Wariata poznajemy po wyglądzie i po tym, że kradnie serce. Moje prywatne obserwacje pozwalają stwierdzić, że winiarscy wariaci wyglądają jak niedźwiedzie, przypominając ich z postury, ogólnej kudłatości i usposobienia – jak się przedrzesz przez groźne pomruki, to pokochasz. Mówiłem przecież, że kradną serca.

A teraz rzut oka na mapę Afryki. Jej południowo-zachodni (na mapie to u dołu i po lewej) skrawek to Kapsztad i okolice. Sześćdziesiąt kilometrów na północ zaczyna się Swartland, kraina czarnej – nie czerwonej, jak zwykle w Afryce – żyznej ziemi i wielkich pól pszenicy czy roiboosa, słynnej czerwonej herbaty. I choć cała prowincja ze stolicą w Kapsztadzie jest kolebką afrykańskiego winiarstwa, to Swartland z win nie słynął. Reszta tej historii jest bliźniaczo podobna do tego, co działo się z wieloma regionami w Europie – oto w zapomnianej krainie znaleźli się zapaleńcy, którzy dokonali rewolucji. Tu nawet użyli tego słowa i Swartland Revolution wybuchło dekadę temu. Nieco wcześniej osiadł tam ojciec powstania, wielki, kudłaty Adi Badenhorst. Jak przystało na winiarskiego rewolucjonistę jest i radykalny, i konserwatywny. Jego wina są tak naturalne jak tylko się da, szczere, obfite w owocowe smaki, cudownie pijalne. I tak przywiązane do terroir, że na butelce czytamy „made in Swartland”.