiej duszy romantycznej mistyce. Teraz jest za późno. Teraz został on wprzęgnięty w rydwan władzy, by pociągnąć nas wszystkich – chcemy, czy nie chcemy – do wybranej przezeń nie tyle ziemi obiecanej, ile ciemnej jaskini przetrwania w złym świecie, jaki nadciąga. W świecie niestabilnym, wobec niepewnych sojuszy i chwiejącej się ekonomii, na przysłowiowym „bożym igrzysku”, gdzie od wieków przewalały się wrogie armie, Polska może przetrwać – wedle niego – tylko jako kraj zamknięty, ciemny, ksenofobiczny, po parafiańsku katolicki, co nie znaczy, że chrześcijański, odporny na wszystko, co płynie z zepsutego otoczenia.

Wolność jest podejrzana, bo nie wiadomo, dokąd nas zaprowadzi. Za to przynajmniej wiadomo, że polskość zawsze zaprowadzi do przeszłości. Dobrze znanej. A barok sprzyja ciemnocie, niestety…

Kto i jak ma go zresztą dziś zwalczać? Przeciw społecznym nastrojom, dominującemu typowi patriotyzmu, przeciw oficjalnie popieranej i nagradzanej historiografii? Trudno będzie z tego wyjść, niezależnie od przyszłych układów politycznych. Przywódcy zdobywają władzę, gdy potrafią wciągnąć mit na swą służbę, uczynić zeń sztandar pociągający zdezorientowane tłumy. Tak się właśnie stało. Ta umiejętność nie świadczy jednak o wielkości, tylko o sprycie. Polityk i jego partia dawno już przeminą, ale mity pozostaną. Może posłużą następnemu szarlatanowi, może powoli zejdą do narodowej rupieciarni. Pozostaje wierzyć, że tak się stanie, lecz wymaga to intelektualnego wysiłku w warunkach mniej sprzyjających niż kiedykolwiek. Pisał o tym proroczo Adam Mickiewicz w „Lirykach lozańskich”:

Ręce za lud walczące sam lud poobcina

Imion miłych ludowi lud pozapomina

Wszystko przejdzie. Po huku, po szumie, po trudzie

Wezmą dziedzictwo cisi, ciemni, mali ludzie.

Z racji wieku należąc do innej niż dzisiejszy barok epoki, uważam, że istnieje też inna – bo renesansowa – recepta na przetrwanie w świecie złym i niestabilnym. Znaleźć się w twardym jądrze integrującej się Unii Europejskiej, zlać się z nią także politycznie, nie tracąc jednak narodowej świadomości, języka i kultury, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie zamierza ich nas pozbawić. Postawić na solidarność i zwartość tego jądra i samemu być z nim solidarnym.

Może to ryzykowne, ale nie mniej realne niż poprzednia wizja. Jest to jednak droga przeciw dominującej dziś świadomości i miłym polskiej duszy mitom. Dlatego na pytanie o przyszłość mogę odpowiedzieć jak bohater głośnego niegdyś filmu „Seksmisja”: „Ciemność widzę!”.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy