Urodzeni we Lwowie

„Bo gdybym się kiedyś urodzić miał znów – tylko we Lwowie” – śpiewali Szczepko i Tońko z „Wesołej lwowskiej fali”. Trudno o większą ironię losu. Lwowianom po wysiedleniu wpisywano do dowodów osobistych: urodzony w ZSRR

Aktualizacja: 25.12.2009 18:32 Publikacja: 24.12.2009 14:00

Janusz Wasylkowski

Janusz Wasylkowski

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Kiedy nadchodziła Wigilia, miasto cichło. Siadali przy zastawionym stole. Tradycyjna grzybowa albo barszcz z uszkami. Karp, ale świeżo smażony. No i gołąbki, jakich już nikt nie robi – z ryżem, kaszą i masłem. Pierogi z kapustą: oddzielnie kwaśną i słodką. Potem przesłodzona kutia i lwowski makownik, który tym się różnił od zwykłego makowca, że więcej w nim maku niż ciasta. – Chodziliśmy oglądać szopki. Każdy kościół miał inną. Konkurowały ze sobą na wystroje. Ambicją dzieci było, by odwiedzić wszystkie kościoły – opowiada Janusz Wasylkowski, lwowianin rocznik 1933.

Adam Zagajewski w „Dwóch miastach” o mieszkańcach Lwowa pisze: „Żyli rodzinnie, lubili niedzielne, a zwłaszcza świąteczne obiady i kolacje, podczas których umieli wytwarzać pewien szczególny hormon rodzinnego, braterskiego ciepła, bliskości i zaufania”. Pisze w trzeciej osobie, jak badacz o wymarłym plemieniu, którego zwyczaje można badać już tylko na podstawie fragmentów skorup odkurzonych pędzelkiem przez archeologa.

Zagajewski – poeta, eseista, prozaik i tłumacz – wykładowca literatury na uniwersytecie w Houston, mieszkaniec Paryża, a także Krakowa, obywatel świata, pisze tak jednak ze świadomością, że sam jest cząstką plemienia, które bada. Urodzony 1945 we Lwowie wyznaje: „Jeśli ludzie dzielą się na osiadłych, emigrantów i bezdomnych, to ja należę zapewne do tej trzeciej kategorii”. Bo osiadli żyją tam, gdzie się narodzili, emigranci przenoszą zaś przyszłe pokolenia do bezpieczniejszych, lepszych miejsc. „Człowiek bezdomny natomiast to ktoś, kto – przez przypadek, kaprys losu, z własnej winy, z winy swego temperamentu – nie chciał albo nie potrafił w dzieciństwie i we własnej młodości nawiązać bliskich i serdecznych związków z otoczeniem, w którym rósł i dojrzewał”.

W tej definicji bezdomności zabrakło przyczyny. Powodu, dla którego bezdomnymi – bo wypędzonymi z rodzinnego miasta w ramach miejskiej akcji przesiedleńczej w latach 1944 – 1945 – stało się ok. 130 – 140 tys. polskich lwowian.

[srodtytul]Gdybym tam wrócił[/srodtytul]

Ci, którzy odjechali, wybrali różne postawy. Jedni chcieli wspominać, drudzy zapomnieć. Zbigniew Herbert nie powrócił nigdy do Lwowa. Mówił, że nie może. „Gdybym tam wrócił/ pewnie bym nie zastał/ ani jednego cienia domu mego… ” – tłumaczył Pan Cogito, poetyckie alter ego poety. Kiedy lwowianie przesyłali mu książki o rodzinnym mieście, przeglądał je i odkładał. Dopiero schorowany, świadomy zbliżającej się śmierci wyznał, że chciałby być pochowany na Łyczakowie. Wojciech Kilar, kompozytor, również nie chce o Lwowie opowiadać: – To zbyt bolesne. Od tamtej pory nigdy nie byłem we Lwowie – wyjaśnia.

Są jednak tacy, którzy z podejmowanych prób zachowania utraconego miasta w pamięci uczynili sens życia. Przede wszystkim Jerzy Janicki, zmarły w 2007 r. autor niezliczonych publikacji o Lwowie, oraz Janusz Wasylkowski, dziennikarz, aforysta, autor sztuk teatralnych i telewizyjnych, dziś dyrektor Instytutu Lwowskiego. Jego warszawskie mieszkanie pełne jest wydawnictw o Lwowie: – Urodziłem się w najbardziej lwowskiej dzielnicy Lwowa, bo na Łyczakowie. Mama podeszła ze mną do szpitalnego okna, z którego było widać cały Lwów i powiedziała: Widzisz Januszku, to jest nasze miasto ukochane. Tak głosi rodzinna legenda – opowiada.

Po rozmowie z tymi, którzy są w stanie opowiadać, łatwiej można zrozumieć, dlaczego inni mogą tylko milczeć. – Mieszkaliśmy na Nowym Świecie, ojciec był pracownikiem kolei, ślusarzem, mama nie pracowała – wspomina Wasylkowski. Żeby sprawić mu przyjemność dziadek, legionista brał go za rękę i prowadził do rotundy na terenie Targów Wschodnich, w parku Stryjskim. Oglądali Panoramę Racławicką, atrakcję turystyczną Lwowa. Kosynierzy Kościuszki wycinający rosyjskie wojska generała Tormasowa rozpalali chłopięcą wyobraźnię.

W kamienicy przy ulicy Piłsudskiego, a potem na Mikołaja 16 działała męska szkoła Mieczysława Kistryna. Miała szczególny charakter, ponieważ obejmowała pełny kurs nauki – od szkoły ludowej do gimnazjum. Choć oficjalnie jej patronem był Henryk Jordan, nikt nie nazywał jej inaczej jak nazwiskiem twórcy – pedagoga z niezwykłą charyzmą. „Kto tam wtedy nie chodził? Wszyscy jak jeden mąż Żygulscy, Krotochwile, Gąbiński, a także bracia Scott – Ralf i Elgin, synowie konsula angielskiego Scotta, tego samego co na Akademickiej pod piątym prowadził ekskluzywny i głośny sklep sportowy znany pod firmą Scott & Pawłowski” – zachwycał się Jerzy Janicki.

Kistryn umawiał się ze swoimi uczniami do kin. Uwielbiał sporty zimowe i gdy spadał śnieg na niskich, chłopskich saniach urządzał uczniom kuligi po podlwowskich miejscowościach. To była szkoła prywatna, w mieście działały jednak również znakomite placówki państwowe. Absolwentem III Gimnazjum Męskiego im. Króla Stefana Batorego, usytuowanego naprzeciw siedziby Polskiego Radia Lwów, jest Adam Hanuszkiewicz, rocznik 1924.

Miasto miało swoje radio od 1932 r. Tu Wiktor Budzyński uruchomił „Wesołą lwowską falę” – pierwszy niezależny od warszawskiej centrali Polskiego Radia program kabaretowy. Szczepko, Tońko, Strono, Aprikosenkranc i Untenbaum byli satyryczną odpowiedzią na tendencje do skupiania władzy w stolicy, nasilające się po zamachu majowym.

Uniwersytet Lwowski, od 1919 r. noszący imię Jana Kazimierza, szybko stał się znaczącą naukową placówką w Europie, ze słynną lwowską szkołą matematyczną i lwowsko-warszawską szkołą filozoficzną, tak silną intelektualnie, że w latach 30. z Krakowa przeniósł się tu Roman Ingarden, który we Lwowie napisał „Spór o istnienie świata”.

W pobliżu uniwersytetu, przy wąskiej uliczce Akademickiej, funkcjonowały naprzeciw siebie dwie kawiarnie: Roma i Szkocka. Tak konkurowały ze sobą, że obie wyspecjalizowały się w obsłudze odmiennej klienteli. W Romie zbierali się humaniści, literaci, artyści. Szkocka była matematyczna. W obu można było zażądać kawy i encyklopedii – pożywki dla umysłu i ciała były stale na podorędziu. Szkocka funkcjonowała jak nieformalna część uniwersytetu. W kawiarni matematycy mieli swoje specjalne stoliki, rozwiązywali zadania.

W tamto miejsce i tamten czas wpisana była niezwykła galeria typów ludzkich. Choćby Władysław Babisz, z pochodzenia Węgier, dyrektor mieszczącej się w pasażu Mikolasza fabryki wódek, likierów i rossoliów „Ku.K. Hoflieterant J.A. Baczewski”. W rodzinnej pamięci pozostał jako pedantyczny dżentelmen, który koszule zwykł zmieniać pięć razy dzienne. W Operze Lwowskiej miał swoje stałe miejsce, nie lożę jednak, bo te usytuowane były w środku gmachu. Pan Babisz zaś miał potrzebę siadywania jak najbliżej wyjścia – na wypadek, gdyby teatr się zapalił. Z kolei po chodnikach chodził trzymając się jak najbliżej ulicy. Bał się bowiem, że z dachu coś może mu spaść na głowę. Postać Babiska wspomina jego wnuk w wydanym właśnie wywiadzierzece „Aktor Wojciech Pszoniak”: „Nocami sięgał po skrzypce. Zdarzało mu się nie spać prawie przez pół roku, wtedy grał”.

Skądinąd lwowski teatr przeżywał świetność. Gdy Leon Schiller wystawił tu „Dziady”, Edwin Axer, wychowanek szkoły Kistryna, obejrzał spektakl dziewięć razy. Po czym zdecydował, że zostanie reżyserem.

[srodtytul]Dobre adresy[/srodtytul]

We Lwowie liczyły się dobre adresy. Bardzo reprezentacyjna była Łyczakowska. Mieszkanie pod numerem 55 – trzypokojowe, choć bez łazienki – miała tu rodzina Herbertów. Bolesław, ojciec poety, był dyrektorem niewielkiego banku. Zbigniew Herbert z okna swojego pokoju zapamiętał kolor. Ciepły szary odcień muru stojącej vis-á-vis kamienicy. Gdy zachodziło słońce, mur nabierał odcienia ciepłej olchy. Ta barwa była – sam tak to nazywał – jego podstawowym malarskim przeżyciem. Punktem odniesienia. Potem, wiele lat później, wdając się w rozważania o kolorach, nie był już pewien, czy to nie ta szarość spowodowała, że tak pokochał malarstwo Veermera.

Maurycy Axer, ojciec Erwina Axera, znany lwowski adwokat – obrońca w najsłynniejszej przed wojną sprawie Gorgonowej – kancelarię i mieszkanie miał przy ulicy Fredry 4, na wprost kasyna oficerskiego. Położenie mieszkania nabrało znaczenia, gdy do miasta przybył Józef Piłsudski, by osobiście udekorować je Krzyżem Virtuti Militari. Axerowie, jak pisze Jerzy Janicki, bez wychodzenia z domu, z okien własnego mieszkania mogli na własne oczy oglądać Marszałka.

Lwów w ogóle prezentował się elegancko. – Stara część miasta nie była bardzo zniszczona. Kopiec Kościuszki, wały i część budynków pamiętała czasy świetności pierwszej Rzeczypospolitej. To miasto było bardzo ładne ze względu na parki i architekturę. I ludzi – opowiada prof. Kazimierz Żygulski.

W latach 20. Jan Henryk Rosen dostał od arcybiskupa Teodorowicza zamówienie na freski w katedrze ormiańskiej. Malował postaci naturalnej wielkości, ale w miejscu twarzy zostawiał białą plamę. Dopiero gdy natknął się na twarz, która mu odpowiadała, prosił o pozowanie. W ten sposób w postaciach aniołów, apostołów, świętych i pasterzy sportretował ówczesny Lwów. Matka Boska to Hanka Szczepanowska, drugi anioł z prawej to Jędrek Szamota, kolejny anioł – Jacek Longchamps, syn Mieczysława, pasterz zaś oparty prawą ręką na lasce to Stanisław Longchamps, syn Jana.

Longchamps de Berier to była słynna rodzina o wielkich tradycjach. Jej przyszłość, tak samo jak dostatni spokój całego miasta zburzył w 1939 r. wybuch wojny.

– Pierwszy dzień wojny zastał nas na rogu ulicy Wernyhory i Dekerta. Mama targowała gęś, gdy spadły pierwsze bomby na Lwów. Gęś została kupiona, ale uciekliśmy czym prędzej do schronu. Pamiętam na ulicy Krótkiej, na którą spadły bomby, rozprute kamienice, fruwające kartki, potłuczone szyby. Wstrząsające wrażenie dla dziecka – opowiada Wasylkowski.

We Lwowie szukali początkowo schronienia uciekinierzy przed Niemcami. – Nastrój panował dziwaczny, bo pół Polski nagle znalazło się we Lwowie. W cukierniach, przepełnionych kawiarniach spotykali się ludzie niespodziewający się nawzajem zobaczyć – wspominał Edwin Axer. 17 września sytuacja się zmieniła. Radzieckie czołgi przy kościele Marii Magdaleny burzyły barykady spontanicznie stawiane przez mieszkańców. Ciężarówki wywoziły na Sybir.

– Przychodziłem do Romy, dopóki nie rozlokowało się we Lwowie rosyjskie wojsko – opowiada Kazimierz Żygulski. Pamięta drastyczne sceny, kiedy żołnierze w sowieckich mundurach pojawili się w mieście.

A potem wkroczyli Niemcy. Swoją władzę rozpoczęli tragicznym akcentem – w pierwszych dniach lipca 1941 r. wymordowali kilkudziesięciu lwowskich profesorów. Zginął wtedy Tadeusz Boy-Żeleński, wyprowadzony z domu szwagra. Niemcy wydzielili północną część Lwowa, na Zniesieniu, gdzie utworzyli getto. – Erwin Axer zdążył wyjechać. Jego młodszy brat Ryszard sam poszedł do służby w getcie we Lwowie. Widywałem go, dawałem mu pieniądze. Był bardzo twardy, charakterny. Zginął – wspomina Żygulski.

W 1944 r. idący z ofensywą Rosjanie zbombardowali Lwów. Część ludności cywilnej uciekła z miasta. – Przeraźliwe gwizdy spadających bomb paraliżowały ludzi. Mama przypomniała sobie, że ma siostrę w Zakopanem. Pojechaliśmy tam w letnich ubrankach. Miesiąc później front stanął na linii Sanu i Bugu. Do Lwowa już nie można było wrócić – opowiada Wasylkowski.

W 1945 r., gdy stało się jasne, że decyzja Stalina o pozostawieniu Lwowa poza granicami Polski jest nieodwołalna, pozostali mieszkańcy z wyjazdem zwlekali do ostatniej chwili. Wbrew faktom wierzyli, że los się odwróci. W końcu pakowali najpotrzebniejsze rzeczy, ładowali do wagonów i jechali zacząć nowe życie w nowym miejscu. Czasem podróż zajmowała ponad miesiąc, bo pierwszeństwo miały wojskowe pociągi.

[srodtytul]Pozostał akcent[/srodtytul]

Władysław Niemczycki, asystent prof. Romana Fryze z Politechniki Lwowskiej, podróżował z żoną. Zamierzał dojechać do Gliwic, bo tam prof. Fryze pracował już na politechnice. Postój na stacji w Nisku trwał szósty dzień, kiedy Niemczycki usłyszał, że poszukują tam inżyniera do odbudowy zniszczonej elektrowni. Pomyślał, że to praca dla niego. Potrzebował pieniędzy, liczył, że przez kilka miesięcy popracuje, potem wróci do pracy naukowej. Niemczyccy zostali w Stalowej Woli do końca życia. – Co przywieźli ze Lwowa? Akcent – śmieje się ich syn Zbigniew Niemczycki, jeden z najbogatszych Polaków, prezydent Curtis Group. Z lwowskiego mieszkania pozostał jeszcze obraz, który dziś wisi nad biurkiem w jego gabinecie.

Niektórzy z przymusową przeprowadzką nie potrafili się pogodzić. Czuli się przybyszami z lepszej ziemi, co manifestowali. Wojciech Pszoniak opowiada o matce: „Nie wyszłaby z domu bez kapelusza, rękawiczek i klipsów. Zastygła w przedwojennym Lwowie, tak jak ciotki: Kamcia, Lolcia, Mińcia, Filcia, Melcia i na dodatek panna Ziula, przyjaciółka domu, która miewała migreny. Okropnie mnie to irytowało, ale dziś, po latach, myślę, że ten kapelusz, te rękawiczki miały w sobie coś heroicznego: ginę, lecz nie poddaję się! Wyróżniały się na tle szarej, nieforemnej masy. Kłuły w oczy. To przecież wyzwanie: mieć migreny w czasach, w których zwykłemu człowiekowi łeb napierdala”.

Pszoniakowie mieszkali w Gliwicach w trzypiętrowej kamienicy. Wszyscy ich sąsiedzi byli uchodźcami ze Lwowa. Lokal nad nimi zajmował prof. Tadeusz Zagajewski, ojciec poety Adama. Pod Zagajewskimi mieszkał lwowianin, który z nienawiści do komunistów nie wychodził z domu. Odmawiał kontaktów z nowym światem. Czasem pojawiał się na podwórku, zawsze jednak w jasnoniebieskiej piżamie, co – jak zauważył Adam Zagajewski – przypominało spacery po dziedzińcu więziennym.

W „Dwóch miastach” Zagajewski opisuje ludzi, którzy bez Lwowa nie mogli żyć. Tracili pamięć. „Chodziłem więc tymi ulicami Gliwic z moim dziadkiem – bo jemu najczęściej dotrzymywałem kroku – ale w istocie spacerowaliśmy po dwu różnych miastach. Ja byłem trzeźwym chłopcem pamięci małej jak orzech laskowy i byłem absolutnie pewny, że idąc ulicami Gliwic pośród pruskich, secesyjnych kamienic, ozdobionych ciężkimi kariatydami z granitu, znajduję się naprawdę tam, gdzie się znajduję. Mój dziadek jednak, mimo że szedł tuż przy mnie, przenosił się w tym samym momencie do Lwowa” – pisze Zagajewski.

Lwów przetrwał jeszcze na fotografiach przewiezionych w towarowych wagonach. Ale po doświadczeniach okupacji sowieckiej w 1945 r. ze Lwowa jechały na Zachód rzeczy pierwszej potrzeby. Ciepła bielizna, szczoteczki do zębów, węgiel na opał i pierzyny. Ale zdjęcia były bodaj najważniejsze. I dziś pozwalają wskrzesić dawny Lwów. Doktor Maurycy Axer – wysoki, postawny w eleganckim płaszczu i kapeluszu – spieszy placem Mariackim tuż za magazynem Berty Stark. Hokejowa drużyna AZS Lwów gotowa do meczu na lodowisku przy ulicy Pełczyńskiej. Rodzina sklepikarzy Masełków, którzy we wnętrzu sklepu z likierami i rumami oferowali także pokój do śniadań. Stanisława i Władysław Niemczyccy w dniu ślubu przed kościołem św. Marii Magdaleny.

[srodtytul]Urodzony w ZSRR[/srodtytul]

Po wojnie ci, którzy urodzili się we Lwowie, byli traktowani jak obywatele państwa radzieckiego. W ich dowodach figurował wpis: urodzony w ZSRR. Taka kwalifikacja urzędowa miewała swoje konsekwencje. Kazimierz Żygulski jako członek lwowskiej Delegatury Rządu pełnił funkcję sędziego sądu specjalnego. Został aresztowany i skazany przez radziecki Trybunał Wojskowy na 15 lat więzienia. Wywieziony do republiki Komi spędził ponad dziesięć lat w gułagu. Wypuszczono go w 1956 r., jednak, kiedy wrócił, otrzymał wiadomość, że Warszawa jest dla niego zamknięta. Przyjechał więc do Łodzi. Tam matka uparcie pilnowała dla niego mieszkania profesorskiego, jakie rodzina otrzymała wyjeżdżając ze Lwowa. Ale to nie był koniec kłopotów. Jakież było zdziwienie Żygulskiego, kiedy w 1973 r. – już jako profesor w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk i dysponujący polskim paszportem – dowiedział się, że w czasie, gdy przebywał w Paryżu, w Moskwie zaocznie odbywał się jego proces. Sowiecki sąd uznał, że Żygulski zasługuje na rehabilitację, ponieważ w czasie wojny nie działał przeciw Związkowi Sowieckiemu. – Z treści dokumentów wynikało jednak, że tamtejszy wymiar sprawiedliwości nadal traktuje mnie jako obywatela radzieckiego. Gdy zapytałem w Prokuraturze Generalnej, czy odesłano by mnie do ZSRR, gdyby tamtejszy Sąd Najwyższy zmienił wyrok na moją niekorzyść, odpowiedzi nie otrzymałem – mówi Żygulski. Ani on, ani jego rodzina nie jeździli do Lwowa. – To przeszłość, której nie chcę wskrzeszać – mówi.

W 1994 r. Zbigniew Niemczycki wygłaszał gościnny wykład na Politechnice Lwowskiej, w słynnej auli Matejkowskiej, w której – jak głosi legenda – sufit pod kierownictwem mistrza malowali jego uczniowie. W rodzinnym albumie Niemczyckich zachowały się zdjęcia Władysława Niemczyckiego: m.in. w pracowni Katedry Elektroniki Ogólnej w towarzystwie prof. Fryzego oraz przy swoim biurku. – Stanąłem za tą katedrą, zasiadłem przy tym samym biurku – opowiada Zbigniew Niemczycki. Pracownia wyglądała tak samo, choć nie było szwajcarskiego zegara. Pomyślał wtedy, że koło historii zatoczyło krąg. Chciał kupić biurko, ale władze politechniki się nie zgodziły. We Lwowie został jego wuj Kornel Sereda, profesor chemii na Uniwersytecie Lwowskim. Po wojnie postawiono przed nim alternatywę: wyjazd na Sybir albo praca w rafinerii w Drohobyczu, bo tego właśnie po swoich uczonych oczekiwała władza radziecka. – Do końca życia pozostał naukowcem, napisał encyklopedię chemiczną – opowiada Niemczycki. – Pojechaliśmy do niego po raz pierwszy w latach 60. Rodzice chodzili po mieście rozemocjonowani i opowiadali: Tu się poznaliśmy, tu była pierwsza randka, tu pierwsze mieszkanie, tam spacer. Używali przy tym wyłącznie przedwojennych nazw. Potem we Lwowie byli jeszcze dwukrotnie, aż wreszcie jeździć przestali. Za bardzo to przeżywali – mówi Zbigniew Niemczycki. Jednak on latem przyszłego roku zamierza zabrać rodzinę w podróż sentymentalną do Lwowa.

Janusza Wasylkowskiego Lwów przyciąga jak magnes. Po raz pierwszy po wojnie zjawil się tam trochę przez przypadek. W 1958 r. wracał pociągiem z wycieczki do Rumunii i pociąg stanął we Lwowie na 40 minut. – Z kolegą i jego żoną, także lwowianinami, zaryzykowaliśmy. Wybiegliśmy do stojącej przed dworcem taksówki. Kierowca zgodził się w pół godziny obwiezć nas po mieście. Pojechaliśmy głównymi ulicami, przed pomnikiem Mickiewicza zrobiliśmy zdjęcie, a potem z powrotem na stację – wspomina.

Ma we Lwowie ulubione widoki. Trzy place: Mariacki, Mickiewicza, czyli Halicki oraz Bernardynów. Przechodząc w siebie dają przepiękną perspektywę. Albo widok, gdy tramwaj obok katedry pnie się w górę, w kierunku Ruskiej, a z oddali widać kościół karmelitów.

No i widok z pierwszego tarasu Wysokiego Zamku na całe miasto. Nie z kopca Unii Lubelskiej, ale właśnie z tarasu, bo widok z kopca budzi u niego skojarzenia. – Kiedyś wybrałem się tam w grudniu. Wdrapałem się na kopiec, była lekka mgła. Nagle ze szczytu patrzę, a jakby jakaś ściana na miasto napierała. Stałem jak sparaliżowany. Z każdą chwilą ginęła część Lwowa. Kiedy ściana zajęła fragment Wysokiego Zamku, zobaczyłem: to zadymka śnieżna. Niewiarygodne zjawisko.

[i]Korzystałam m.in. z książek Jerzego Janickiego „Alfabet lwowski”, Rocznika Lwowskiego wydawanego przez Instytut Lwowski, „Dwóch miast” Adama Zagajewskiego, „Jestem z lwowskiego etapu” Kazimierza Żygulskiego.[/i]

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy