„Albowiem takie zadanie przed sobą postawiłem: słowem pisanym sprawić, byś usłyszał, byś poczuł, a nade wszystko – zobaczył. Tyle i nic więcej, tyle – gdyż w tym jest wszystko". Co miał zobaczyć w „Jądrze ciemności" przeciętny obywatel brytyjskiego imperium, dla którego pisał Joseph Conrad? To samo, co w każdym lustrze. Od tej powieści zaczynają się dzieje postkolonialnego syndromu. Wyrzutu sumienia, w którym nie chodzi o współczucie ofiarom, tylko namysł nad własnym szaleństwem. I nienawiść do wszystkiego, na wszelki wypadek, co zachodnie i „białe". Bo tak jak niedostrzegalny i wszechobecny był zysk i korzyści płynące z kolonii, tak trudny do wskazania jest konkretny winny.

Główną bohaterką tej historii jest hipokryzja. Kolonializm działał do momentu, w którym nie został ujrzany. Tak jak grzechy mieszczańskiej rodziny - nie istnieją, dopóki nie zaczną o nich szeptać sąsiedzi. Dokładnie ten sam zamiar i intencję co Conrad miał kilkadziesiąt lat po nim Francis Ford Coppola, przenosząc „Jądro ciemności" do Wietnamu. Symbolu wszystkich wojen toczonych przez Stany Zjednoczone w obronie swojego imperium. Statusu, który na setkach tysięcy przedmieść pozwalał śnić amerykański sen. Wietnam był przełomem nie z powodu tego, co się tam wydarzyło, ale dlatego, że Amerykanie to zobaczyli. Był pierwszą wojną epoki telewizji i dlatego stał się początkiem końca imperium. Rozpoczął czas jego apokalipsy. A ta oznacza nie tyle „objawienie", ile przede wszystkim odsłonięcie; wydobycie na jaw wszystkiego, co dotąd pozostawało ukryte. Zobaczyć – w tym jest wszystko.

Aborcja jest nowym kolonializmem. Nie tylko ze względu na liczbę ofiar, jakie pochłonęła. Dwie inne rzeczy upodabniają do siebie te zjawiska dużo bardziej. Pierwsza to gwarancja stylu życia. Wygody i komfortu, jakie niesie ze sobą posiadanie mniejszej liczby dzieci lub żadnego z nich. Zwłaszcza jeżeli byłoby w takim lub innym stopniu niedoskonałe. W wielu zachodnich krajach od kilku dekad praktycznie przestały rodzić się dzieci z zespołem Downa. Nie można wskazać konkretnego sposobu, w jaki niepojawienie się ich wszystkich wpłynęło na sposób życia tysięcy europejskich rodzin. Ponieważ ta nieobecność jest wszędzie. To tylko kwestia czasu, jak syndrom postaborcyjny z terminu psychologicznego stanie się zjawiskiem społecznym. Tak jak jego poprzednik i zapowiedź, postkolonialny wyrzut sumienia. Gdyż, jak twierdzą jego teoretycy, to tylko kwestia czasu, aż „realne upomni się o swoją należność".

Dokładnie tak samo jak kolonialny, aborcyjny przemysł funkcjonuje tylko pod warunkiem, że nie zostanie ujrzany. O co innego mogło chodzić we francuskim pomyśle sprzed paru lat, zakazującym publikacji zdjęć uśmiechniętych dzieci z zespołem Downa? Gdzie indziej szukać źródła furii, jaką wywołują już nawet nie drastyczne obrazy dzieci poddanych aborcji, ale nawet grafika, jaka w ostatnich tygodniach pojawiła się na ulicy wielu polskich miast. Dziecko w łonie matki przyjmującym kształt serca, bez żadnego dodatkowego komentarza, postulatu czy oskarżenia. Nic, co można by poprzeć albo z czym nie zgodzić. Tylko to, co można zobaczyć. Tyle i nic więcej, tyle – gdyż w tym jest wszystko.