Żyjemy w świecie rządzonym przez mieszczaństwo. Skala tych rządów jest wszechobejmująca. W wymiarze polityki międzynarodowej objawia się wzrastającą przewagą oligarchicznego modelu władzy. Wpływ mieszczaństwa dotyka jednak nie tylko polityki, ale także, a nawet przede wszystkim, obszaru psychosocjologii. I tutaj władza mieszczaństwa nad nami jest nawet o wiele większa niż zakres sprawowanej bezpośrednio władzy politycznej.
Mieszczanie uzurpują sobie pozycję absolutnego, choć „oświeconego" monarchy w dziedzinach moralności, estetyki, a ostatnio – zapoczątkował tę epokę postmodernistyczny dekonstruktywizm – samej logiki, czyli kwestii arbitralnego ustalania, co jest, a co nie jest prawdą. W ten sposób mieszczaństwo z jego dominującą pozycją także w świecie wartości stopniowo opanowało nasze umysły i serca.
Z tego też powodu my, niemieszczanie – nadal stanowiący większość rodzaju ludzkiego – owego faktu po prostu nie zauważamy. Chociaż oddychamy mieszczańskością jak powietrzem, samo słowo „mieszczaństwo" kojarzy nam się z jakimiś zamierzchłymi czasami, w najlepszym wypadku z XIX wiekiem. Tego, co gniecie nas dzisiaj, nazwać już nie potrafimy. Dziś skutecznie wmawia nam się, że mieszczański krąg wartości nie istnieje, bo obecnie jest on tożsamy ze światem wartości uniwersalnych. A to przecież nieprawda. Ale my nie dysponujemy słownikiem pojęć, za pomocą których moglibyśmy nasz wewnętrzny, podświadomy sprzeciw wyrazić. W efekcie, chcąc nie chcąc, mieszczańskie wartości z braku alternatywy uznajemy za powszechne, czyli własne.
Nie jest to dobra wiadomość. Etos mieszczański, sam w sobie niekoniecznie zły, pomaga cywilizowanej wspólnocie, jeżeli mieszczanie znają swoje miejsce w społeczeństwie. Jeżeli zaś mieszczaństwo panoszy się wszędzie, staje się siłą destruktywną. Każda monokultura nas zubaża, co do tego nie ma chyba wątpliwości. Ale to nie wszystko. Chodzi o to, że mieszczaństwo, jako takie, nosi w sobie zarodki degeneracji. A taki właśnie zdegenerowany model mieszczaństwa jest dzisiaj wiodącym modelem społecznym.
„Moralność mieszczańska" Marii Ossowskiej to książka, która doczekała się dwóch wydań w PRL, w wolnej Polsce zaś, wyłączając wąskie środowiska socjologów, odeszła w zapomnienie. To paradoks, ale zapewne nie przypadek. Tezy Ossowskiej podane z naukowym dystansem oraz rzetelnością już wtedy okazały się wyrazistą krytyką opisywanego środowiska. Na tyle wyrazistą, że sama autorka uznała za stosowne wyjaśniać, iż nie chodzi jej o mieszczaństwo jako takie, ale o jego „gorszą" odrośl w postaci drobnomieszczaństwa. O tym, że sama chyba nie bardzo wierzyła we własne zapewnienia, świadczy chociażby tytuł jej pracy. Teoretycznie rzecz biorąc, wznowienie tej książki dzisiaj, w ustroju nazywanym ongiś przez ludzi lewicy „burżuazyjną demokracją", powinno być rzeczą sensowną i pożądaną. Jednak nikt jej, o ile wiem, nie wydaje. Wyjaśnienia mogą być tylko dwa: albo jest zbyt nudna, albo... zbyt rewolucyjna.