Lwów przetrwał jeszcze na fotografiach przewiezionych w towarowych wagonach. Ale po doświadczeniach okupacji sowieckiej w 1945 r. ze Lwowa jechały na Zachód rzeczy pierwszej potrzeby. Ciepła bielizna, szczoteczki do zębów, węgiel na opał i pierzyny. Ale zdjęcia były bodaj najważniejsze. I dziś pozwalają wskrzesić dawny Lwów. Doktor Maurycy Axer – wysoki, postawny w eleganckim płaszczu i kapeluszu – spieszy placem Mariackim tuż za magazynem Berty Stark. Hokejowa drużyna AZS Lwów gotowa do meczu na lodowisku przy ulicy Pełczyńskiej. Rodzina sklepikarzy Masełków, którzy we wnętrzu sklepu z likierami i rumami oferowali także pokój do śniadań. Stanisława i Władysław Niemczyccy w dniu ślubu przed kościołem św. Marii Magdaleny.
[srodtytul]Urodzony w ZSRR[/srodtytul]
Po wojnie ci, którzy urodzili się we Lwowie, byli traktowani jak obywatele państwa radzieckiego. W ich dowodach figurował wpis: urodzony w ZSRR. Taka kwalifikacja urzędowa miewała swoje konsekwencje. Kazimierz Żygulski jako członek lwowskiej Delegatury Rządu pełnił funkcję sędziego sądu specjalnego. Został aresztowany i skazany przez radziecki Trybunał Wojskowy na 15 lat więzienia. Wywieziony do republiki Komi spędził ponad dziesięć lat w gułagu. Wypuszczono go w 1956 r., jednak, kiedy wrócił, otrzymał wiadomość, że Warszawa jest dla niego zamknięta. Przyjechał więc do Łodzi. Tam matka uparcie pilnowała dla niego mieszkania profesorskiego, jakie rodzina otrzymała wyjeżdżając ze Lwowa. Ale to nie był koniec kłopotów. Jakież było zdziwienie Żygulskiego, kiedy w 1973 r. – już jako profesor w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk i dysponujący polskim paszportem – dowiedział się, że w czasie, gdy przebywał w Paryżu, w Moskwie zaocznie odbywał się jego proces. Sowiecki sąd uznał, że Żygulski zasługuje na rehabilitację, ponieważ w czasie wojny nie działał przeciw Związkowi Sowieckiemu. – Z treści dokumentów wynikało jednak, że tamtejszy wymiar sprawiedliwości nadal traktuje mnie jako obywatela radzieckiego. Gdy zapytałem w Prokuraturze Generalnej, czy odesłano by mnie do ZSRR, gdyby tamtejszy Sąd Najwyższy zmienił wyrok na moją niekorzyść, odpowiedzi nie otrzymałem – mówi Żygulski. Ani on, ani jego rodzina nie jeździli do Lwowa. – To przeszłość, której nie chcę wskrzeszać – mówi.
W 1994 r. Zbigniew Niemczycki wygłaszał gościnny wykład na Politechnice Lwowskiej, w słynnej auli Matejkowskiej, w której – jak głosi legenda – sufit pod kierownictwem mistrza malowali jego uczniowie. W rodzinnym albumie Niemczyckich zachowały się zdjęcia Władysława Niemczyckiego: m.in. w pracowni Katedry Elektroniki Ogólnej w towarzystwie prof. Fryzego oraz przy swoim biurku. – Stanąłem za tą katedrą, zasiadłem przy tym samym biurku – opowiada Zbigniew Niemczycki. Pracownia wyglądała tak samo, choć nie było szwajcarskiego zegara. Pomyślał wtedy, że koło historii zatoczyło krąg. Chciał kupić biurko, ale władze politechniki się nie zgodziły. We Lwowie został jego wuj Kornel Sereda, profesor chemii na Uniwersytecie Lwowskim. Po wojnie postawiono przed nim alternatywę: wyjazd na Sybir albo praca w rafinerii w Drohobyczu, bo tego właśnie po swoich uczonych oczekiwała władza radziecka. – Do końca życia pozostał naukowcem, napisał encyklopedię chemiczną – opowiada Niemczycki. – Pojechaliśmy do niego po raz pierwszy w latach 60. Rodzice chodzili po mieście rozemocjonowani i opowiadali: Tu się poznaliśmy, tu była pierwsza randka, tu pierwsze mieszkanie, tam spacer. Używali przy tym wyłącznie przedwojennych nazw. Potem we Lwowie byli jeszcze dwukrotnie, aż wreszcie jeździć przestali. Za bardzo to przeżywali – mówi Zbigniew Niemczycki. Jednak on latem przyszłego roku zamierza zabrać rodzinę w podróż sentymentalną do Lwowa.
Janusza Wasylkowskiego Lwów przyciąga jak magnes. Po raz pierwszy po wojnie zjawil się tam trochę przez przypadek. W 1958 r. wracał pociągiem z wycieczki do Rumunii i pociąg stanął we Lwowie na 40 minut. – Z kolegą i jego żoną, także lwowianinami, zaryzykowaliśmy. Wybiegliśmy do stojącej przed dworcem taksówki. Kierowca zgodził się w pół godziny obwiezć nas po mieście. Pojechaliśmy głównymi ulicami, przed pomnikiem Mickiewicza zrobiliśmy zdjęcie, a potem z powrotem na stację – wspomina.
Ma we Lwowie ulubione widoki. Trzy place: Mariacki, Mickiewicza, czyli Halicki oraz Bernardynów. Przechodząc w siebie dają przepiękną perspektywę. Albo widok, gdy tramwaj obok katedry pnie się w górę, w kierunku Ruskiej, a z oddali widać kościół karmelitów.
No i widok z pierwszego tarasu Wysokiego Zamku na całe miasto. Nie z kopca Unii Lubelskiej, ale właśnie z tarasu, bo widok z kopca budzi u niego skojarzenia. – Kiedyś wybrałem się tam w grudniu. Wdrapałem się na kopiec, była lekka mgła. Nagle ze szczytu patrzę, a jakby jakaś ściana na miasto napierała. Stałem jak sparaliżowany. Z każdą chwilą ginęła część Lwowa. Kiedy ściana zajęła fragment Wysokiego Zamku, zobaczyłem: to zadymka śnieżna. Niewiarygodne zjawisko.
[i]Korzystałam m.in. z książek Jerzego Janickiego „Alfabet lwowski”, Rocznika Lwowskiego wydawanego przez Instytut Lwowski, „Dwóch miast” Adama Zagajewskiego, „Jestem z lwowskiego etapu” Kazimierza Żygulskiego.[/i]