Jan Maciejewski: Brutus, sąsiad Judasza

Jak wysokoprocentowa była substancja republiki, widać najlepiej po tym, że nawet przeszło dwa tysiące lat później upajamy się jej – kompletnie zwietrzałymi już – oparami. Złudzeniu równości i wpływu. Pozorowi własnej suwerenności.

Publikacja: 27.01.2023 17:00

Jan Maciejewski: Brutus, sąsiad Judasza

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Największy (być może jedyny) dłużnik Judasza; przelicytowany przez niego w rywalizacji o tytuł zdrajcy wszech czasów. Ich historie dzieliło ledwie kilkadziesiąt lat, a zostali z nami na tysiąclecia. I gdyby ta odrobinę późniejsza się nie wydarzyła, to z całą pewnością kibice Lecha Poznań, witając przybywającą do nich w barwach Legii swą niedawną gwiazdę Kaspera Hamalainena, nie krzyczeliby „Judasz! Judasz!”, tylko „Brutus!”.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Rzymskie misteria i maniery

Zdaniem niektórych historyków był nie tylko najbliższym przyjacielem, ale też nieformalnym synem Juliusza Cezara. Nie zdradził – jak jego młodszy kolega po fachu – miejsca pobytu swojego pana, tylko własnoręcznie wbił mu nóż w serce. Nie wziął za to od nikogo ani srebrnika, ale za to dopisywał do swojej zbrodni wzniosłe wytłumaczenie.

Są więc powody, żeby za Brutusem nie przepadać. Wszystko, co ma on na swoją obronę, to fakt, że był ostatnim – nie tylko w Rzymie, ale może i w ogóle w historii – obrońcą miasta. Nie jako zjawiska z zakresu topografii czy administracji, tylko filozofii politycznej. Świata równych sobie, w równym stopniu podlegających temu samemu prawu. Równość była w tym mieście tylko punktem wyjścia, przygotowaniem, możliwością do działania. Politycznością, niekończącym się sporem i napięciem. Gdy odpowiednio sprawny i wykształcony senator przemawiał do równych sobie, jego słowo naprawdę mogło odwrócić bieg historii.

Równość była w tym mieście tylko punktem wyjścia, przygotowaniem, możliwością do działania. Politycznością, niekończącym się sporem i napięciem. Gdy odpowiednio sprawny i wykształcony senator przemawiał do równych sobie, jego słowo naprawdę mogło odwrócić bieg historii.

Nie stało nad nim żadne gremium, które i tak z czasem ukręciłoby decyzji łeb, żaden „wielki kontrasygnator”. Żaden układ zależności, który i tak wziąłby górę nad tym, co postanowiliby czcigodni senatorowie. Nie, słowo wypowiedziane w Senacie stawało się ciałem w świecie. Żadnych bezosobowych sił, żadnych hamulcowych – biurokratów po drodze. Bo kiedy Rzym przemówił, sprawa była zakończona. Nigdy wcześniej ani później polityczność nie była tak czysta i intensywna, jak w rzymskiej republice. Jak wysokoprocentowa była to substancja, widać najlepiej po tym, że nawet przeszło dwa tysiące lat później upajamy się jej – kompletnie zwietrzałymi już – oparami. Złudzeniu równości i wpływu. Tego, że nasze decyzje i słowa mają jakikolwiek wpływ na bieg wypadków. Pozorowi własnej suwerenności.

To w jej obronie – tej prawdziwej, nieudawanej suwerenności – stanęli spiskowcy z Brutusem na czele. Na tę właśnie świętą sprawczość zamachnął się Cezar, chcąc zostać królem. Bo w monarchii polityczność wyparowuje, unosi się w górę i skrapla w rękach jednego człowieka. „I cóż byście woleli: zachować Cezara przy życiu i żyć samemu w niewoli, czy też pozbawić go życia, i żyć jak ludzie wolni?” – mówił, zdaniem Szekspira, do zgromadzonego po mordzie na Kapitolu tłumu Brutus. „Czy jest tu kto tak marny, by gotów był żyć w niewoli? Czy jest tu kto tak dziki, by nie chciał być Rzymianinem? Jeżeli tak, niech mówi, bo to jego obrażam”.

No cóż, kilku się znalazło. Cezar dokonał bowiem odkrycia, które w polityce jest tym, czym równanie Einsteina w fizyce – punktem zwrotnym, sposobem uzyskiwania energii tak potężnym i skutecznym, że aż śmiertelnie niebezpiecznym. Zrozumiał, że tłum, masa są doskonałym narzędziem uprawiania polityki. Zwierzęciem, które można ujarzmić i poszczuć nim wrogów. I im goręcej będzie się go utwierdzało w przekonaniu o jego podmiotowości, że to ono, monstrum o tysiącach głów, decyduje, tym łatwiej będzie nim kierować. Brutus tego nie rozumiał, mówił do tłumu jak do Rzymian i właśnie dlatego przegrał. Zamiast stać się na wieki symbolem republiki, zbawcą od tyranii, został niedalekim sąsiadem Judasza w jednym z najwęższych kręgów piekła.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Wspomożycielko na wpół pokonanych

Bo jego poświęcenia – umierał dwa razy, gdy zabijał przyjaciela i samego siebie – nie miał już kto docenić, ani nawet zrozumieć. W swojej mowie wygłoszonej nad trupem Cezara i w obronie republiki obraził zbyt wielu ludzi. Zawracał głowę pojęciami i ideami ze świata, który nie istniał. Zniknął w chwili, gdy jego przyjaciel Juliusz zrzucił na Rzym atomowy ładunek tłumu.

Największy (być może jedyny) dłużnik Judasza; przelicytowany przez niego w rywalizacji o tytuł zdrajcy wszech czasów. Ich historie dzieliło ledwie kilkadziesiąt lat, a zostali z nami na tysiąclecia. I gdyby ta odrobinę późniejsza się nie wydarzyła, to z całą pewnością kibice Lecha Poznań, witając przybywającą do nich w barwach Legii swą niedawną gwiazdę Kaspera Hamalainena, nie krzyczeliby „Judasz! Judasz!”, tylko „Brutus!”.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Żadnych czułych gestów
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy