Umberto Eco i jego imiona róży

Umberto Eco pisarz wcielił w życie zasady odkryte przez Umberto Eco uczonego i „zza katedry", z cyrklem w ręku, wymyślił, po czym napisał, pół tuzina świetnych powieści.

Aktualizacja: 28.02.2016 05:55 Publikacja: 26.02.2016 00:00

Umberto Eco i jego imiona róży

Foto: Le Figaro/East News

Umberto Eco sporą część życia strawił na udowadnianiu, że świat powieściowy nie domaga się prawdy, bo wystarcza sam sobie, a dzieło jest wspólnym rezultatem wyobraźni autora i czytelnika. O ile jest to teoria sporna (bo każda teoria jest dyskusyjna i może być podważana), o tyle bezsporny jest fakt, że przeświadczenia teoretyczne wyznawane przez Umberta Eco i znajomość struktur powieściowych w połączeniu z jego talentem narracyjnym uczyniły cud w postaci wielkiej popularności uczonego, kiedy postanowił zostać pisarzem.

Nieznany szerszemu gronu semiotyk (nie wszyscy wiedzą co to takiego i spokojnie mogą z tym żyć), teoretyk literatury – krótko mówiąc, człowiek wąskiej specjalizacji zawodowej – stał się jednym z najpopularniejszych pisarzy końca XX wieku z uzasadnionymi pretensjami do Nobla.

Czytaj więcej:

Dziwność relacji świata i literatury polegała dla Umberto Eco na tym, że związek ten, chociaż konieczny i trwały, jednocześnie był oczywisty i nieuchwytny, zależny od każdego pojedynczego odbiorcy, a jednocześnie możliwy do całościowego uchwycenia przez badaczy. Ale największą osobliwością literatury, na jaką zwrócił uwagę sławny badacz i pisarz zarazem, jest fakt, że nie jest jasne, czy odróżniamy fikcję od rzeczywistości, skoro traktujemy je poniekąd wymiennie. W ostatnim rozdziale książki „Sześć przechadzek w świecie fikcji" Eco jako badacz, znawca i profesor powiada ex catedra:

„W moim ostatnim wykładzie omówię rozmaite przypadki, kiedy to skłonni jesteśmy zamieniać miejscami fikcję i życie – czytać życie, jakby było fikcją, czytać fikcję, jakby była życiem. Niektóre z tych pomyłek są przyjemne i niewinne, niektóre absolutnie konieczne, jeszcze inne – przerażające".

I dotrzymał słowa. Na dowód, że fikcja bywa bardziej przyjazna dla naszej mentalności niż życie, a także że nie ma bezbłędnych reguł odróżniania jednego od drugiego, uczony postanowił zabawić się przytaczaniem różnych początków powieści przemieszanych z pierwszymi zdaniami tekstów opisujących rzeczywistość, takich jak pamiętniki, dzieła historyczne albo doniesienia prasowe. Zobaczmy sami, czy jesteśmy w stanie odróżnić prawdę od fikcji, czyli narrację naturalną od narracji sztucznej:

(1) „Bawili raz w Rzymie jacyś bogaci obcokrajowcy, którzy w fałdach swych szat nosili młode pieski i małpki, całowali je i pieścili. Widział to podobno Cezar i zapytał ich: »Czy u was kobiety nie rodzą dzieci?«". (2) Nie mogę rozpocząć opowieści o moim życiu bez przypomnienia moich zacnych rodziców, których natura i serdeczne usposobienie miały mieć tak wielki wpływ na moje wykształcenie i samopoczucie". (3) „Jeśli jakakolwiek opowieść o przygodach jednego człowieka zasługuje na to, by publicznie ją zaprezentować, wydawca ma nadzieję, że jest nią właśnie ta relacja. Cudowne koleje losu tego człowieka przekraczają swą niezwykłością wszystko, o czym (jak mu się wydaje) można jeszcze usłyszeć...". (4) „Nad Atlantykiem stał niż barometryczny, który przesuwał się na wschód ku zalegającemu nad Rosją wyżowi i na razie nie zdradzał ochoty wyminięcia go, kierując się ku północy. Temperatura powietrza utrzymywała się we właściwym stosunku do przeciętnej temperatury roku".

Oto poczwórny dowód, że nie istnieje „bezpośredni sygnał fikcyjności", bo przecież większość P.T. Czytelników nie wie, który z przytoczonych tekstów rozpoczyna powieść, a który non-fiction. Ja też nie zdradzę, skoro ma być to eksperyment, ale podam przykład nieco łatwiejszy: „16 sierpnia 1968 roku wpadła mi w ręce książka pióra niejakiego księdza Valleta... Książka, dosyć skąpo zaopatrzona w objaśnienia historyczne, przedstawiała, ponoć wiernie, czternastowieczny manuskrypt...". Miłośnicy „Imienia róży" rozpoznali początek powieści. Ale – dodajmy – tylko dlatego, że ją znają i kochają. Kto nie czytał lub nie pamięta, nadal znajduje się wewnątrz eksperymentu, skoro początek powieści brzmi jak sprawozdanie z badań jakiegoś uczonego.

Siedem powieści

W 1980 roku wychodzi „średniowieczny kryminał" zatytułowany „Imię róży", który przynosi mu sławę i pieniądze, a w osiem lat później „Wahadło Foucaulta" – sensacyjna opowieść o zbrodni, tajemnicy templariuszy i intelektualnych poszukiwaniach kamienia filozoficznego (nie wymieniam wszystkich wątków, których jest wiele, bo dzieło powinno być „dyspersyjne", o czym jeszcze będzie mowa). Kiedy wydawał „Imię róży", miał lat 48 (w wywiadzie powie: „Miałem prawie 50 lat. W tym wieku panowie rzucają żony i uciekają z tancerkami. Natomiast ja napisałem powieść: to mniej kosztowne i mniej grzeszne. Przestałem być tylko profesorem i zacząłem być powieściopisarzem").

W sumie napisał siedem powieści, z których ostatnia, ubiegłoroczna – „Temat na pierwsza stronę" – była smutną analizą funkcjonowania współczesnych mediów, napisaną przez fachowca medioznawcę i prasowego praktyka zarazem, bo przecież Eco pracował za młodu w telewizji, a przez dziesięciolecia pisywał felietony do mediolańskiego tygodnika „L'Espresso" (trzy serie zatytułowane „Zapiski na pudełku od zapałek"). Książka wyszła 5 stycznia 2015 roku w dniu 83. urodzin pisarza, poniekąd jako prezent.

Eco był wielkim znawcą średniowiecza i pasjonatem tej epoki. Zaczynał swoją karierę naukową od napisania pracy magisterskiej z filozofii („Estetyka Tomasza z Akwinu"), a później opublikował książkę „Sztuka i piękno w średniowieczu", w której przystępnie, z wdziękiem i uroczo opowiedział o wszelkich możliwych koncepcjach i kanonach piękna, poetyce i historii sztuki. Fabularne struktury powieściowe były mu znane z zewnątrz, jako badaczowi prozy i miłośnikowi powieści popularnej, co udowodnił w książce „Superman w literaturze masowej".

Tak przygotowany, pisał własne powieści, choć początkowo nie wiązał jakichś specjalnych nadziei z prozą artystyczną, a przynajmniej w wywiadach twierdził, że jeśli chodzi o „Imię róży", to liczył na sprzedaż rzędu 3 tysięcy egzemplarzy. Wielkie nakłady (ileś tam milionów w 44 językach) stanowią dowód, że książka się podobała jako dzieło sprawnej fikcji, która jest w stanie udźwignąć także poważniejsze niż wątek kryminalny tematy.

Bo chociaż niespodziewana śmierć zakonnego introligatora, a następnie innych braci, jest sposobem powieściopisarza na zaciekawienie masowego czytelnika, podobnie jak konflikty wewnątrz benedyktyńskiej wspólnoty i wątek seksualny (w klasztorze!), to przecież nie tylko sama fabuła zdobyła serca czytelnicze, ale także tajemniczość wykreowanego świata, zgodnego z głęboką wiedzą historyczną autora.

Krótko: Eco zastosował własną teorię, że „bohaterowie muszą działać zgodnie z prawami świata, w którym żyją". Nie chodzi tylko o poszukiwanie tajemniczej księgi, ale o inne wątki, dzięki którym czytelnik jest w stanie poznać ówczesne problemy i mentalność, jak spory na temat ubóstwa i racji śmiechu, polityczne kontrowersje między mieczem a pastorałem (walki zwolenników cesarza ze zwolennikami papieża), problemy mistycyzmu, a także funkcjonowania inkwizycji. (Tak na marginesie – straszna jest bezwzględność literatów. Eco obsmarował postać historyczną Bernarda Gui, autora podręcznika dla inkwizytorów, czyniąc z niego potwora. Podobnie uczynił Szekspir z lojalnym i wiernym Makbetem, który stał się synonimem ambitnego zbrodniarza).

Dzieło kultowe

Czytając jego powieści, widzimy, że Eco pisarzowi udało się wcielić w życie zasady odkryte przez Eco uczonego: „W fikcji dokładne odniesienia do rzeczywistego świata są tak ściśle ze sobą powiązane, że po pewnym okresie spędzonym w świecie powieści i po wymieszaniu elementów fikcji z odniesieniami do rzeczywistości czytelnik nie wie już, gdzie dokładnie się znajduje. Stan taki jest źródłem pewnych dobrze znanych zjawisk. Najczęściej czytelnik narzuca fikcyjny model na rzeczywistość – innymi słowy, zaczyna wierzyć w rzeczywiste istnienie fikcyjnych postaci i wydarzeń".

Ta analiza dzieła, cytowana z książki „Sześć przechadzek po lesie fikcji", dotyczy – oczywiście – tradycyjnej realistycznej powieści, którą doszlifowano w XIX wieku, a obecnie jest powielana w literaturze popularnej oraz telewizyjnych produkcjach znanych jako „format telenoweli". Próżno tych zasad szukać w powieści współczesnej zwanej ambitną, która stawia problemy, zamiast je rozwiązywać. Umberto Eco, który pracował w latach 50. w telewizji, pasjonował się „semiologią życia codziennego" i nie czuł wstrętu do kultury masowej, spróbował w swojej praktyce pisarskiej zastosować tradycyjne struktury powieściowe do przekazu ambitniejszej treści. Z powodzeniem.

Ale koncepcja tworzenia literatury, którą ukuł Eco, oparta była na jeszcze głębszej analizie teoretycznej. Uczony próbował znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to się dzieje, że film lub powieść staje się dziełem „kultowym". Albo inaczej: kiedy najłatwiej przypisać autentyczne życie fikcyjnej postaci? Odpowiedź literaturoznawcy brzmi: chodzi o „dyspersyjność" dzieła. Nie los bohaterów, bo ten czeka na wszystkie fikcyjne postacie, ale „rozproszona struktura" jest gwarantem zaciekawienia czytelnika. Ważne są odwoływanie się do wielu archetypów i pewna niejasność, niejednoznaczność, wynikająca z wtargnięcia elementu chaosu i nieporządku w świat fikcji, bo tak też odczuwamy świat rzeczywisty.

Jako przykłady podaje „Hamleta", którego wątki niekoniecznie się uzupełniają i wzajemnie logicznie tłumaczą, podobnie jak film „Casablanca", kręcony bez wiedzy, jak się ma zakończyć fabuła (decyzja, jak się zakończy romans, została podjęta na planie, w czasie realizacji). Nieznajomość finału spowodowała zbawienne niezdecydowanie Ingrid Bergman w kwestii decyzji serca. Wielka aktorka – powiada Eco – grała swą rolę, nie wiedząc, którego z mężczyzn na końcu wybierze, i ta konfuzja wpłynęła na wielkość kreacji. Także Biblia, która zbiera różnorodne wątki i autorów na przestrzeni stuleci, charakteryzuje się rozproszoną i nieciągłą strukturą, co umożliwia czytelnicze dopowiedzenia i dookreślenia, a rozmiary dzieła umożliwiają znalezienie bohatera, z którym się można utożsamić.

Drugim powodem jest „narracyjność" naszego przeżywania. Aby coś przekazać w codziennym życiu, stosujemy opowiadanie, a każde wyjście z teraźniejszości oparte jest na jakiejś narracji. Fikcja dlatego tak nas uwodzi i fascynuje, że żyjemy z dwoma typami pamięci: naszą indywidualną (ograniczoną do bezpośredniego doświadczenia) i pamięcią zbiorową, które splecione obiecują nam niemal nieśmiertelność, a przynajmniej rekonstrukcję interesującej nas przeszłości.

Podobieństwo fikcji i świata rzeczywistego dysponuje ogromną mocą. Wszyscy znają historię sławnej audycji radiowej Orsona Wellesa według powieści Herberta George'a Wellsa o inwazji Marsjan („Wojna światów"), która spowodowała panikę i ucieczkę słuchaczy, ponieważ potraktowano słuchowisko jak sprawozdanie z rzeczywistej wojny. Ale wpływ może iść w obie strony. Całe życiowe doświadczenie organizujemy według reguł opowiadania, co się kończy tym, że także rzeczywistość rozumiemy według reguł sterujących fikcją.

Narracyjność życia prowadzi do tego, że możliwe jest wtargnięcie fikcji do naszego życia, jak to się przytrafiło samemu Umberto Eco. Pisarz wspomina odwiedziny w planetarium, w którym dyrekcja – chcąc zrobić przyjemność sławnemu pisarzowi – wyświetliła układ gwiazd z dnia jego urodzin.

O grzechach intelektualisty w nekrologach mówić nie wypada, więc tematu dotknijmy tylko w trybie polemicznych uwag. Nie, nie chodzi o komunizowanie. Zresztą grzech powszechny zmazuje winę, przynajmniej w wymiarze społecznym (co innego, gdyby był faszystą! – o, w takim wypadku nie ma taryfy ulgowej), a kawiorowy komunizm jest zachodnioeuropejską normą w życiu europejskich elit, o czym niedawno przypomniał film „Piękno".

Chodzi mi o grzeszne skutki miłości do popkultury, skądinąd tak bezlitośnie zwalczanej przez pisarza, zwłaszcza jeśli była organizowana przez Berlusconiego. Zrozumienie mechanizmów działania popkultury, a zwłaszcza jej form powieściowych, pomogło Eco w karierze pisarza, to jasne. Sam to przyznawał: „chciałem, żeby czytelnik się bawił (...), chciałem po prostu przełamać barierę, jaką wzniesiono między sztuką a tym, co się podoba" (aby nie było wątpliwości: podoba się kicz). Rzecz w tym, że stosunek do literatury jako gry i zabawy, a także romans z kiczem miał również konsekwencje w podejściu do wiedzy i edukacji. Objawiło się to na dwa sposoby. Pierwszy dotyczy modeli interpretacji, a drugi traktowania wiedzy jako rozrywki.

Postmodernistyczna frywolność w tworzeniu i odbiorze literatury wprowadzona została także do postmodernistycznej wizji badań literackich. Eco należał do grona wpływowych uczonych, którzy zniszczyli założenie, że istnieje jakiś obiektywny i poznawalny sens własny utworu, wart poznania i objaśnienia, nie mówiąc już o autorskiej intencji „dzieła otwartego". „Dzieło w ruchu" w uniwersyteckiej praktyce interpretacyjnej doprowadziło do zrównania rzetelnych badań z lekturą dowolną, ideologiczną, a czasami wręcz dziwaczną (poza światem zawodowców tego rodzaju igraszki znajdują oddźwięk w mediach, kiedy jakaś wybitna uczona odkryje homoseksualizm bohaterów „Kamieni na szaniec" lub innego kultowego dzieła).

Jak uczyć 13-latka

Sam maestro uznał w pewnym momencie, że należy interweniować, bo jego teza o współudziale czytelnika, który w lekturze ma równe prawa z autorem, zostało uznane za przyzwolenie na uczone harce. Badacz zorientował się, że inni teoretycy poszli jeszcze dalej, negując jakiekolwiek prawa autora do tekstu albo uznając go za przypadkowego twórcę kolażu czy raczej tylko materiału do czytelniczej zabawy.

Niedawno minęło ćwierć wieku, kiedy to w Robinson College w Cambridge University doszło do znanej polemiki między Umberto Eco a Richardem Rortym na temat istnienia bądź nieistnienia obiektywnej interpretacji („Interpretacja i nadinterpretacja", w Polsce wyd. w roku 1996). Wszak niektórych badaczy przestał obchodzić empiryczny autor i jego opinia o własnym dziele. Na szczęście w polskiej praktyce interpretacyjnej – jakże skandalicznie tradycyjnej! – zwyciężyło jednak zasadniczo przekonanie Umberta Eco, że mimo wszystko istnieje różnica między interpretacją a użyciem tekstu i jesteśmy w stanie ustalić, że jakaś lektura jest nietrafna (albo mniej trafna) z punktu widzenia „strategii semiotycznej". Więcej, uznaje się, że domyślna intencja autora istnieje i jest nie tylko poznawalna, ale także bywa istotna. Oto jeszcze jeden dowód na cywilizacyjne zapóźnienie Polaków i polskiej humanistyki.

W przekonaniu Umberta Eco poetyka „dzieła w ruchu" doprowadziła do nowego etapu kultury i nowych form przekazu także w tradycyjnych obszarach. Idea ta miała wpływ również na niektóre jego książki naukowe czy raczej popularnonaukowe, jak „Szaleństwo katalogowania" czy „Historia krain i miejsc legendarnych", gdzie ciekawostka zyskała rangę wiedzy, a intelektualna igraszka objęła katedrę edukacji (trochę w oświeceniowej konwencji uczenia przez zabawę).

Te akurat publikacje Eco są mentalnym wzorcem i intelektualnym usprawiedliwieniem dla współczesnych podręczników szkolnych, gdzie zamiast systematycznego wykładu humanistycznego uczeń jest zabawiany uczonymi ciekawostkami podanymi lekko, przyjemnie i bez zobowiązań. Zdziecinnienie kultury ma swoje intelektualne zaplecze w infantylizacji wiedzy i jej przekazywania.

Miłość Umberta Eco do współczesnych mediów doprowadziła też do straszliwych w skutkach poglądów na edukację opartą na idei, by nie kłaść nacisku na znajomość faktów, lecz umiejętność znalezienia ich w dostępnych źródłach: „Być może szkoła nie powinna już uczyć, kim był Platon, tylko właśnie jak filtrować informacje. (...) Człowiekiem kulturalnym nie jest ten, który zna datę urodzin Napoleona, ale ten, który potrafi ją znaleźć w ciągu minuty".

Albo jak deklarował w innym wywiadzie: „Problem polega na tym, że szkoła nie uczy filtrowania internetu. Na przykład Platon – ponieważ studiowałem filozofię, wiem, czy jakaś strona o nim została stworzona przez szaleńca, czy przez eksperta. Ale 13-latek tego nie wie. Trzeba go tego nauczyć". Takie niemądre tezy głosił intelektualista, o którym nie bez powodu mówiono, że „wie wszystko". Rzecz w tym, że bez erudycji nie można nabyć umiejętności filtrowania, nie mówiąc już o takiej subtelnej sztuce jak sensowne łączenie faktów. Zwłaszcza kiedy się nie wie o ich istnieniu...

Sam Eco był wielkim erudytą i bibliofilem. Moja ulubiona sentencja zmarłego pisarza brzmi: „Kto czyta książki, żyje podwójnie". A co do biblioteki, to nie znalazłem informacji na temat tego, komu spadkobiercy pisarza przekażą legendarny zbiór liczący kilkadziesiąt tysięcy tytułów, wszak: „Największym wrogiem biblioteki jest pilny student; najlepszym przyjacielem – Don Ferrante, człowiek, który ma własną bibliotekę, nie musi więc chodzić do biblioteki publicznej, której zapisuje jednak swój księgozbiór".

* * *

Rozwiązanie zagadki z eksperymentu „prawda czy fikcja": (1) „Żywot Peryklesa" Plutarcha, (2) pamiętnik Giuseppe Garibaldiego, (3) „Robinson Crusoe" Daniela Defoe, (4) „Człowiek bez właściwości" Roberta Musila.

Pisarz i polityka

Piotr Kowalczuk z Rzymu

Pamiętam studencką fascynację odszyfrowywaniem zawiłości „Pejzażu semiotycznego". „Imię róży" zacząłem czytać w samolocie z Frankfurtu do Berlina Zachodniego. Pamiętam fizyczny niemal ból, gdy stwierdziłem, że książka została na pokładzie, i ogromną radość, gdy znalazłem egzemplarz na „kręciołku" lotniskowej księgarni. Aby dokończyć lekturę, nie poszedłem następnego dnia do pracy, tłumacząc się chorobą, czego się bardzo wstydzę. Przyszło mi się więc rozstać z Umberto Eco z nostalgią, uczuciem osobistej straty i banalną refleksją, że czas mija zbyt szybko. Również ze złością na własne lenistwo. Przez lata rozmyślałem nad wywiadem z Profesorem, ale skończyło się na planach. Jedyne, co nieco pociesza, to wiadomość, że Eco stanął przed Śmiercią z uśmiechem na ustach. Popijał whisky, pogryzał orzeszki i opowiadał zabawne anegdoty po piemoncku.

Po tych wszystkich hołdach, gwoli uczciwości, niech mi jednak będzie wolno przypomnieć, dokąd zawiodło Eco bardzo emocjonalne zaangażowanie we włoskie spory polityczne. Otóż Eco, w szatach oświeconego intelektualisty, wsparł swoim piórem nienową teorię o moralnej i intelektualnej wyższości lewicowego umysłu. Wyborcze porażki lewicy z Berlusconim przeżył głęboko. Pisał o nich w tonie manichejskich tekstów sakralnych: starcia Dobra ze Złem.

I obraził się na naród włoski. Pisał i mówił, że na centroprawicę głosują wyłącznie eksfaszyści, ksenofobi, przestępcy, złodzieje, oszuści podatkowi, ludzie wulgarni tropiący na stronach gazet wyłącznie nagie biusty i nieobdarzeni przez Boga rozumem, jako to gospodynie domowe i wszyscy, na których telewizje Berlusconiego dokonały zabiegu lobotomii. Słowem, rasistowska antropologia polityczna, która nie dziwi na łamach szmatławej prasy, zdumiewa natomiast w ustach jednego z najtęższych umysłów naszych czasów.

Piszę to ku przestrodze tych wszystkich darzonych szacunkiem ludzi polskiej sztuki i nauki, którzy nie tylko w sporze o Wałęsę opowiadają politycznie motywowane haniebne niedorzeczności.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Umberto Eco sporą część życia strawił na udowadnianiu, że świat powieściowy nie domaga się prawdy, bo wystarcza sam sobie, a dzieło jest wspólnym rezultatem wyobraźni autora i czytelnika. O ile jest to teoria sporna (bo każda teoria jest dyskusyjna i może być podważana), o tyle bezsporny jest fakt, że przeświadczenia teoretyczne wyznawane przez Umberta Eco i znajomość struktur powieściowych w połączeniu z jego talentem narracyjnym uczyniły cud w postaci wielkiej popularności uczonego, kiedy postanowił zostać pisarzem.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami