Michał Łuczewski: Uwięzieni w spirali przemocy

Wyłaniania się zupełnie nowe społeczeństwo, w którym nie ma już żadnych zastępników ofiar. Mamy być pierwszym społeczeństwem nie tylko bez ofiary, ale także bez jakiegokolwiek cierpienia. A wtedy co zostaje? Zaczynamy składać ofiarę z siebie - mówi Michał Łuczewski, socjolog i psycholog.

Aktualizacja: 11.02.2022 16:18 Publikacja: 11.02.2022 10:00

Połączony protest ekologicznego ruchu Extinction Rebellion i proaborcyjnego Strajku Kobiet, Poznań,

Połączony protest ekologicznego ruchu Extinction Rebellion i proaborcyjnego Strajku Kobiet, Poznań, 10 lutego 2021 r. „Abstrakcyjny antynatalizm zderzył się z niepokojem klimatycznym, tzw. eco-anxiety. Ich wspólnym mianownikiem jest empatia – wobec cierpienia ludzi i cierpienia natury”

Foto: Agencja Wyborcza.pl, Piotr Skórnicki

Plus Minus: "Posiadanie dzieci to egoizm" – trochę zdębiałem, jak usłyszałem ten argument. Ale może tzw. antynataliści mają rację?

Posiadanie dzieci rzeczywiście jest w pewnym sensie egoizmem – to wpisany w naszą naturę „samolubny gen", bez którego nasz gatunek by nie przetrwał. To więc nie tylko egoizm jednostek, którym najmłodsze pokolenie dziś wytyka, że po prostu potrzebują sensu w życiu, dlatego zamarzyły sobie mieć potomstwo, ale też egoizm gatunku homo sapiens, który chce się reprodukować.

To bardzo ciekawe, jak szybko egzotyczny jeszcze przed chwilą antynatalizm stał się naszą rzeczywistością. Parę lat temu byłem zaskoczony jego argumentacją, wydawała mi się sztuczna, naciągana, wymyślona za biurkiem, w końcu ich ideologiem jest nobliwy profesor David Benatar z Uniwersytetu Kapsztadzkiego. A dziś, jak patrzę na pokolenie moich studentów, to widzę, że u nich antynatalizm nie jest już abstrakcyjnym, technicznym pojęciem, żadną intelektualną grą, pozą, tylko odpowiedzią na ich niepokój i cierpienie. Antynatalizm, jak zresztą wszystkie „-izmy", pojęcia typowo nowoczesne, okazał się potężnym pojęciem sprawczym. Nie tylko opisał dla nas rzeczywistość, ale przede wszystkim ją przemienił.

Czytaj więcej

Magdalena Milert. Zwycięstwo komercji nad przestrzenią publiczną

Istotą antynatalizmu jest empatia, przejawiająca się chęcią uchronienia innych przed cierpieniem.

Bardzo mnie zaskoczyło, gdy podczas współorganizowanej przeze mnie na Oksfordzie konferencji, która z perspektywy chrześcijańskiej krytykowała transhumanizm, naszym sprzymierzeńcem okazał się antynatalista. Byliśmy tak samo krytyczni wobec transhumanizmu, ale wychodziliśmy z zupełnie innych miejsc. Dla mnie marzenie, by człowiek był nieśmiertelny, mógł dosłownie sięgać gwiazd i przekraczać ograniczenia biologii jest niebezpieczną mesjanistyczną herezją. Ale o ile dla mnie człowiek nie powinien wchodzić na miejsce Boga, o tyle dla antynatalistów człowiek w ogóle nie powinien przychodzić na świat. W ich perspektywie transhumanizm, który chce wzmacniać człowieka, jego siłę, wytrzymałość, inteligencję, tak naprawdę zwiększa tylko ludzkie cierpienie, świadomość jego istnienia.

Nasza konferencja odbyła się cztery lata temu. Wtedy antynatalizm wydawał mi się ideologią elit dla elit, ale – jak widać – szybko się zdemokratyzował, umasowił, stał się ruchem społecznym. Taka jest natura podstawowych pojęć definiujących nowoczesność: od abstrakcji do polityki, od idei do codziennej rzeczywistości. Nie słyszałem jeszcze o żadnej partii, która by w pełni przyjęła taką agendę, chociaż współgrają z nią postulaty proaborcyjne. W każdym razie dla dzisiejszych studentów my, starsze pokolenia, byliśmy egoistyczni i doprowadziliśmy do zagłady planety.

I wydaje się, że stoi za tym szczera troska o świat.

Młode pokolenie jest trochę w sytuacji Abrahama, który usłyszawszy głos Boga, był w stanie poświęcić swoje dziecko. I oni też biorą swoje dzieci, jeszcze nienarodzone, idą na górę Moria, wyciągają noże i codziennie je zabijają. Wtedy wołał głos Boga, teraz – głos natury, Matki Ziemi: Nie rozmnażajcie się, bo mnie zabijecie. I młodzi dokonują tego mordu, wierząc, że Ziemia nie chce mieć kolejnych gęb do wykarmienia.

U myślicieli antynalistycznych kwestie ekologiczne są ważne, ale jednak najistotniejszy jest ból istnienia, bezsens życia.

Dziś ten abstrakcyjny antynatalizm zderzył się z niepokojem klimatycznym, tzw. eco-anxiety. David Benatar spotkał się z Gretą Thunberg. Ich wspólnym mianownikiem jest, jak już powiedziałeś, empatia wobec cierpienia ludzi i cierpienia natury. A empatia to taka zsekularyzowana miłość. Nie mówimy już, że kogoś kochamy, tylko że jesteśmy wobec niego empatyczni. Ale to wciąż uczucie absolutne, bezwzględne, właśnie jak miłość. Według badań neurokognitywistki Tanii Singer empatia jest radykalnie inną postawą niż współczucie, bo aktywizuje inne obszaru naszego mózgu – te same, które są aktywizowane, kiedy osobiście cierpisz. Dla twojego mózgu nie ma znaczenia więc, czy cierpisz ty, czy ktoś inny, bo cierpisz tak samo. W dłuższej perspektywie prowadzi to do wypalenia, a w konsekwencji do obojętności i agresji. Po prostu nie możemy cierpieć cały czas za cały świat. Być może coś takiego przydarzyło się Singer, która osiągnęła międzynarodową renomę, badając empatię, ale sama została wyrzucona ze swojego zespołu za mobbing.

A współczucie?

Kiedy okazujemy komuś współczucie, nie cierpimy tak jak on, nie tracimy siebie i możemy być oparciem dla drugiej osoby. Jak moje dziecko płacze, to ono nie potrzebuje tego, żebym ja też płakał wraz z nim, tylko bym był przy nim obecny.

Z czym konkretnie wiąże się dzisiejszy ból istnienia?

Ostatnie globalne badania, które zostały opublikowane w piśmie „Lancet", pokazały, że wizja katastrofy uderzyła przede wszystkim w młodych ludzi. Czują się opuszczeni przez rządy i starsze pokolenie, są pełni niepokoju, lęku, złości. Ponad jedna trzecia z przebadanych respondentów na całym świecie w wieku 16–25 lat nie chce mieć dzieci. To też dotyczy Polaków. Znam młodą osobę, która budziła się w środku nocy z płaczem i przerażeniem, bo Ziemia umiera. Trudno więc, by młodzi nie mieli pretensji do starszych pokoleń, że one tę zagładę wyśmiewają. Nie ma głębszego podziału społecznego, niż gdy jedni płaczą, a inni się śmieją.

Starszym brakuje empatii?

Ta empatia ma kilka odsłon: wobec natury, zwierząt, roślin i innych ludzi – zwłaszcza mniejszości, ale też wobec własnego cierpienia, własnych uczuć. W czasach „Iliady" Grecy nie mieli jeszcze wypracowanej koncepcji świadomości, bo w swojej głowie słyszeli głosy, które identyfikowali jako głosy bogów. Nie mieli swojej podmiotowości, bo szli za jednym bądź za drugim głosem, nie zachowując dystansu wobec nich. Dziś młodzi ludzie podchodzą do głosów w swojej głowie, do swoich uczuć z większą powagą niż Grecy do głosu boga. W ten sposób też tracą swoją podmiotowość. W takiej sytuacji nie możemy odnaleźć swojego centrum, bo „sklejamy" się ze swoimi nagłymi uczuciami, uczuciami innych, cierpieniem natury. Prowadzi to do nienotowanych wcześniej poziomów niepokoju. Nie wiemy już, że możemy się zatrzymać i odnaleźć w sobie miłość i współczucie.

Przypowieść o Abrahamie niesie bardzo ważną mądrość antropologiczną. Opisuje ona kluczowy moment w historii naszego gatunku, gdy przechodziliśmy od ofiar składanych z ludzi do ofiar zastępczych, takich jak baranek. Zamiast zabijać siebie nawzajem, zaczęliśmy zabijać zwierzęta. Później, już w chrześcijaństwie, jeszcze bardziej oczyściliśmy się z przemocy. Archaiczne kozły ofiarne zastąpiliśmy dziękczynnymi ofiarami z roślin. Tak właśnie antropologicznie możemy spojrzeć na Eucharystię: to zastąpienie ofiary z człowieka ofiarą z chleba i wina. Ale najmłodsze pokolenie idzie jeszcze dalej w oczyszczaniu z przemocy. Chleb zawiera gluten, a produkcja wina jest wodochłonna. Co więcej, zwierząt już nie tylko nie możemy składać w ofierze, ale nie możemy ich już nawet jeść. Spożycie mięsa jest czymś gorszym niż świętokradcze przyjęcie komunii, niż czarna msza.

Tak mają twoi studenci?

Od kilkunastu lat oglądam ze studentami filmy i widzę, jak kolejne pokolenia się zmieniają. Oglądamy np. „Ucztę Babette", absolutne arcydzieło. Oscar za najlepszy film nieanglojęzyczny w 1987 r. Opowiada on historię szefowej kuchni najlepszej restauracji Paryża, Café Anglais, która uciekając przed rewolucją 1871 r., trafia do duńskiej sekty żyjącej zgodnie z rygorystycznymi zasadami luteranizmu. Momentem kulminacyjnym filmu jest wykwintna uczta, którą przygotowała Babette. Członkowie sekty początkowo nie chcą brać w niej udziału, boją się dać uwieść „papistce" i szatanowi, który przemawia do naszej zmysłowości. Film pokazuje, jak dzięki poświęceniu Babette, która jest figurą Chrystusa, cała uczta zamienia się w ostatnią wieczerzę, a ta przywraca wspólnocie miłość i zaufanie.

Moi studenci są bardziej radykalni niż ukazani w filmie protestanci. Ta uczta ich przeraża. Nie mogą patrzeć na to, jak przygotowywana jest specjalność Babette: przepiórki w sarkofagach. Widok podawanych do stołu martwych ptaszków jest dla nich nie do zniesienia. Inny przykład – film „Andriej Rublow" Tarkowskiego. Studenci odwracają wzrok, gdy w słynnej scenie koń spada ze schodów. Wydaje mi się, że dotarliśmy do momentu wyłaniania się zupełnie nowego społeczeństwa, w którym nie ma już żadnych zastępników ofiar. Mamy być pierwszym społeczeństwem nie tylko bez ofiary, ale także bez jakiegokolwiek cierpienia. A wtedy co zostaje? Jeden z moich studentów przytomnie zauważył, że na samym końcu zostaje ofiara z nas samych. Zaczynamy składać ofiarę z siebie.

Czytaj więcej

Paulina Guzik: Czy wizerunek Kościoła to jakaś wartość?

Z nas, czyli z własnych dzieci?

Tak, ale też dosłownie z nas samych. Nie chcemy widzieć cierpienia i nie chcemy składać ofiar. Ale przecież składanie ofiar jest w dziejach ludzkości powszechne, trudno odrzucić całą naszą historię. Młode pokolenie chce oczyścić się z przemocy, ale ludzka natura jest silniejsza. Nadal składają ofiary, ale tego nie widzą. Nawet więcej – nie mogą tego zobaczyć, bo wtedy ich cały otwarty, tolerancyjny, empatyczny światopogląd by runął. Tak tłumaczyłbym to, że właśnie w ich pokoleniu – i to na całym świecie, jak pokazują analizy Jonathana Haidta – radykalnie rośnie odsetek samobójstw i samookaleczeń, zwłaszcza u młodych dziewczynek, które przecież są najbardziej empatyczne i wrażliwe. Nie możemy zabijać innych, więc zabijamy siebie.

Tak też tłumaczyłbym masowy udział młodych ludzi w Ogólnopolskim Strajku Kobiet i poparcie dla postulatów aborcyjnych. Im ktoś bardziej empatyczny, tym bardziej proaborcyjny. David Benatar twierdzi nawet, że aborcja do 26. tygodnia rozwoju płodu jest moralnym dobrem. Czyli już nie jest tylko „okej", staje się moralnym imperatywem. Chyba nikt tak daleko nigdy nie poszedł. Paradoks polega na tym, że składając te ofiary – ofiary z siebie i ze swoich nienarodzonych dzieci – młode pokolenie nie odzyskuje pokoju.

Giorgio Agamben przywołał figurę homo sacer, wziętą z prawa rzymskiego – oznaczała człowieka, którego można było poświęcić bez żadnych konsekwencji, bo jego śmierć nie była ani „złym" morderstwem, ani „dobrą" ofiarą. Takie życie i taka śmierć nie miały żadnego symbolicznego znaczenia. W nowoczesnej kulturze taki status, status homo sacer – ma ludzki płód, ale też – młodzi ludzie. Ich ofiary są poronione. Niosą na swoich barkach cierpienie, ale nie potrafią w żaden sposób odwrócić końca świata. To ciężar nie do udźwignięcia. W mojej wierze niesie go Chrystus, bo ja nie mogę wziąć tak dużego ciężaru.

Ale po co nam w ogóle ofiara? Dlaczego składanie ofiar leży w naszej naturze?

René Girard, francuski antropolog, mechanizm kozła ofiarnego uznawał za najbardziej podstawową zasadę jedności społecznej. Nasz świat jest pełen przemocy, walczymy ze sobą o status, pieniądze, partnerów. Kiedy znajdziemy kogoś odpowiedzialnego za zło na świecie, możemy odzyskać pokój we wspólnym ataku na niego. Bez kozłów ofiarnych nie byłoby społeczeństwa. Zobacz, nie mielibyśmy nawet o czym rozmawiać. Obmowa, plotka, zły stosunek do kogoś trzeciego, nawet ironiczny, to przecież najczęstszy temat naszych rozmów. Pozwala to nam się łączyć. To przewrotny mechanizm, bo robimy to głównie ze strachu przed tym, by samemu nie stać się taką ofiarą. Nie chcemy, by to o nas plotkowali znajomi, więc plotkujemy z nimi o innych. Po prostu w naturze ludzkich stosunków zakodowana jest pewna agresja, którą próbujemy kulturowo rozbroić. Nieustannie chronimy się przed agresją.

A przyjęcie roli ofiary to mechanizm obronny?

Tak, dlatego w postchrześcijańskim świecie młode pokolenie w pewnym sensie radykalizuje chrześcijaństwo. Już nie ma Boga miłosiernego, za to każdy z nas staje się bogiem, który musi pokazywać wszystkim miłosierdzie. Wszystkim – poza sobą. Jeśli wchodzisz w tę rolę, udręczasz się, cierpisz, dokonujesz samookaleczeń i poświęcenia nieposiadania dzieci, to w pewien postchrześcijański sposób utożsamiasz się z Chrystusem. To taki mesjanizm dla mas. I zobacz, to znowu abstrakcyjne pojęcie, kolejny „-izm", który pozwala każdemu nieść ciężar istnienia.

Archaiczne społeczeństwa potrafiły kanalizować naszą wrodzoną agresję dzięki rytuałom, które w sposób bezkrwawy powtarzały mechanizm eliminacji ofiary. Podczas Jom Kipur jako Izraelita wysyłałeś dosłownie kozła ofiarnego na pustynię, który pozwalał oczyścić ze zła i zjednoczyć całą wspólnotę. A my dzisiaj nie mamy mechanizmów, które pozwalałyby nam radzić sobie z poczuciem winy, zła, zbrukania. Nie mamy na co tego przelać, więc ta nieczystość zostaje na nas. Przez to ciągle czujemy się zagrożeni, więc wszędzie doszukujemy się zła.

Dużym uproszczeniem byłoby stwierdzenie, że to wszystko to tylko jakaś tam ideologia, bo widać, że to bardzo rezonuje z uczuciami młodych ludzi. I też daje im w pewnym sensie przewagę nad nami, bo my korzystamy jednak z antycznych rytuałów, których oni nie szanują. Chodzimy na Eucharystię, której korzenie tkwią w starożytnym Izraelu. Ona jest dosłownie pamiątką krwawej ofiary. A potem idziemy z dziećmi na obiad rodzinny, pizzę z szynką, nie rozumiejąc cierpienia zwierząt. W tym sensie wydaje się, że oni są bardziej świadomi niż my. Dlatego mamy taki problem, by do nich przemówić, bo oni widzą w nas pewną archaiczną głupotę. Nasze sposoby radzenia sobie ze wszechobecną agresją rzeczywiście w żaden sposób nie są nowoczesne. Trudno się nam przez to przebić, przez religijną barierę, bo antropologicznie rzecz biorąc, my wyznajemy inne religie. Oni pragną świata absolutnie oczyszczonego z przemocy i mają dużo racji, widząc u nas przemoc, ale z drugiej strony warto ich zapytać o to, czy w ich religii na pewno nie ma już przemocy.

I pytasz?

Oczywiście, robię ten eksperyment ze studentami już od iluś tam lat. Wychodzę poza swoją dziaderską personę i przyznaję im rację, mówię: Okej, czyli te stare religie są już przestarzałe. Rodziny chrześcijańskie wcale nie są jak z obrazka. Kościół, jak widać, w ogóle nie jest idealny. To wszystko mamy już przekreślone, macie rację. Ale jaka jest wasza religia? I pytam, czy np. w wegetarianizmie na pewno nie ma przemocy? I studenci tłumaczą mi, jak walczą ze sobą np. wegetarianie z weganami – a walczą na noże. A w LGBT? To też przecież ich religia – 40 proc. najmłodszego pokolenia w USA utożsamia się z nią – i tam także idzie na noże. Idźmy dalej: feminizm. Cieszę się, że nie byłem nigdy feministką, bo dzisiaj naprawdę trudno nią być – automatycznie jesteś podejrzany. I to jeszcze bardziej niż ty i ja, bo po nas wyznawcy progresywnej religii nie spodziewają się niczego dobrego, a przecież wydawało się, że feministki są sprzymierzeńcami. Teraz są jednak nazywane fałszywymi sprzymierzeńcami.

I zobacz, to samo pokolenie, które jest najbardziej empatyczne, staje się jednocześnie najbardziej brutalne. Na tym polega tzw. cancel culture, czyli kultura unieważnienia. W ten sposób ofiara i przemoc, których tak się obawiali, powracają w monstrualnej formie. Ale żeby nie widzieć, co czynią, eliminują innych w imię dobra i najbardziej szczytnych haseł. W obliczu klimatycznej apokalipsy fundują sobie apokalipsę społeczną. Przecież w każdej chwili każdy może zostać unieważniony.

Ostatnio ciekawie opowiadała o tym Agata Bielik-Robson, która reprezentuje przecież polską liberalną, progresywną inteligencję. Na debacie Fundacji Batorego przyznała, że próbuje się ją unieważniać tylko dlatego, że mówi, byśmy się zastanowili, jaki jest związek między płcią, z którą się utożsamiasz, a płcią biologiczną. Tymczasem już samo zadanie takiego pytania pociąga za sobą oskarżenie o brak empatii. Od razu to jest intepretowane tak, jakby pytała: zastanówmy się, czy możesz się z tą płcią utożsamiać, czy to nie jest jakaś choroba, czy w ogóle cały ruch trans nie jest chorobą ubraną w jakieś szaty ideologiczne... I mimo że Bielik-Robson tego wszystkiego nie mówi, to i tak jest cancelowana.

Znowu empatia jest tu kluczowa.

I to empatia, która musi działać od razu, automatycznie. Jeśli chcesz choć przez chwilę się zastanowić, postawić jakieś pytanie, masz wątpliwość, to znaczy, że tej empatii wcale nie masz. Tak samo działają media społecznościowe – od razu musisz być po dobrej stronie, a jeśli nie jesteś, to jesteś podejrzany. Czas reakcji między pytaniem a odpowiedzią pokazuje ugruntowanie naszej postawy, co wykazały np. słynne badania Russella Fazio. W tym więc jest pewna mądrość: jeśli ktoś się zastanawia nad prawami osób trans, to prawdopodobnie nie jest tak empatyczny wobec nich, jak oczekiwałaby coraz bardziej progresywna społeczność.

Czytaj więcej

Jacek Grzeszak: Nie widać niczego, co zastąpiłoby smartfony

Ale dlaczego fałszywi sprzymierzeńcy są bardziej atakowani niż otwarci przeciwnicy postępu?

Bo są bliżej. Ich brud i zło bardziej ci zagraża niż zło pochodzące z „drugiej" strony. A skoro ktoś tak blisko ciebie może być zły, to znaczy, że ty też możesz, w związku z tym musisz się od niego zdecydowanie odciąć. Progresywizm, choć stara się być zradykalizowanym chrześcijaństwem, chrześcijaństwem plus, właśnie takim mesjanizmem dla mas, to tak naprawdę ma coraz bardziej archaiczne oblicze. Oczywiście nikt nie wyrywa tu innym serca jak Aztekowie, ale w pewien sposób wyrywa się to serce samemu sobie, pokazując je całemu światu: zobaczcie, jak bardzo cierpię. Jeśli pokażesz swoje zaangażowanie i aktywizm, może na chwilę ominie ciebie zły wzrok twoich przyjaciół i sprzymierzeńców. Ale już zaraz możesz okazać się fałszywym sprzymierzeńcem. Próbując się wyzwolić od przemocy, tak naprawdę wpadasz w jej spirale, przemoc zaczyna cię porywać. Ale nie rozumiesz tego, nie wiesz, co się z tobą dzieje, bo przecież jesteś po właściwej stronie, masz właściwe poglądy, jesteś dobry, to ty przecież walczysz z przemocą...

Zobacz, że na tych wielu niby doskonałych, empatycznych forach, gdzie nie toleruje się agresji, nietolerancji, rasistowskich i ksenofobicznych odzywek, homofobii, transfobii – czyli generalnie, gdzie nie toleruje się nietolerancji – to okazuje się, że stopień agresji jest nieprawdopodobny. Oni chcą tworzyć idealny świat, ale nie rozumieją, jak działają jego mechanizmy. Dlatego widząc, że tej przemocy w ich niby idealnym świecie jest coraz więcej, chcą być jeszcze bardziej tolerancyjni, czyli się radykalizują, myśląc, że tylko większy radykalizm uchroni ich przed złem. Ale stają się tylko jeszcze bardziej agresywni. Uciekają od niedoskonałego świata, a sami tworzą świat najgorszy z możliwych. I to problem wielu społeczności, np. współczesnych uniwersytetów, które chcą być przestrzeniami pełnej tolerancji, ale też współczesnych korporacji, które tworzą tzw. pink capitalism, wycierając sobie gębę prawami osób LGBT, a tak naprawdę ukrywając jeszcze większą przemoc, którą w ten sposób tworzą.

Kiedy więc proszę studentów, by wskazali swoją idealną religię, to po głębszym zastanowieniu dochodzą do wniosku, że żadna z tych, która niby daje im szczęście, taką religią nie jest. Ani weganizm, ani feminizm, ani LGBT, a tym bardziej antynatalizm. Oni są pełni niepokoju. Tyle że właśnie ten niepokój jest takim miejscem, gdzie możemy się wszyscy spotkać i zacząć szczerze rozmawiać. Jak wy radzicie sobie z tym niepokojem? Czy naprawdę wszyscy chcecie popełnić samobójstwo?

Mamy więc zaakceptować zło?

W progresywizmie brakuje zrozumienia dla skomplikowanej natury człowieka, jakie przyniosło chrześcijaństwo. Problem w tym, że koniec końców każdy z nas jest zły, każdy ma w sobie tę złą część. I jako chrześcijanin to rozumiem, to przecież grzech pierworodny. Musimy więc zacząć to zło dostrzegać takim, jakie ono jest, także w nas samych – te złe części, które są w nas.

Tutaj być może jeszcze zgodzilibyśmy się z progresywizmem. Każdy z młodego pokolenia mógłby potwierdzić, że wszyscy jesteśmy w pewien sposób skażeni rasizmem, homofobią, transfobią. Nawet oni sami. Różnica polega na tym, że ja wierzę, że żadne zło, które czynię, żadna moja głupota mnie nie przekreśla. Bo jest we mnie dobro, które to wszystko zwycięża. Z jednej strony to intuicja terapeutyczna, a z drugiej – duchowa.

Mieszkałem jakiś czas w Stanach Zjednoczonych i widziałem, jak wielkim problemem jest tam zinternalizowanie rasistowskich norm. Moje koleżanki i koledzy na nowojorskim Uniwersytecie Columbia w życiu nie wypowiedzieliby na głos tzw. N-word, obraźliwego określenia na Afroamerykanów. Natomiast bali się przyjeżdżać do mnie na Bronx, do dzielnicy zdominowanej przez mniejszości. Czyli możesz być bardzo progresywny, ale na Bronx nie jeździsz – czułem się jak biały Murzyn (śmiech). Zresztą w ostatnim „Sociological Forum" przeczytałem analizę, która wykazywała, że Polacy naprawdę są takimi białymi Murzynami – Zachód do nas podchodzi w taki sposób, jakbyśmy nie byli do końca biali, a na pewno nie tak biali jak biali Niemcy czy biali Brytyjczycy. I tak na przykład Max Weber patrzył na polskich chłopów – opisywał ich jakby byli „czarnuchami".

I podobny problem mamy na pewno z homofobią, bo wychowując się w Polsce, po prostu nie da się nie zostać homofobem. To może się zmienia w ostatnich latach, ale dzisiejsi studenci z pewnością w dzieciństwie jeszcze śmiali się z „pedałów", żartowali sobie, że ktoś jest gejem. Te homofobiczne części są w każdym nas, także w homoseksualistach.

Dla mnie idealnym produktem nowoczesnej kultury i zarazem królem tego nowoczesnego świata jest premier Kanady Justin Trudeau. I to dosłownie królem, bo to rzecz niebywała, że syn premiera zostaje premierem – to przecież kanadyjska monarchia dziedziczna. On chwyta się każdej progresywnej idei, nawet poprawia ludzi, że nie mówi się „humankind" tylko „peoplekind", ale nawet i on też miał w sobie pewną rasistowską część. Wyciągnięto mu kiedyś, że malował się na Murzyna.

Zrobił sobie tzw. blackface na Halloween.

Właśnie. Każdemu można wyciągnąć coś takiego, zwłaszcza aktywistom. Aktywizm często oparty jest na projektowaniu swoich złych części na innych i jednocześnie zakrywaniu ich w sobie przez własny aktywizm. Im głośniej krzyczysz, tym bardziej nie słyszysz tego, co jest w tobie. Są badania, które pokazują, że homofobia oparta jest na ukrytym homoseksualizmie. Oznacza to, że nasza homofilna cześć zagłuszana jest przez część homofobiczną, agresywną wobec homoseksualizmu. Ale jest też proces odwrotny. Aktywizm LGBT może być też reakcją na wewnętrzną homofobię.

Ważny dla mnie terapeuta Derek Scott ma dość przejmującą osobistą opowieść. Wychował się 60 lat temu w bardzo homofobicznej kulturze i gdy zaczynał odczuwać homoseksualny pociąg, to próbował poczytać trochę o swojej orientacji, ale opisywana była ona razem z pedofilią. On więc, jako młody chłopak, czytając coś takiego, myślał sobie: będę pedofilem, jestem zboczeńcem. Wyobraź sobie, jaką musiał czuć nienawiść do tej swojej silnej części homofilnej i jak silną homofobiczną, agresywną część wobec własnego homoseksualizmu zaczął w sobie budować.

Albo weźmy Barta Staszewskiego, który buduje swoją pozycję, umiejętnie grając między oświeconą globalną sferą publiczną a polskim barbarzyństwem. Jako tzw. Obama Fellow został w pewien sposób namaszczony na reprezentanta na Polskę postępu, empatii i tolerancji. Czy jego ostatni atak na Łukasza Jasinę nie pokazuje, że w każdym z nas są części homofobiczne? Oto gej z nienawiścią atakuje innego geja tylko dlatego, że został rzecznikiem MSZ w rządzie PiS. To jednak gejów można atakować?

Nasze stłamszone, złe części tylko czekają na okazję do ataku i agresji, potrzebują tylko dobrego pretekstu. W tej kulturze każdy z nas ma w sobie części homofobiczne i homofilne, ale jedyną odpowiedzią na taki konflikt wewnętrzny jest coming out. Wystarczy, byś czuł jakieś utożsamienie tylko z jedną częścią siebie i już: zaklepane, robię coming out. Psychoterapeuta Frank Anderson, reprezentant założonej przez Richarda Schwartza terapii System Wewnętrznej Rodziny, do której się tutaj odwołuję, sam jest homoseksualistą i twierdzi, że dopóki nie uleczysz swoich traum, powinieneś zapomnieć o robieniu jakichkolwiek coming outów, bo możesz utożsamić się z częścią, która najgłośniej w tobie krzyczy albo która jest najmocniej wzmacniana przez popkulturę. Tymczasem musimy zrozumieć, że składamy się z różnych części. Problem polegam na tym, że najczęściej one są kompletnie nieprzepracowane. Żaden aktywizm nie zastąpi terapii i rozwoju duchowego.

A można to w ogóle przepracować?

Najpierw trzeba by przyznać się samemu przed sobą, że są w tobie części, które prawdopodobnie będą już zawsze. Bo jeśli nie zaakceptujesz ich takimi, jakimi są, to nie będziesz mógł nad nimi pracować i zawsze będziesz mizoginem, homofobem i rasistą. Ale jak zobaczyć w sobie zło? Jak nie przestraszyć się, że zarazem widzą je inni, którzy – jeśli są podobni do nas – zaraz nas unieważnią i wykluczą? Trzeba mieć nadzieję i wiarę, że jest w nas niezniszczone centrum naszej osobowości. Terapeuta powiedziałby – Ja. A ja powiedziałbym – dusza.

My, chrześcijanie, wiemy, że żadna z istniejących w nas złych części nas nie przekreśla jako człowieka, bo mamy w sobie duszę, która jest doskonale dobra i nigdy nie zostanie zniszczona przez żaden z naszych grzechów. Co więcej, właśnie ta dusza może uleczyć nasze złe części. Tylko odkrywając swoją duszę, możesz zrozumieć, że ta mizoginia czy homofobia mają swoją historię, że powstawały w wyniku traum, że pozwalały ci uciec od lęku. Paradoks polega na tym, że dopiero wiedząc, że jesteś mizoginem czy homofobem, możesz przestać nim być. Dlatego człowieka nie można cancelować, unieważnić przez głupotę czy grzech, który popełnia.

Najnowocześniejsza terapia mówi nam to, co wie każda dojrzała tradycja religijna. Każdy z nas, niezależnie, jak złe rzeczy zrobił, ma w sobie wrodzone piękno, które często jest zakryte nawet przed nami samymi. Każdy z nas ma duszę, która jest dobra, twórcza, obecna.

Czytaj więcej

Patryk Markuszewski: Drastyczna historia dla krnąbrnych wodzirejów

Tyle że przyznając się do różnych wewnętrznych dylematów, wystawiamy się na ostracyzm właściwie ze wszystkich stron.

Niestety tak. Dlatego trzeba zrozumieć, że bycie potępionym przez ludzi wokół nie jest najgorszą rzeczą, jaka może nas spotkać. Że współczesny świat, jego kulturowa gra i media społecznościowe mogą nas sobie cancelować, ale dopóki nie odnajdziemy w sobie siły, nie poznamy siebie, to może i lepiej, by to zrobiły, bo inaczej i tak będziemy żyć pełni niepokoju przed tym, czy nas zaraz nie unieważnią. Jedyną odpowiedzią na to może być odkrycie w sobie dobra, czyli odkrycie własnej duszy. To ona daje nam najwspanialszy dar: obecność bez niepokoju nawet wtedy, kiedy cały świat się rozpada i wchodzi na nowe poziomy niepokoju.

Dzieci nam w tym pomagają?

Bardzo, nikt nie ukazuje nam tego dobra tak jak dzieci. Dla mnie to wręcz traumatyczne doświadczenie, że obojętnie, co złego zrobię, to moje dziecko mi to przebaczy. Jako dorosły człowiek zastanawiasz się, jak to w ogóle jest możliwe, ale im to przychodzi bezpośrednio z duszy. Często jestem zszokowany, jak głębokie życie duchowe mają moje dzieci. My sami nie dostrzegamy tych różnych własnych części, a dzieci są w stanie w naturalny sposób opisać cały swój system wewnętrzny. Czasami są to części, które mogą wydawać się złe, ale odkrywasz ich ból i cierpienie, a na samym końcu piękno. Części, które się boją, czy części, które są wojownicze. A czasami, moim zdaniem, to po prostu Bóg do nich bezpośrednio przychodzi. My za to jesteśmy odcięci od takiej głębi. I muszę się tego wszystkiego jeszcze raz, po czterdziestce, uczyć, żeby stać się jak dzieci.

Dlatego wierzę, że celem naszego życia nie jest empatia, tylko głęboka miłość i obecność. I że z każdym dzieckiem wzmacniamy na świecie nie cierpienie, ale właśnie miłość. A antynatalizm próbuje odciąć nam możliwość poznawania takiej prawdziwej miłości, prawdziwego współczucia, przebaczenia, nawet prawdziwej zabawy. I odkrywania, czym jest dusza. W ten sposób odcina nas od źródła prawdziwego dobra.

—rozmawiał Michał Płociński

Dr hab. Michał Łuczewski (ur. 1979)

Socjolog i psycholog na Uniwersytecie Warszawskim, redaktorem magazynu „Czterdzieści i Cztery"

Plus Minus: "Posiadanie dzieci to egoizm" – trochę zdębiałem, jak usłyszałem ten argument. Ale może tzw. antynataliści mają rację?

Posiadanie dzieci rzeczywiście jest w pewnym sensie egoizmem – to wpisany w naszą naturę „samolubny gen", bez którego nasz gatunek by nie przetrwał. To więc nie tylko egoizm jednostek, którym najmłodsze pokolenie dziś wytyka, że po prostu potrzebują sensu w życiu, dlatego zamarzyły sobie mieć potomstwo, ale też egoizm gatunku homo sapiens, który chce się reprodukować.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Kryminalna „Krucjata” zawędrowała z TVP do Netflixa. Miasto popsutych synów
Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach
Plus Minus
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się