Ale jeden jej fragment wydaje mi się perełką. Chodzi o słowa Franza, właściciela galerii, w której swoje prace wystawia główna postać – artysta plastyk Jed Martin: „No bo co charakteryzuje człowieka? Jakie pytanie zadajemy mu jako pierwsze, kiedy chcemy się czegoś o nim dowiedzieć? W niektórych społeczeństwach najpierw pytamy, czy jest żonaty, czy ma dzieci; u nas przede wszystkim pytamy o zawód. Człowieka zachodniego charakteryzuje jego miejsce w procesie produkcyjnym, a nie jego status jako reproduktora".
Ten wywód musi się w Europie – a więc również i w Polsce – podobać wszelkiej maści konserwatystom. Uważają oni bowiem – i słusznie – że nowoczesność okazała się zabójcza dla rodziny jako podstawowej społecznej instytucji.
Rzeczywiście, dynamika rozsadzająca stary, oparty na tradycji świat – a więc także więzi rodzinne – sprawiła, że natura staje się dla człowieka Zachodu coraz bardziej obca. Bożki nowoczesności nie błogosławią przedłużenia rodu (reprodukcji). One namaszczają budowę „nowego wspaniałego świata" (produkcję): pomnażanie kapitału firmy, wdrażanie utopii społecznej, dokonywanie odkryć naukowych lub wynalazków technicznych itd. Postęp polega zatem na czymś innym niż udział w cyklicznej wymianie pokoleń.
Tak więc diagnoza, która pada z ust Franza w „Mapie i terytorium", jest trafna. Czy jednak konserwatyści ze swoim potępieniem nowoczesności mają rację? Powrót do przeszłości to marzenia ściętej głowy, a skoro tak, to pozostaje rozpacz spowodowana tym, że Zachód poszedł drogą, która w imię postępu niegdyś wiodła przez obozy koncentracyjne, a dziś wiedzie przez eugeniczną selekcję ludzi.
Świadomość zła prowadzi część konserwatystów do nihilizmu, bo przyjąwszy ich perspektywę, nasuwa się wniosek: znikąd nadziei. Pozostaje kapitulacja. W ten sposób przestają być oni jednak jakąkolwiek siłą i – o ironio – składając – niczym hegliści i marksiści – hołd „konieczności historycznej", oddają pole obozowi postępu.