Podstawowe pytanie, jakie się nasuwa po ofensywie politycznej prezydenta Andrzeja Dudy z początku lutego, brzmi: czy jego projekt wychodzi naprzeciw wyrokowi Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej? Fakt, że przewiduje likwidację Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego, czyli to, co TSUE nakazał Polsce, a co rząd PiS zapowiada od miesięcy i z czym permanentnie zwleka. Jednak tekst prezydenckiej noweli ustawy o SN nie polega tylko na prostym żonglowaniu nazwami instytucji. Trybunał w Luksemburgu zarzucał obecnej większości rządowej, że stworzyła w Polsce swoisty bat na sędziów, ciało uprzywilejowane w ramach Sądu Najwyższego, orzekające w składach arbitralnie dobieranych przez prezesa izby. Odpowiedzią prezydenta jest nowa Izba Odpowiedzialności Zawodowej, dobierana w drodze losowania ze składu różnych izb SN. Projekt przewiduje możliwość podważenia wcześniejszych orzeczeń likwidowanej izby, co zakłada przyznanie się do nieprawidłowości. Jednocześnie zakazuje karania sędziów za pytania prejudycjalne.
Można się zastanawiać, czy wszystkie wymogi werdyktu TSUE zostały w tym przypadku spełnione. W orzeczeniu poddano krytyce choćby terminy procedowania, zwłaszcza możliwość przewlekania spraw w nieskończoność. Czy i na to znalazłaby się recepta? W teorii można by skorygować te braki projektu w Sejmie lub Senacie. Wszyscy mają świadomość, że jego główna motywacja jest polityczna. Prezydent sam zresztą powołał się na możliwość pozyskania unijnych środków z Funduszu Odbudowy po wykonaniu orzeczenia TSUE.
Czy to kapitulacja?
Dzieje się to w chwili, kiedy nie tylko przepadła nam zaliczka na Krajowy Plan Odbudowy, ale też naliczane są Polsce potężne kary rosnące z dnia na dzień za niewykonanie wyroku Trybunału. Wydaje się przy tym, że Andrzej Duda nie uzgodnił projektu z kierownictwem Prawa i Sprawiedliwości, ale w przeddzień jego ogłoszenia rozmawiał z premierem Mateuszem Morawieckim. Oficjalnie była to konwersacja o dyplomacji w sprawach ukraińskich, ale z pewnością i o tej inicjatywie rozmawiali politycy. To zresztą Mateusz Morawiecki miał być kiedyś receptą PiS na utrzymywanie w miarę niekolizyjnych relacji z Unią Europejską. Czyżby teraz on szukał pomocy u głowy państwa?
Naturalnie można się zastanawiać, czy ten projekt nie jest kapitulacją obozu rządzącego. Jego autorzy uznają przecież pośrednio władzę zwierzchnią TSUE nad polskim wymiarem sprawiedliwości oraz zachęcają Unię do ingerencji w polski ustrój, bo całe postępowanie toczyło się na wniosek Komisji Europejskiej. Na dokładkę uprawnione jest twierdzenie, że to Komisja Europejska przekroczyła swoje uprawnienia, blokując Polsce pieniądze na wspólny program unijny, nawet nie w oparciu o tzw. kryterium praworządności.
Na drugiej szali można położyć co najmniej kontrowersyjną naturę samej „reformy" sądownictwa. Izba Dyscyplinarna SN, szczególnie wyróżniona także finansowo, została wyposażona w uprawnienia wręcz inkwizycyjne. I to nie tylko w sprawach powszednich grzeszków sędziów, ale także kontrowersji prawno-politycznych, takich właśnie jak korzystanie z pytań prejudycjalnych. Trudno to pogodzić z sędziowską niezawisłością.