Nazywano ich enfants terribles Hollywood, dziwakami zza kamery, braćmi Grimm z Minnesoty. Oni sami podsycają wokół siebie atmosferę niezwykłości, opowiadając dziennikarzom przeróżne historie. Nie mają żadnych kompleksów. Nie udają intelektualistów, chociaż Ethan skończył filozofię na znakomitym uniwersytecie w Princeton. Nie kreują się na proroków współczesnego kina, mimo że w przeszłości mieli już na swoim koncie dwie Złote Palmy w Cannes, niejedną nominację do Oscara, a także statuetkę za scenariusz „Fargo”.
Joel ma 53 lata i czarne kręcone włosy. Ethan jest o trzy lata młodszy, o 10 centymetrów niższy i ma trochę jaśniejszą czuprynę, kiedyś kudłatą, dziś dość krótko przyciętą. Joel mówi szybko i chętnie, zwykle odzywa się pierwszy. Ethan cedzi słowa i najczęściej tylko dopowiada myśli zaczęte już przez brata. Poza tym obaj mają podobnie pociągłe twarze, niemal takie same ruchy i gesty, ten sam styl ubierania się. Na pierwszy rzut oka widać, że żyją w absolutnej symbiozie i dobrze się ze sobą czują. Przez całe lata Joel występował w czołówkach filmów jako reżyser, a Ethan jako producent.
– Kiedy kończyliśmy pierwszy film, pomyśleliśmy, że jakoś głupio byłoby podpisywać wszystko podwójnie – powiedział mi kiedyś Ethan Coen. – Więc ciągnęliśmy zapałki. Wyszło, że Joel będzie reżyserem, a ja producentem. Zresztą tak było lepiej, bo to on skończył reżyserię.
Wymyślili sobie montażystę Rodericka Jaynesa. – Roderick to też my – przyznają. – Wolimy sami układać nasz materiał, niż mówić komuś, co ma robić. Więc tak naprawdę wszystko robią razem. Piszą, reżyserują, montują, załatwiają sprawy produkcyjne. Są niemal nierozłączni.– To bardzo wygodne. Z jednej strony rozkładamy w ten sposób na dwóch odpowiedzialność. Z drugiej – cały czas nawzajem się kontrolujemy i pilnujemy – wyznaje Joel Coen. Od czasu „Ladykillers” zaczęli jednak podpisywać się na ekranie podwójnie. Dlatego z ostatniej gali oscarowej zabrali do domu aż sześć statuetek. Każdy miał po trzy.
Na ich filmy czeka się jak na wydarzenia. Bracia Coenowie działają w kinie amerykańskim trochę na wariackich papierach. Uprawiają kino autorskie nie gdzieś na uboczu, w świecie producentów niezależnych, lecz w samym środku Hollywood, a obrazami, które powinny się stać tytułami „kultowymi” pokazywanymi w studenckich klubach, przyciągają do kin masową widownię.