Czy współczesne miasta mogą istnieć bez państw?

Czy miasta przejmą rolę słabnących państw, stanowiąc spoiwo wspólnoty, czy przeciwnie – doprowadzą do zgubnego ujednolicenia kultur?

Aktualizacja: 23.10.2016 23:09 Publikacja: 20.10.2016 13:15

Mexio City po horyzont: 8,5 mln mieszkanców, każdego dnia więcej

Mexio City po horyzont: 8,5 mln mieszkanców, każdego dnia więcej

Foto: 123RF

W Polsce tego wciąż nie widać, ale w Europie Zachodniej: Holandii, Belgii, Anglii już tak: miasta niezauważalnie wtapiają się w prowincję, całkowicie zmieniając jej kulturę i charakter. Już dziesiątki lat temu rewolucja przemysłowa wygnała większość mieszkańców do najemnej pracy w miastach, a nielicznych, którzy pozostali, zmusiła do przeorganizowania swojego życia. Dawne farmy zamieniły się w wielkie przedsiębiorstwa rolne, a chłopi w właścicieli lub pracowników. W ślad za tym pojawiła się nowoczesna miejska infrastruktura, drogi, sklepy, szkoły, szpitale, komunikacja publiczna. Kultura miejska odniosła triumf, sprowadzając krajobraz wiejski do rangi estetycznej. Ludzie z miasta i ludzie z prowincji – tak niegdyś odmienni – przestają się dziś od siebie różnić.

Zwycięstwo cywilizacji miejskiej unieważnia wszelkie wspólnotowe odrębności, tworzy uniwersalną tożsamość, która staje się podstawą spokoju społecznego. Dalszym etapem tego procesu może być tworzenie ponadnarodowej tożsamości, której spoiwem staną się upodabniające się coraz bardziej do siebie wielkie europejskie metropolie. Z drugiej strony taka homogenizacja kulturowa niesie z sobą również potencjalne źródło upadku: ludzie stają się coraz bardziej bezbronni wobec wyzwań współczesności: agresji innych kultur, sekularyzacji i osłabienia dotychczas obowiązujących norm. Kryzys w jednym miejscu przeniesie się bowiem błyskawicznie na cały organizm, nie napotykając żadnych przeszkód, jakimi są odrębności klasowe czy kulturowe.

Miejski człowiek, ideał równości i otwartości, marzenie liberalnej lewicy, jest jednocześnie człowiekiem noszącym w sobie gen samozagłady.

Miliardy mieszczan

Na pierwszy rzut oka nic nie zapowiada zmierzchu miejskiej cywilizacji. Miasta wydają się potęgą, w tej chwili – według raportów ONZ – mieszka w nich ponad połowa całej światowej populacji i liczba ta ciągle będzie rosnąć. Ale dzisiaj miasta to już nie tylko Europa i Ameryka Północna. Londyn, który sto lat temu był największym i najludniejszym miastem świata, stolicą wielkiego imperium, musiał ustąpić miejsca gwałtownie rozwijającym się miastom Azji. Dziś, gdy Londyn ze swoimi siedmioma milionami mieszkańców znajduje się dopiero na osiemnastym miejscu listy największych metropolii, pierwsza piątka należy do Chin, Indii i Pakistanu, z 23-milionowym Szanghajem na pierwszym miejscu. Liczniejsze od Londynu są nawet miasta gwałtownie zaludniającej się Afryki, takie jak Lagos w Nigerii czy Kinszasa w Kongo. To nie tylko oznacza, że Europa przeżywa kryzys demograficzny, ale również, że jej dotychczasowa potęga zaczyna się kruszyć. Miejska cywilizacja wcale nie musi być w przyszłości cywilizacją europejską.

Coraz więcej bogactwa akumuluje Azja. Z kolei miastom afrykańskim ciągle daleko do europejskich, ale wystarczająco blisko, aby stały się one źródłem emigracji zarobkowej, z którą Europa przestaje sobie już radzić. Bo europejskie miasta są – w przeciwieństwie do azjatyckich metropolii – szeroko otwarte na przyjezdnych. To, co miało być i było ich siłą, może się jednak również okazać słabością.

Siła gospodarcza największych miast wielokrotnie przewyższa budżety większości państw na świecie. Najbogatsze dziś miasta, czyli Tokio i Nowy Jork, osiągają PKB na poziomie całej Rosji czy Kanady. Ale miasta europejskie, choć ciągle potężne, powiększają dystans do czołówki.

Amerykański publicysta i analityk Robert D. Kaplan przewiduje, że największe miasta staną się w przyszłości samodzielnymi graczami na arenie politycznej na kształt średniowiecznych miast włoskich, takich jak Wenecja czy Florencja. Jego zdaniem metropolie będą prowadzić z sobą wojny o dostęp do kapitału. Jednak większość naukowców w to wątpi. Miasta, choć w istocie potężne, nie odbiorą państwom instrumentów sprawowania władzy. Prognoza Kaplana – choć mało prawdopodobna – ma jednak w sobie coś na rzeczy. Gdyby bowiem udało się rozpuścić w wielonarodowym zachodnim kotle europejskie tożsamości narodowe, to wówczas głównymi ośrodkami spajającymi wspólnoty stałyby się miasta. Byłoby to możliwe jednak tylko pod warunkiem, że Europa – czy szerzej Zachód – zdołałyby utrzymać prymat kulturowy i cywilizacyjny nad resztą świata. A dziś coraz mniej na to wskazuje.

Cywilizacje miejskie przeżywały już w przeszłości burzliwy rozwój, aby w chwili największego – zdawałoby się – triumfu zniknąć z powierzchni ziemi. Cesarstwo Rzymskie – ta najbardziej nasuwająca się analogia – również wyrosło na potędze swoich miast, ich wyrafinowanej infrastruktury i wielkich, pięknych gmachów publicznych rozsianych po całej zachodniej Europie i promieniujących dookoła wysoką uniwersalną kulturą. Nie dało sobie jednak rady z wybuchem demograficznej bomby wśród barbarzyńskich plemion otaczających imperium. Coraz bardziej liczne i głodne ziemi oraz bogactw ludy koczownicze napierały na granice Rzymu.

Mało kto dziś pamięta, że początkowo próbowano postępować z przybyszami polubownie. Przekazywano im w posiadanie ziemie leżące w granicach imperium, aby tam mogli rozpocząć nowe osiadłe życie. Oczywiście w zgodzie z rzymskimi prawami i w poszanowaniu dla tutejszych obyczajów. Gdzieniegdzie to się udawało, ale napór barbarzyńców nie ustawał.

Ostatecznie wojownicze plemiona rozniosły Cesarstwo w pył, nie doceniając ani trochę wyrafinowania i otwartości tutejszej kultury. O tej otwartości wspominał w jednym ze swoich esejów brytyjski pisarz Gilbert Keith Chesterton, który dostrzegał w niej jedną z przyczyn słabości Rzymu. Rzymianie bowiem traktowali kulturę i religię nieco instrumentalnie, oczekując tego również od innych. Gdy chrześcijaństwo zadomowiło się w Rzymie na dobre, dostrzegano w nim jeszcze jeden, kolejny kult religijny. Dla wykształconego Rzymianina, który swoje wierzenia traktował czysto rytualnie, nie było nic zdrożnego w oddawaniu hołdu jednocześnie Jowiszowi, Chrystusowi i Zaratustrze. Zarówno chrześcijanie, jak i barbarzyńskie ludy Północy były innego zdania, w ich życiu bowiem wiara odgrywała fundamentalną rolę. Pozbawiony siły moralnej rzymski uniwersalizm musiał przegrać z chrześcijańskim.

Co to ma wspólnego z miastami? Przede wszystkim to, że kultura miejska nawet w największym rozkwicie może w sobie nosić zarodek upadku, jeżeli wszyscy ulegną przekonaniu, że otwartość tej kultury jest równie atrakcyjna dla przybyszów z zewnątrz. Miasta rzymskie nie miały nawet murów obronnych, uważano bowiem, że wystarczającą bronią jest ich cywilizacyjna wyższość nad otoczeniem. Jednak sama wyższość nie zapewniła im przetrwania. Ich bogactwo przyciągnęło wrogów, a kultura preferująca prawo ponad nakazy moralne okazała się niezdolna do obrony przed barbarzyńcami.

Nic dziwnego zatem, że Średniowiecze stało się epoką, w której cywilizacja przeniosła się na prowincję. Ruralizacja – pojęcie będące przeciwieństwem urbanizacji – oznaczała ucieczkę ludzi z upadających miast. Miasta stały się niebezpieczne, przyciągały barbarzyńców, którzy łupili je do czasu, gdy Rzym poddał się królowi Ostrogotów Teodorykowi.

Krwawe wojny wyludniły ziemie dawnego imperium, a nowi władcy – przyzwyczajeni do życia w siodle – nie palili się do zajmowania dawnych rzymskich rezydencji. Zamiast tego budowali warowne zamki, najlepiej na wysokim wzgórzu, skąd można było wypatrywać nadciągającego wroga. Dawni mieszczanie, przynajmniej ci, którym udało się przeżyć pożogę i zarazy, przytulali się do tych warowni w poszukiwaniu bezpieczeństwa. Nieliczni, którzy pozostali w dawnych miastach, gnieździli się wewnątrz amfiteatrów, które posiadały mury mogące ochronić ich przed niebezpieczeństwem.

Chrześcijanie głęboko wierzyli, że ludzi spotkała kara za zepsucie, któremu oddawano się w czasach świetności Rzymu. Biblijne przypowieści o Sodomie i Gomorze doskonale komponowały się z tym, co przyszło im widzieć. Otwarta kultura zniknęła wraz z miastami, Europa zaczęła przypominać jeden wielki obóz warowny. Jednocześnie człowiek, którego porzucili władcy i który stracił złudne poczucie bezpieczeństwa, jakim były pełne przepychu rzymskie miasta, szukał pocieszenia w Bogu. Cywilizacja chrześcijańska w Europie wyrosła na upadku rzymskiego miasta.

Narodziny metropolii

Miasta takie jak dziś znamy, z planowaniem przestrzennym, wielkimi gmachami publicznymi i – obecnie coraz częściej – siedzibami ogromnych prywatnych korporacji zaczęły powstawać dopiero w połowie XIX wieku, wraz z rewolucją przemysłową, która przeorała dotychczasowy poukładany świat. Miasta średniowieczne były budowane w ten sam sposób jak małe osady czy wsie, najczęściej nowi przybysze doklejali swój dom do już istniejącego. Ludzie doskonale się znali, tworzyli małe wspólnoty sąsiedzkie czy zawodowe i spotykali się na nabożeństwie w kościele, którego wieża przez wiele stuleci stanowiła najwyższy punkt miasta.

Gdy wraz z rozwojem przemysłu do miast zaczęli nadciągać przybysze z prowincji, ten model przestał się sprawdzać. Ruchy rewolucyjne, które przetaczały się przez Europę w XIX stuleciu: rewolucja 1830 roku czy Wiosna Ludów 18 lat później, miały również wpływ na kształt miast.

Wielkie szerokie ulice poprzecinane pomnikami i łukami triumfalnymi, które zaczęto budować w XIX wieku, a których prekursorem był Paryż z czasów Ludwika Napoleona Bonaparte, miały służyć nie tylko cementowaniu tożsamości narodowej czy wzmacnianiu lojalności ludu wobec jego władcy. Istotny był również ich praktyczny wymiar. Dzięki szerokim ulicom łatwiej było kontrolować i zwalczać wojsku zrewoltowany tłum. Wielkie gmachy publiczne dominujące nad wieżami katedr wskazywały zaś na potęgę władzy świeckiej, a co dalej za tym idzie, na postępującą odtąd sekularyzację miast. Jednocześnie miasta, zatracając swój sąsiedzki, prywatny charakter, znów stawały się przestrzenią publiczną. Kultura miejska wracała w nowej odsłonie.

Ten model miast rozpowszechnił się wkrótce w całej Europie i Ameryce Północnej. Miasta zasysały ludzi z prowincji, rozlewając się jednocześnie na coraz większe przestrzenie i dominując kulturowo nad otoczeniem. Mieszkanie w mieście pozwalało nie tylko znaleźć zarobek, ale i podnosiło status społeczny, co przyciągało kolejne rzesze przybyszów.

Cywilizacja wielkomiejska stworzyła nowego człowieka. Miasta z racji swojej wielkości i liczebności pozbawiły mieszkańców tożsamości. Wyrwani ze swojego dotychczasowego środowiska, żyjący w anonimowym otoczeniu, łatwo ulegali jego wpływom.

Szybkość, z jaką mogły przepływać przez tak gęsty tłum ludzi informacje, wykorzystywała propaganda. Okazywało się, że masą anonimowych ludzi można łatwo sterować, wpływając na jej emocje, nastroje i decyzje. Jeżeli ktoś myśli, że chodzi tu wyłącznie o propagandę polityczną, jest w błędzie. Bardzo ważną rolę odgrywała bowiem i odgrywa reklama, czy też coś, co dziś nazwiemy piarem. Współczesne kanały komunikacji tylko wzmocniły i poszerzyły zasięg tego przekazu, pozbawiając wielu ludzi zdolności do podejmowania samodzielnych i korzystnych dla siebie decyzji.

Jednocześnie rozwój miast stał się jednym z najważniejszym czynników upowszechnienia kultury, sztuki i edukacji. To dzięki miastom ściągającym do siebie najzdolniejsze jednostki nastąpił gigantyczny postęp w nauce i technologii. Cywilizacja miejska zafascynowana postępem, goniąca za bogactwem, ze wstydem odrzuciła dotychczasowe normy społeczne, jako nieprzystające do współczesnego świata. Zastąpił je relatywizm, owo graniczące z pychą przekonanie, że nowa kultura, jaką stworzył człowiek, jest wystarczająco silna, aby skutecznie przeciwdziałać zagrożeniom z zewnątrz.

Warto mieć tego świadomość, bo współczesne miasta zdają się rządzić swoimi mieszkańcami, a nie odwrotnie. Nie chodzi tutaj – rzecz jasna – o wybory władz miejskich, lecz o to, że niemal wszyscy, łącznie z mieszkańcami prowincji, jesteśmy częścią miejskiej cywilizacji i niezależnie od tego, czy zgadzamy się z jej wszystkimi aspektami, czy też nie, wspólnie podlegamy jej działaniu i musimy stawiać czoła tym samym zagrożeniom.

O tym, że dziś to miasta nadają kierunek społeczeństwom, świadczą choćby wyniki wyborów. W słabiej zurbanizowanej Polsce, gdzie liczba ludności największych miast jest niższa niż na Zachodzie, częściej wygrywają ugrupowania konserwatywne, odwołujące się do tradycyjnych norm moralnych, ciągle jeszcze żywych zwłaszcza na prowincji. W zachodniej Europie, gdzie zdecydowana większość ludności zamieszkuje miasta, a prowincja została zurbanizowana, wygrywają stronnictwa liberalne. Nieco inaczej jest w Ameryce, gdzie ciągle silna prowincja zachowuje wpływy w polityce. I tam jednak niemal połowa głosów elektorskich potrzebnych do wyboru prezydenta przypada najbardziej zaludnionym, a przez to zurbanizowanym liberalnym stanom w rodzaju Kalifornii czy Nowego Jorku.

Homogenizacja cywilizacji miejskiej, widoczna już dziś w miastach zachodniej Europy, dociera powoli do Polski. Jeśliby ten proces udało się doprowadzić do końca, to również i u nas oznaczałoby to przewagę popularnej w miastach świeckiej liberalnej lewicy.

Jest jednak coś, co może powstrzymać ewolucję społeczeństw zmierzającą ku powstaniu otwartej uniwersalnej cywilizacji wchłaniającej niczym gąbka obce kultury. To narastająca w zachodnim świecie obawa przed masową imigracją. Bogactwo Zachodu przyciąga ubogich imigrantów z całego świata, tak jak kiedyś w okresie rewolucji przemysłowej przyciągało szukających lepszego życia przybyszów z prowincji. Tym razem jednak pochodzący z innych kultur przybysze są tak liczni i tak kulturowo odmienni, że nie ma szans na ich powszechną asymilację. Otwarta cywilizacja miast – niczym w czasach Imperium Rzymskiego – okazuje się coraz bardziej bezbronna wobec tych, którzy nie chcą lub nie potrafią przyjąć jej reguł. Przeciwnie, gotowi są narzucać własne.

Miasto potrzebuje państwa

Na tym właśnie polega gen samozagłady współczesnego miejskiego człowieka, że nie rozumie on, iż nie wszyscy podzielają jego wartości. Być może więc – na co wskazuje rosnąca popularność rozmaitych populistycznych ugrupowań na Zachodzie – proces niepowstrzymanego rozwoju liberalnej kultury miejskiej zostanie zatrzymany, a wraz z nim zmieni się charakter miast. Być może – trzymając się starożytnej analogii – znów przeistoczą się one w warowne twierdze zatrzymujące przed bramami obcych. Albo – przeciwnie – zostaną wydane na łaskę i niełaskę przybyszów, zmuszając część dotychczasowych mieszkańców do opuszczenia swoich domów, co już w wielu miastach zachodniej Europy dzieje się, zwłaszcza tam, gdzie – jak na przykład w Brukseli czy Marsylii – imigranci stopniowo wydzierają kolejne dzielnice z rąk miejscowych.

Wydaje się, że kondycja miast jest ściśle związana z kondycją państwa, czy nawet szerzej – całego obszaru cywilizacyjnego. Nie ma więc chyba racji cytowany wcześniej Robert D. Kaplan, który zakładał usamodzielnienie się miast. Miasta bez ochrony państwa są bezbronne. I nie chodzi tu tylko o zagrożenie imigracją, ale również o presję transnarodowych korporacji, wystarczająco potężnych, aby narzucać swoją wolę rządom państw. Przewagę międzynarodowego kapitału na razie najłatwiej dostrzec poza Europą, gdzie sfera publiczna ustępuje prywatnej niemal na każdym kroku.

Ten model miasta, podzielonego na prywatne i często zamknięte terytoria, dociera jednak i do Europy. Dobrze widoczny jest także w Polsce, gdzie prywatyzacja miast osiąga niekiedy – tak jak w Warszawie – nieuporządkowany, patologiczny wymiar. Słabe instytucje państwa przenoszą się na słabość całej sfery publicznej. Symbolem tego procesu są wyrastające jak grzyby po deszczu szklane wieżowce. Żaden z nich nie jest siedzibą instytucji publicznej, wszystkie należą do prywatnych korporacji. To one górują nad miastami, dominują nad nimi, tak jak w Średniowieczu górowały wieże katedr, pokonane w świeckim XIX stuleciu przez reprezentacyjne gmachy użyteczności publicznej.

Być może to jest właśnie najbliższa przyszłość miast: prywatne, zamknięte enklawy bogactwa otoczone wianuszkiem przytulonych – niczym do średniowiecznego zamku – domów służby. A wokół świat pełen społecznych i kulturowych konfliktów.

Taki scenariusz nie jest – rzecz jasna – optymistyczny. Czy realny, trudno dziś oceniać. Warto jednak pamiętać, że utopie – a taką jest wizja w pełni otwartej miejskiej cywilizacji – bardzo łatwo przekształcają się w dystopie.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Posłuchaj „Plus Minus”: Kiedyś to byli prezydenci
Plus Minus
„Historia miłosna”: Konserwatysta na lekcjach empatii
Plus Minus
„Polska na prochach”: Siatki pełne recept i leków
Plus Minus
„Ale wtopa”: Test na przyjaźnie
Plus Minus
„Thunderbolts*”: Antybohaterowie z przypadku