Rozłam w Ordo Iuris, czyli wyzwania dla konserwatystów

Rozłam w Ordo Iuris to smutna historia. Pisać o niej warto nie dlatego, że ma tło obyczajowe, lecz dlatego, że i w samym wydarzeniu, i w reakcjach na nie ujawniają się specyfika współczesnego świata oraz wyzwania stojące przed konserwatystami.

Publikacja: 04.02.2022 10:00

Plakat antyrozwodowy Wspólnoty Trudnych Małżeństw Sychar

Plakat antyrozwodowy Wspólnoty Trudnych Małżeństw Sychar

Foto: Forum, Andrzej Hulimka

To nie będzie tekst o Ordo Iuris ani o Instytucie Logos. Nie znam i nie chcę znać szczegółów związanych z odejściem części ekspertów i pracowników Ordo Iuris. Nie zajmuje mnie sposób rozegrania informacji prywatnych przez dawnych pracodawców, choć to, że je rozgrywali, jest oczywiste, ani przekazywania ich najpierw w mediach społecznościowych, a później w zwyczajnych przez kolegów i koleżanki z pracy. Opis schadenfreude niechętnej konserwatystom strony też można pominąć, bo i on nie jest szczególnie interesujący. Tym bardziej gdy przeradza się w zamieszczanie w mediach społecznościowych nagranych w metrze filmików (jak zrobił to jeden ze znanych działaczy gejowskich), stając się zwyczajnym stalkingiem.

Nie zaskakuje już usprawiedliwianie tego rodzaju działań walką z hipokryzją czy przekonywanie tyleż czytelników, co siebie samych, że to standard, że to konieczne, że w ten sposób bierze się odwet za tych, którzy działalnością Ordo Iuris zostali „skrzywdzeni".

I wreszcie nie dziwi, ani nie zaskakuje niechęć strony konserwatywnej do udzielania komentarzy. Nie jest przecież tajemnicą to, co powiedział jeden z bohaterów tej sprawy w wywiadzie dla Onet.pl, że rozwody nie są niczym zaskakującym ani wyjątkowym, także w środowisku konserwatywnym. Konserwatyści, także katolicy o takim nastawieniu, rozwodzą się, krzywdzą wzajemnie i zdradzają dokładnie tak samo, jak inni. Ani wiara, ani poglądy nie chronią przed błędami, emocjami czy krzywdą. Jednym słowem „nic nowego pod słońcem", medialna i życiowa marność i zwyczajność, a dodatkowo smutek z rozbitego życia.

I pewnie nie byłoby o czym pisać, gdyby nie to, że w tej medialnie naszkicowanej historii, w reakcjach i odpowiedziach na nie ujawnia się specyfika współczesnego świata, a także wyzwania, z jakimi współczesna religijność – ta bardziej tradycyjna, a szerzej współczesny konserwatyzm – muszą się zmierzyć, by zachować nie tyle nawet wiarygodność, ile kontakt z rzeczywistością.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Regres polskiego Kościoła

Świat w soczewce

Źródłem oburzenia, złośliwej schadenfreude nie jest wcale fakt romansu ani rozpadu małżeństwa. To doświadczenie, z którym spotykamy się codziennie. Romans w pracy nie jest czymś wyjątkowym, a na każdy tysiąc małżeństw rozpada się ponad 420 w miastach i 240 na wsi. Od kilku lat jest też więcej rozwodów niż zawieranych małżeństw. W 2020 r. zawarto 14,1 tys. małżeństw, a zakończono rozwodem 15,8 tys. Rok wcześniej zawarto 15,1 tys., ale orzeczono 17,5 tys. rozwodów. Podobnie w latach poprzednich.

Z ankiety przeprowadzonej przez firmę Adzuna wynika, że dla 8 proc. pytanych romans w pracy oznaczał rozstanie się z poprzednim współmałżonkiem. Dane te dotyczą wyłącznie małżeństw, a nie par, związków nieformalnych, w których sytuacja może wyglądać podobnie.

Jeśli zatem coś w tej sprawie wywołało tak silną reakcję, to nie samo wydarzenie, a hipokryzja. To ona stała się obecnie grzechem głównym. Problemem nie jest ani zerwanie relacji, ani niewierność, ani skutki tych zachowań dla dzieci. Hipokryzja od dawna nie jest już traktowana jako „hołd składany przez występek cnocie", lecz jako dowód na to, że są pewne wartości, do których ludzie nie zawsze dorastają.

W klasycznym myśleniu o moralności istniała pełna świadomość, że zachowanie zasad moralnych wymaga trudu, nie zawsze jest proste, niekiedy nie jesteśmy w stanie, nie potrafimy, a może nawet nie chcemy ich zachować. Nie prowadziło to jednak do wniosku, że same zasady są pozbawione wartości. Można było samemu ich nie zachowywać, a jednocześnie być ich wytrwałym piewcą. Hipokryzja – wpisana w ten system – umożliwiała jego trwanie, była w pewnym sensie bezpiecznikiem, który wzmacniał wartości, nawet te, które niekiedy wymagały heroizmu.

Tamten świat był jednak światem zasad i wartości, cnót i wychowania do nich, a nasz – i to jest radykalna zmiana – stał się światem autentyczności i osobistego rozwoju, bardziej emocji niż racji. To ogromne przesunięcie, bo od stałości relacji liczy się bardziej to, czy są one „autentyczne" – czyli te aktualne są przeżywane jako emocjonalnie prawdziwe. Jeśli takich emocji brakuje – to nawet jeśli są istotne, mają swoje znaczenie, dają zabezpieczenie – traktowane są jako niewarte podtrzymywania.

Autentyzm jako miara znaczenia relacji, a niekiedy nawet moralności, prowadzi zaś do wniosku, że największym grzechem, najstraszliwszym wypaczeniem moralnym jest z jednej strony właśnie brak autentyczności (aktualnie przeżywanej prawdziwości emocji), a z drugiej hipokryzja (czyli życiowe zaprzeczanie deklarowanym wartościom czy normom). W aksjologię tego rodzaju wpisana jest jeszcze jedna zasada, że to jednostka jest miarą rzeczywistości, jej emocje, jej dobro, jej samorealizacja stają się głównym źródłem norm moralnych. Jeśli zatem ktoś uznaje, że dla niego coś jest lepsze, to niezależnie od skutków dla innych, decyzja zostanie podjęta. Ludzki umysł pracuje zaś w ten sposób, że aby to usprawiedliwić, dobudowana zostanie do tego odpowiednia teoria, a dane zaprzeczające jej wyparte. Człowiek potrzebuje przecież czuć się człowiekiem moralnym, dobrym.

Zjawisko moralne, które opisuję, ma swoje dobre i złe strony, a związane jest z ogromną zmianą społeczną, mentalną i egzystencjalną. Prosty powrót do dawnych wartości, do wcześniejszego przeżywania życia, doświadczania wartości, rozumienia relacji, nie jest możliwy. Istnienie systemu, w którym hipokryzja była zaworem bezpieczeństwa, w którym od autentyzmu uczuć i emocji istotniejsza była stabilność relacji (a może lepiej powiedzieć stabilność instytucji małżeństwa i społecznej spoistości) oparte było bowiem po pierwsze, na podrzędnej sytuacji kobiet, a po drugie, na funkcjonowaniu zamkniętego, opresyjnego społeczeństwa, które egzekwowało stabilność relacji.

W tamtym świecie, a ja pamiętam jeszcze opowieści moich babć, małżeństwa zawierane były z rozsądku, a niekiedy pod przymusem. Bliska mi osoba została zmuszona do ślubu z 20 lat od niej starszym przyjacielem ojca od kieliszka. Mezalians był przestępstwem. Na przykład chrzestna mojej mamy została wydziedziczona, zerwano z nią kontakty, bo wyszła za mąż za mężczyznę nie ze swojej klasy.

Miłość nie była więc ani konieczna do zawarcia ślubu, ani tym bardziej do trwania małżeństwa. Literatura pełna jest opisów miłosnych relacji poza małżeństwem, a jeśli nie prowadziły one do rozpadu związków, to dlatego, że nacisk społeczny był niezmiernie silny – w bardziej zamożnych klasach. Rozwodnikom często nie podawano dłoni. W mniej zamożnych klasach społecznych małżeństwo i rodzina były jednym z istotniejszych elementów bezpieczeństwa ekonomicznego.

Ciemna strona systemu

Cenę za istnienie tego systemu płaciły – i o tym nie wolno zapominać – raczej kobiety i dzieci niż dorośli mężczyźni, bo to w ich przypadku istniała o wiele większa zgoda na hipokryzję i podwójne życie. Zgoda na przemoc (w tym seksualną), zasada, że pierzemy brudy w domu, całkowite pomijanie emocji i uczuć strony słabszej – pozwalały trwać związkom, zachowywać stabilność. Dobrem dzieci, równouprawnieniem kobiet, ich łzami i bólem nikt się wówczas nie przejmował. I to nie dlatego, że ludzie byli gorsi, tylko dlatego, że w tamtym świecie naprawdę myślano i postrzegano świat inaczej.

Nikt z nas jednak, jak sądzę, nie chciałby powrotu tamtego świata. Rekonstrukcja rodziny sprzed okresu rewolucji seksualnej, ale także przemiany mentalnej, fajnie wygląda tylko na zdjęciach blogów tradi-wife, ściągniętych z amerykańskich czasopism z lat 50. XX wieku. Rzeczywistość była zupełnie inna, z wpisaną w nią przemocą, egzekwowaniem norm za pomocą ostracyzmu społecznego, a niekiedy wykluczenia i wyrzucenia poza nawias. Historia irlandzkich przytułków dla dzieci, wielu samotnych matek to druga, niewidzialna strona tamtego świata, umożliwiająca wręcz jego istnienie.

Ciemną stronę, o czym trudniej jest pisać w odniesieniu do naszego świata, ma także system moralny autentyczności, oparty na wrogości wobec hipokryzji. Jest nim coraz trudniej realizowane pragnienie stałości związków, coraz większa liczba rozwodów, realne – a mówią o tym rozmaite badania psychologiczne – cierpienie dzieci, coraz mniejsza stabilność społeczna, ale i poczucie bezpieczeństwa. Ten system – z coraz mniej trwałymi związkami, pozbawiony zakorzenienia w stabilności rodziny – istnieje także dlatego, że zakryty jest konsumpcją. Drugą ciemną stroną autentyczności pozostaje więc właśnie konsumpcjonizm. „W konsumpcjonizmie oderwanie oznacza odseparowanie od wszystkich osób, chwil i miejsc oraz uzależnienie naszych wyborów od korzyści osobistych. Konsumpcjonizm wspiera skrajnie indywidualistyczną wizję osoby ludzkiej, według której każdy konsument dokonuje suwerennych wyborów" – wskazuje w znakomitej pracy „Pożarci" William T. Cavanaugh. Efektem tego myślenia jest jednak sprowadzenie wolności i moralności do wyboru tego, co będziemy konsumować, i uznanie, że to, co do skonsumowania najprostsze, przynoszące nam najwięcej przyjemności (i to raczej krótkotrwałej) jest jednocześnie dobre. Wszyscy jesteśmy dziećmi tych czasów – konserwatyści i liberałowie, wierzący i niewierzący. Nie ma ucieczki do przeszłości.

Odpowiedzi na te konstatacje mogą być różne. Jedni uznają, że trzeba po prostu dostosować normy moralne do rzeczywistości, zrezygnować z tych, które wpisane były w poprzedni system, i których trwanie niekiedy gwarantowane było przez hipokryzję. Inni dojdą do wniosku, że w świecie, w którym nie istnieją już społeczne gwarancje stabilności, trzeba je zastąpić innymi, prawnymi mechanizmami wymuszania moralnych zachowań, a głoszenie norm i zasad musi być ostre, jednoznaczne i radykalne, bo inaczej nie będzie słyszane.

Ta pierwsza postawa zdaje się obecnie zwyciężać w debacie publicznej, jednak i ta druga ma wielu wyznawców, szczególnie wśród ludzi głęboko wierzących. Radykalizacja przekazu, mocne postawienie na instrumenty prawne, budowanie własnych alternatywnych instytucji – to mocna broń w rękach tych, którzy chcą (od)budować świat tradycyjnych wartości, stabilnej rodziny i wartości chrześcijańskich. Kłopot polega jedynie na tym, że te instytucje budują tacy sami ludzie jak wszyscy inni w świecie, w którym wiarygodność jest główną bronią, a jej utrata argumentem na rzecz odrzucenia wartości. Każdy upadek moralny, każdy błąd, każde nadużycie zostaną wykorzystane do walki nie tylko z instytucjami, ale także z wartościami, a niekiedy z wiarą. Upadki zaś – i to jest oczywiste dla każdego wierzącego chrześcijanina, który poważnie traktuje stan po grzechu pierworodnym – są nieuniknione, wpisane w życie człowieka, także chrześcijanina. Im głośniej z czymś walczymy, tym czasem mocniej w tej sferze upadamy.

O rozwiązaniach tego zderzenia światów wspominał choćby Michał Kędzierski w znakomitym eseju „Przemija bowiem postać tego świata. LGBT, Ordo Iuris i rozpad katolickiego imaginarium". Są nimi ucieczka w prywatność, zbudowanie alternatywnej, quasi-monastycznej rzeczywistości, którą propaguje m.in. popularny u nas amerykański pisarz Rod Dreher – z domowym nauczaniem, mieszkaniem na wsi i odseparowaniem się od świata. Ale nie jest to dobre rozwiązanie, bo oznacza porzucenie zadania ewangelizacji świata wpisanej w chrześcijaństwo, a do tego zamknięte, rygorystyczne wspólnoty mają silną tendencję do popadania we wszystkie problemy poprzedniego systemu. Nadużycia seksualne, przemoc, opresja są często w nie wpisane, a ukrywanie ich jest ceną za stabilność owych wspólnot. Smutnym tego potwierdzeniem jest los części ze wspólnot quasi-monastycznych francuskiej „wiosny Kościoła". Ujawnienie zaś tych spraw (nieuniknione w naszej medialnej cywilizacji) tylko pogłębi przekonanie, że obrońcy moralności są z definicji hipokrytami, co zostanie odczytane jako kolejny powód do odrzucenia chrześcijaństwa.

Czytaj więcej

Watykan, Rosja, Chiny. W co naprawdę gra Franciszek

Szukając chrześcijańskich odpowiedzi

Chrześcijanie, a szerzej konserwatyści, muszą więc szukać innych rozwiązań. Jakich? Odpowiedź, szczególnie gdy sama instytucja Kościoła znajduje się w głębokim kryzysie, wcale nie jest prosta. Jeśli mamy jej szukać, to jak się zdaje w Biblii, odczytanej w naszym obecnym kontekście kulturowym. Gdy media (szczególnie społecznościowe) żyły sprawą skandalu w konserwatywnym think tanku, w kościołach czytana była Druga Księga Samuela, a z niej historia króla Dawida, a także jego romansu z mężatką, próby ucieczki od odpowiedzialności, pośredniego skazania jej męża na śmierć i wreszcie dalszych skutków tamtych wyborów. To historia, w której część mężczyzn i zapewne część kobiet może się odnaleźć, a jednocześnie dotyczy jednej z postaci biblijnych, która pozostaje bohaterem, przykładem wiary. Nie jest to jedyna tego rodzaju biblijna postać. Abraham udawał, że jego żona jest jego siostrą, by faraon mógł ją wykorzystać seksualnie, a „ojciec naszej wiary" mógł z tego czerpać korzyści materialne. Piotr – by pokazać inny wymiar tego samego problemu – choć zapewniał, że nigdy nie porzuci Jezusa, że jest gotów oddać za niego życie – kilka godzin później trzykrotnie zaparł się Mistrza. Mocny w gębie, w jego przypadku, nie oznaczało gotowości na heroizm.

Te, i wiele innych historii biblijnych, pokazują ludzi wiary jako normalnych, zwyczajnych, upadających. Powinny być wciąż na nowo przywoływane, nie po to, by usprawiedliwiać upadki, by rozgrzeszać samych siebie, ale by uświadamiać sobie, że wiara nie jest moralizmem, że relacja z Bogiem (a i Piotr, i Dawid, i Abraham ją mieli) nie sprawia, że przestajemy grzeszyć, że nie upadamy, że nie popełniamy błędów, i wreszcie, że nie ranimy innych.

Moralizm, a to jedna ze skaz współczesnego chrześcijaństwa, buduje wrażenie, że ostatecznie w wierze wszystko jest proste i prowadzi do szczęśliwego i spokojnego życia. Nic bardziej błędnego. Wiara jest drogą, i to nie prostą autostradą, ale niekiedy ledwo widoczną ścieżką, niekiedy z niej zbaczamy, a czasem na nią powracamy. Upadamy i wstajemy, i to nie zawsze jest przyjemne. Moralność jest na tej drodze wskazówką, ale nawet Biblia uświadamia, że zachowanie tych norm niekiedy bywa trudne, a czasem wymaga heroizmu.

Niestety, z moralizmem często wiąże się w kaznodziejstwie i przekazie chrześcijańskim pelagiański optymizm. W przekazie części chrześcijan i konserwatystów moralność ma być czymś prostym i oczywistym, niewymagającym większego wysiłku. Wybaczenie jest obowiązkiem, wierność i stabilność to po prostu efekt modlitwy (wciąż powracają – sam je niegdyś cytowałem – zapewnienia, niestety, nieoparte na żadnych badaniach, że codziennie modlące się razem małżeństwa w zasadzie się nie rozwodzą), a rygorystyczne respektowanie zwyczajów i obrządków religijnych pozwoli nam zachować moralne życie. To niestety nie jest prawda – nie tylko w wymiarze ludzkim, ale i religijnym. Piotr upadł, apostołowie uciekli spod krzyża, Mojżesz nie tylko zwątpił, ale i zabił człowieka, co uświadamia, że moralność wymaga wysiłku, a istotą chrześcijaństwa postaje nie tyle bezgrzeszność (bo bezgrzeszni na tym świecie – według wiary katolików – byli tylko Jezus i Maryja), ile nawrócenie, podniesienie się, błaganie o wybaczenie.

Jedną z najpiękniejszych modlitw Biblii pozostaje Psalm 51, który – jak zgodnie podają i żydowska, i chrześcijańska tradycja – został wyśpiewany przez Dawida, kiedy uświadomił sobie swój grzech z Batszebą. „Zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości, w ogromie swego miłosierdzia wymaż moją nieprawość! Obmyj mnie zupełnie z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego! Uznaję bowiem moją nieprawość, a grzech mój jest zawsze przede mną. Tylko przeciw Tobie zgrzeszyłem i uczyniłem, co złe jest przed Tobą, tak że się okazujesz sprawiedliwym w swym wyroku i prawym w swoim osądzie" (Ps 51, 3-6) – modlimy się nim do dnia dzisiejszego. Te słowa Dawida prowadzą nas zaś do jeszcze ważniejszych słów Jezusa, który wielokrotnie podkreślał, że „nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników" (Mk 2,17). Świat, w którym wbrew blichtrowi konsumpcji tyle jest cierpienia, bólu, odrzucenia, braku relacji, potrzebuje prawdy o przebaczeniu, o Bogu, w którym jest akceptacja dla nas mimo wszystko i zawsze, o wiele bardziej niż naszego moralizowania, niż naszych zmian prawa i opowieści o konieczności powrotu do tego, co było. Zmiana prawa, nawet najsłuszniejsza, nie zmieni naszego myślenia o rzeczywistości, nie istnieje system, który nie ma ciemnej strony, a głośny krzyk przesłania czasem własną słabość. Piotr nie bał się prawdy o własnej zdradzie, Dawid został opisany w Drugiej Księdze Samuela, choć także w jego czasach to, co zrobił, godne było potępienia, a wszystko to dlatego, że autorzy biblijni mieli świadomość, że historia wiary to także historia upadków, uciekania przed Bogiem, zwiedzenia i grzechu. Innej nie ma.

Chrześcijanie więc, jeśli chcą głosić taką wiarę, powinni, jak się zdaje, zrezygnować ze skupienia na moralności, a zająć się o wiele mocniej świadectwem życia. Nie życia idealnych wiernych, nie opowieściami o świecie, którego nie ma, ale opowieścią o drodze grzeszników ku Bogu. Drodze, na której jak wszyscy inni upadamy, podnosimy się, ale na której towarzyszy nam ktoś, kto jest silniejszy nie tylko od nas, ale przede wszystkim od naszego grzechu. „... nie [swoją] siłą człowiek zwycięża" (1 Sm 2,9) – głosi Stary Testament, a Nowy jest niezmiernie mocnym świadectwem nie tyle siły norm moralnych, ile wybawienia od losu, także od własnego grzechu, jakie przynosi nam Chrystus przez swój krzyż. W Nim, a nie w nas, w Jego autentyzmie jest nasza nadzieja. Jedyna nadzieja.

Czytaj więcej

Tomasz Terlikowski: Wiarygodność hierarchów błyskawicznie spada

To nie będzie tekst o Ordo Iuris ani o Instytucie Logos. Nie znam i nie chcę znać szczegółów związanych z odejściem części ekspertów i pracowników Ordo Iuris. Nie zajmuje mnie sposób rozegrania informacji prywatnych przez dawnych pracodawców, choć to, że je rozgrywali, jest oczywiste, ani przekazywania ich najpierw w mediach społecznościowych, a później w zwyczajnych przez kolegów i koleżanki z pracy. Opis schadenfreude niechętnej konserwatystom strony też można pominąć, bo i on nie jest szczególnie interesujący. Tym bardziej gdy przeradza się w zamieszczanie w mediach społecznościowych nagranych w metrze filmików (jak zrobił to jeden ze znanych działaczy gejowskich), stając się zwyczajnym stalkingiem.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą