Władza idzie nie od samodzierżawia w stronę ciemnego i gnuśnego ludu, tylko wychodzi od obywatela. Jego przedstawiciel, od najniższego urzędnika hrabstwa (county) aż po senatora czy prezydenta, ma się kierować interesem wyborcy. Jeśli o tym zapomina, mechanizmy demokracji skutecznie go eliminują. Taką prawdę o Ameryce odkrył dla Europy Alexis de Tocqueville.
Coś nowego? Niby prosta prawda, powie jego dziedzic, europejski intelektualista. Przecież opisany przez Tocqueville'a system narodził się w Starym Świecie. A jednak gdzież w Europie końca XVIII wieku o nim pamiętano?
Tak, demokracji uczyliśmy się ponownie od zbuntowanych kolonii. Powiew wolności szedł zza Atlantyku, podobnie jak dobre obyczaje. Szacunek dla sądu, obywatelska aktywność i ochrona ludzkiego indywidualizmu. A za nimi przedsiębiorczość, inwencja i duch postępu. To dla nich setki tysięcy Anglików, Niemców i Polaków wybierało się za ocean.
Ale ta relacja jest obustronna. Bez amerykańskiej aksjologii nie bylibyśmy w Europie tym, kim jesteśmy. Amerykański mit współtworzył klimat europejskiej zmiany. W Polsce, bardziej niż w Europie Zachodniej, wiemy to najlepiej, bo ów mit działał najdłużej. Przez sto lat zaborów, w okresie II Rzeczypospolitej i całą noc komunizmu. Ameryka zwykle stanowiła punkt odniesienia. Zawsze dawała nadzieję i przyjmowała kolejne tysiące.
Coś się zmieniło? Cały świat się zmienił, więc musiała i Ameryka. Czy jest jeszcze tamtym uniwersum otwartych głów i otwartych granic? Ameryka pełznącego izolacjonizmu i ksenofobii? Ameryka, gdzie stawia się antyimigranckie płoty i zabija w kampusach uniwersytetów? Ameryka skłócona wzdłuż dawnych i nowych linii podziału? Gdzie z wolna znów rodzą się demony obsesji i nienawiści?