Czego prezydent nie chciał, a do czego został przekonany?
Przekonałam go do żłobków. Pojawiła się wtedy pierwsza ustawa rządowa na ten temat. Bardzo chciałam, żeby była promowana, bo to byłoby silne wejście w politykę rodzinną. Zależało mi, żeby prezydent powiedział: żłobki są najważniejsze. Tymczasem w jego otoczeniu, wśród prawicowców, panowało przekonanie, że żłobki to jest katastrofa dla dzieci. A jednak przekonałam go do poparcia żłobków. Powiedział: „Ja też chodziłem do przedszkola", bo on był dzieckiem z kluczem na szyi, jego mama pracowała. I poparł ustawę rządową.
A właściwie dlaczego te żłobki i przedszkola były likwidowane na początku lat 90.?
To był efekt likwidacji dużych zakładów pracy. Żłobki były przede wszystkim przy tych przedsiębiorstwach i stały się dla nich balastem, który w pierwszej kolejności był odrzucany. Poza tym w społeczeństwie nie było nacisku na utrzymanie tych instytucji. Pokutowało wyobrażenie, że żłobki i przedszkola to okropne instytucje socjalistyczne, że dziećmi musi się zajmować mama.
W efekcie przedszkoli było tak mało, że zapisanie dziecka do takiej placówki w latach dwutysięcznych graniczyło z cudem.
W 2005 roku robiłam badania na temat godzenia różnych ról życiowych przez kobiety. Zapytaliśmy matki, które deklarowały, że nie pracują, bo wychowują małe dzieci, co by im pomogło w podjęciu pracy. Na przedszkola prawie nie było głosów.
To czego te panie oczekiwały?
Elastycznego czasu pracy. W 2005 roku jeszcze przedszkola były „be". A potem na rynek pracy weszło kolejne pokolenie kobiet, z wyższym wykształceniem, innymi aspiracjami, i momentalnie okazało się, że żłobki i przedszkola są pierwszą potrzebą.
Ciekawa jestem, na jaką pani propozycję prezydent się nie zgodził?
Nie tylko prezydent, wszyscy byli przeciw – chodziło o wydłużenie urlopów ojcowskich. Prezydent nie akceptował tej idei, bo uważał, że to zbyt duża ingerencja w rodzinę, minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz też tego nie chciał. Nawet kobiety były przeciw. Rozmawiałam z tzw. matkami pierwszego kwartału, które domagały się objęcia dłuższym urlopem rodzicielskim, i one wprost mówiły: nasi faceci nie pójdą na ten urlop, przez co stracimy jego część. A że bardzo słaby był też głos środowisk feministycznych, to odpuściłam. Nie udało mi się też z elastycznym czasem pracy dla rodziców, chociaż akurat w tej sprawie miałam poparcie i prezydenta, i pracodawców, których udało mi się do tej koncepcji przekonać. Napotkałam jednak opór Ministerstwa Pracy. W rezultacie prezydencka ustawa „rodzinna" została w Sejmie o ten kawałek okrojona.
No tak, na wsiach elastyczny czas pracy nie ma znaczenia. A dlaczego pani zdaniem prezydent ratyfikował w kampanii konwencję antyprzemocową? Prawica ogromnie go za to krytykowała, kwestionując jego konserwatyzm, a nawet katolicyzm.
Ratyfikował ją z pełnym przekonaniem, że tak trzeba. Nie widział żadnych domniemanych zagrożeń wynikających z tej konwencji i miał rację. Konwencja obowiązuje i jakoś to straszne gender, którym nas straszono, się nie rozpleniło. Prezydent jednoznacznie wsparł ofiary przemocy, tak samo jak otwarcie zadeklarował, że nie podpisze ustawy zakazującej przerywania ciąży ze względów eugenicznych, i poniósł koszty tych decyzji. Ale Bronisław Komorowski uważa, że katolicyzm nie polega na narzucaniu innym własnych norm. Dla niego to było jego zobowiązanie na życie.
Nie było zbyt fortunne dla prezydenta, że rząd PO w kampanii podrzucał mu tematy światopoglądowe.
Nie chodziło o zaszkodzenie prezydentowi, tylko o wybór strategii. Premier Ewa Kopacz najwyraźniej postanowiła wnieść w wyborczym wianie wszystkie sprawy światopoglądowe, które czekały latami na rozstrzygnięcie. To dlatego w ostatniej chwili uchwalono ustawę o in vitro.
Czy ruszenie spraw światopoglądowych to był kluczowy błąd kampanii prezydenckiej?
Myślę, że kosztowało to trochę głosów. Ale problem leżał gdzie indziej. Po pierwsze, w kampanii nie eksponowano dorobku prezydenta, chociażby w dziedzinie polityki rodzinnej. Po drugie, kampania prezydencka odbywała się na kilka miesięcy przed wyborami parlamentarnymi, a pani Kopacz, która przejęła funkcję premiera i szefa partii raptem pół roku wcześniej, miała mało czasu na rozbieg. Krótko mówiąc, PO nie była gotowa do kampanii parlamentarnej, a prezydent nie mógł obiecać w swojej kampanii czegoś, czego PO nie miała w programie wyborczym. Tymczasem programu nie było.
Donald Tusk, wyjeżdżając do Brukseli, zostawił puste szuflady?
Nie wiem czy puste, może po prostu to, co zostawił, nie przekonywało pani premier.
rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Irena Wóycicka
Działaczka opozycji w czasach PRL, z wykształcenia ekonomistka, z zawodu specjalistka od polityki społecznej. Po 1989 r. współpracowała z czołówką polskich polityków, ministrami pracy: Jackiem Kuroniem, Michałem Bonim i Longinem Komołowskim. Była też ministrem ds. społecznych w Kancelarii Bronisława Komorowskiego.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95