Kłopot pojawia się jednak w momencie, w którym trudno w zasadzie określić, do kogo lub do czego modli się kompozytor. Właśnie to pytanie najdłużej dręczy słuchacza nowego albumu Stefana Wesołowskiego. Od odpowiedzi na nie zależy bowiem istota i sens jego „Rite of the End".

Tytuł tego krążka nawiązuje jednoznacznie do jednej z najważniejszych XX-wiecznych kompozycji, „Święta Wiosny" Igora Strawińskiego. Nawiązanie to jednak zawiera w sobie jednocześnie przeciwstawienie – balet do muzyki Rosjanina był czczącym rodzącą się po zimie do nowego życia przyrodę, nawiązującym do pogańskich wierzeń rytuałem odnowy. „Święto Kresu" sytuuje się po drugiej stronie kosmicznego cyklu. Sposób, w jaki będziemy rozumieć i słyszeć tę płytę, zależy od tego, czy podążymy dalej tym tropem. Jeżeli w jej odczytywaniu miałby dominować klucz pogańskiej, cyklicznej wizji historii, sprawa byłaby właściwie załatwiona – Wesołowski stworzył dekadencką, nihilistyczną pochwałę końca czasów.

Ciekawsze wydaje się odsłuchanie tej muzyki, zawartego w niej mroku i przerażenia jako opisywanego przez chrześcijańskich mistyków doświadczenia nocy ciemnej. Próby, jaką zsyła na człowieka Bóg, by mógł on doświadczyć własnej niemocy i słabości. Rezygnacja zamienia się wówczas w duchową walkę, a nihilizm w oczekiwanie na łaskę. Tak wysłuchana płyta Wesołowskiego staje się kompozycją religijną par excellence. Okazją do autentycznego doświadczenia metafizycznego w czasach chaosu. Doskonałą odtrutką na banalne i naiwne piosenki, które zazwyczaj kojarzą się z terminem „muzyka religijna".

Stefan Wesołowski, „The Rite of the End", Ici D'ailleurs, Mute Song

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95