Plus Minus: Była pani współpracownikiem ministrów pracy w czasach, gdy przedsiębiorstwa masowo upadały, rosło bezrobocie, szalała hiperinflacja. Recepta, jaką wówczas stosował minister Jacek Kuroń, to pogadanki w telewizji i rozdawanie zupy – kuroniówki. Trochę mało jak na łagodzenie szoku transformacji.
Irena Wóycicka: To niesprawiedliwa ocena. Zupa była symbolem solidarności. Kuroń chciał w ten sposób pokazać, że o każdego zadbamy. To zostało później obśmiane, ale tak naprawdę myśmy o wszystkich zadbali. Rządom pierwszej połowy lat 90. zarzuca się, że przeprowadzały neoliberalne reformy bez oglądania się na koszty społeczne. Nie pamięta się, w jakich warunkach przyszło nam pracować. Przecież gospodarka u schyłku PRL była w stanie zapaści. Wszyscy co prawda mieli pracę, ale ona była nieefektywna, sztuczne podtrzymywanie tych miejsc pracy skończyło się pustymi półkami i hiperinflacją. Rząd Tadeusza Mazowieckiego nie był w stanie zagwarantować wszystkim zatrudnienia. Natomiast można było zagwarantować ludziom podstawy życia – i to zrobiliśmy. Budowaliśmy instytucje polityki społecznej, które przetrwały do dziś, a wtedy służyły do osłony socjalnej. Zbudowaliśmy urzędy pracy, które pomagały bezrobotnym w przekwalifikowaniu się i wypłacały zasiłki – wtedy wysokie i przysługujące naprawdę długo. Dopiero później były ścinane i ograniczane w czasie. Ratowaliśmy spółdzielnie inwalidzkie, bardzo szybko powstał PFRON – fundusz, który dziś współfinansuje zatrudnienie osób niepełnosprawnych. No i zbudowaliśmy pomoc społeczną z prawdziwego zdarzenia, która jest jedną z bardziej udanych instytucji. Kuroń był zakochany w pomocy społecznej.