Hollywood mnie doceniło

Z Ablem Korzeniowskim, kompozytorem filmowym, rozmawia Barbara Hollender

Aktualizacja: 15.01.2010 18:49 Publikacja: 15.01.2010 18:38

Hollywood mnie doceniło

Foto: Marcin Oleszczyk

[b]Rz: O czym marzy człowiek, który po trzech latach pobytu w Stanach dostaje nominację do Złotego Globu?[/b]

Najbliższe marzenie dotyczy tej niedzieli, kiedy wręczone zostaną Globy. Kolejne 2 marca – to ceremonia rozdania Oscarów. A tak naprawdę, nawet gdyby wszystko się udało, to jest dopiero początek drogi. Wielka przygoda życiowa, której towarzyszy świadomość, że nie płynę z nurtem, lecz próbuję walczyć. I że życie jest w moich rękach. Bardzo chciałbym zachować tę świadomość jak najdłużej.

[b]Czym jest dla pana muzyka w filmie i spektaklu?[/b]

Szybko zrozumiałem, że wszelkie definicje, całe to myślenie o muzyce i jej funkcji w kinie czy teatrze, w praktyce się nie sprawdzają. Każdy film jest inny. W sztuce trzeba być elastycznym i umieć postępować wbrew założeniom. A czasem przyznać się do błędu, pójść w innym kierunku. Taką lekcję dostałem od Jarockiego w „Fauście”. Przedstawienie było gotowe, gdy on jeszcze burzył pierwotną koncepcję i wszystko zmieniał. Dlatego nie robię żadnych założeń. Staram się, żeby moja muzyka za każdym razem była inna.

[b] Ale uważa ją pan za ilustrację i dopełnienie czy byt niezależny?[/b]

W kinie amerykańskim do czystej ilustracji czy dopowiedzenia akcji stosuje się zwykle piosenkę. Muzyka musi być związana z wewnętrzną dramaturgią filmu. Czasem coś wyjaśnić, czasem popchnąć, czasem zbudować. Ja szukam zawsze emocji bohaterów.

[b]W 2004 roku napisał pan muzykę do blisko 2,5-godzinnego „Metropolis” Fritza Langa.[/b]

To był pomysł Krzysztofa Głuchowskiego, który przez wiele lat organizował w Krakowie Festiwal Filmu Niemego. „Metropolis” zostało wykonane na Nowych Horyzontach we Wrocławiu. Pisałem tę muzykę przez sześć miesięcy. Nie mogłem porozmawiać z reżyserem, sam musiałem sobie odpowiedzieć na wiele pytań. Wymyśliłem, że spróbuję przybliżyć ten film do dzisiejszej rzeczywistości. „Metropolis” stało się podróżą do mózgu współczesnego człowieka, gdzie rządzi strach. Koncert w Cieszynie od strony technicznej był produkcją gigantyczną. Trzy ekipy techniczne, dwa projektory, orkiestra, chór. Dał mi zastrzyk adrenaliny.

[b]Co się stało dalej z tą muzyką?[/b]

Udało nam się podobny koncert powtórzyć jeszcze dwa razy. Z wydania płyty nic nie wyszło. Trochę żal, ale warto było. Ta praca przygotowała mnie do wyjazdu do Hollywood. Poczułem, że jestem gotowy, by stawić czoła całemu światu kompozytorów hollywoodzkich.

[b]No i wyjechał pan. Odważna decyzja.[/b]

Jedni powiedzą, że odważna, inni, że ryzykowna, jeszcze inni, że zwariowana i nieprzemyślana. Wyjechaliśmy z żoną niemal w ciemno. Nie mieliśmy w Ameryce pracy, mieszkania, samochodu, kontaktów. Przez pierwsze dwa tygodnie mieszkaliśmy u przyjaciół, szukając dla siebie jakiegoś lokum. Ale miałem agenta. Znalazłem go jeszcze przed wyjazdem. Posłałem mu polskie filmy i podpisaliśmy kontrakt. Po przyjeździe jednak przez pierwsze pół roku nie miałem pracy. Patrzyliśmy z żoną zatrwożeni, jak nam topnieją pieniądze, a życie w Los Angeles jest drogie.

[b]Do Hollywood przyjeżdżają tysiące artystów. Aktorzy pracują w barach i chodzą na przesłuchania. Jak przebija się do kina muzyk?[/b]

Podobnie jak aktor. Może nie ma castingów, ale agent organizuje mu spotkania z producentami. Rozmawia się o filmie, czasem trzeba przygotować coś na próbę.

[b] Ze Scottem Burnsem skontaktował pana agent?[/b]

Tak, pierwszy raz zaraz po przylocie. Miałem jetlag, byłem śpiący i niekontaktowy, bardzo źle mi poszło. Nie dostałem pracy. Szczęśliwie, pół roku później ten film do mnie wrócił. W Ameryce ciężko jest dostać pierwszy projekt. Moje polskie osiągnięcia nie miały tam znaczenia. Dla producentów amerykańskich liczy się tylko ich własny rynek. Zdarzało się, że chwalono moją muzykę, ale potem słyszałem: „Jak zrobisz kilka filmów, to się zgłoś”. Więc ten pierwszy kontrakt był jak kamień milowy.

[b] Następny jest „A Single Man”. Jak pan trafił do Toma Forda?[/b]

Szukał kompozytora, przesłuchując setki płyt. Mnie poleciła montażystka Burnsa. Ot, szczęśliwy traf. Po 3,5 roku zaczęły działać układy, w które wszedłem. W którąś sobotę zadzwoniła do mnie agentka, że po południu mam spotkanie z Tomem Fordem. Tak to się w Stanach odbywa. Tom puścił mi film i obserwował moje reakcje. Bał się, że „Single Man” mi się nie spodoba. Ale od początku złapaliśmy wspólny język.

[b]„A Single Man” jest perfekcyjnie zrealizowany. Tom Ford jest wybitnym kreatorem mody, ale doświadczenia reżyserskiego przecież nie miał. Jak sobie radził na planie?[/b]

Jako projektant nadzorował robienie reklam i pokazy na wybiegach. Wiedział, na czym polega praca z aktorami, oświetlaczem, operatorem, kompozytorem. Poza tym sam zaczynał jako aktor, więc miał pewne doświadczenie. I wiedział, o co mu chodzi. Chciał, żeby ten film działał na wszystkie zmysły. Szukał obfitości zarówno w obrazie, jak i muzyce.

[b]Dostał pan nominację do Złotego Globu, nagrody krytyków. Czy taki sukces jest trampoliną, od której można się odbić? Producenci zasypali pana propozycjami?[/b]

Nominacja do Globu rzeczywiście wprowadziła mnie nagle w kręgi, w których moje nazwisko było dotąd nieznane. Dostałem już kilka propozycji, m.in. z produkcji filmu z Nicole Kidman „Rabbit Hole” Johna Camerona Mitchella.

[b] Panuje opinia, że filmy hollywoodzkie są niemal zmonopolizowane przez Johna Williamsa i Jerry’ego Goldsmitha. Za nimi jest grupa złożona z pięciu, sześciu wziętych kompozytorów. Można się do tego towarzystwa przebić?[/b]

Potwornie trudno. Pierwsza liga hollywoodzkich kompozytorów to jakieś 20 nazwisk. Oni naprawdę dzielą się wysokobudżetowymi filmami studyjnymi. Żeby wejść na ten poziom, trzeba wcześniej wielokrotnie sprawdzić się w filmach skromniejszych. Producenci z wielkich wytwórni nigdy nie podejmą decyzji, żeby powierzyć muzykę nowicjuszowi. Ale, jak pani widzi, walczę.

[b]Polubił pan fabrykę snów?[/b]

Bardzo. Zwłaszcza że tu na miejscu zobaczyłem, jak wiele ma ona twarzy. W Polsce fabryka snów kojarzy się wyłącznie z filmami mainstreamowymi. Tymczasem w Hollywood można pracować w wielkich studiach, ale również w produkcjach niezależnych, których powstaje tu multum.

[b]A jak się panu żyje w Los Angeles?[/b]

Od pierwszego momentu i ja, i moja żona poczuliśmy się tutaj świetnie. LA nie przytłacza tak jak np. Manhattan, gdzie tonie się w powodzi wieżowców i ludzi. Zakochałem się w przyrodzie tego miasta. Mieszkam przy Malrose Avenue, bardzo kolorowej ulicy w West Hollywood. Mam niedaleko park. Pod mój dom podchodzą jelenie. Czegoś takiego nie przeżyłbym w żadnej innej metropolii. Poza tym podoba mi się w Los Angeles brak kompleksów. W Beverly Hills mija się domy, które mają bardzo różne kształty, czasem są bez okien albo wejście do nich jest nie od przodu, lecz od tyłu. Nic tu nikogo nie dziwi. To miejsce przyznaje ludziom prawo do kiczu. To daje uczucie wolności. Nie trzeba postawić takiego domu jak sąsiad. Można sobie zaprojektować coś własnego, nie przejmując się konwencjami.

[b]Spotkałam ludzi, którzy uciekli z Los Angeles do Nowego Jorku, twierdząc, że w Hollywood mówi się wyłącznie o filmie i nic innego nie istnieje.[/b]

Ale ja właśnie dlatego tu przyjechałem, żeby spotykać ludzi, dla których kino jest pasją. A poza tym każdy może tu stworzyć sobie taki świat, jaki mu odpowiada.

[b]Czy jest w Los Angeles polskie filmowe środowisko?[/b]

Ludzie są zapracowani, zabiegani, zajęci swoimi sprawami. Wokół mnie jest niewielu Polaków. Może ze 20 osób. Mieszkam blisko Izy Miko, mamy wspólnych przyjaciół. Owszem, istnieje grupa, która zajmuje się festiwalem polskim w LA, ale generalnie nie ma tu prężnej, związanej w kinem Polonii.

[b] A czy coś pana w Hollywood denerwuje?[/b]

Tak, na przykład zaskoczyło mnie, jak bardzo jest tu zakorzeniona niechęć rasowa. Wzajemny brak zaufania białych i czarnych czuje się na co dzień. Wielu Afroamerykanów żyje z kompleksami. Na to nie byłem przygotowany. Jak wszyscy oglądałem w Polsce amerykańskie filmy o rasizmie. Ale to było kino. Teraz spotykam takie sytuacje w pracy, na ulicy.

[b]W Ameryce Obamy się to zmienia? Wydaje się, że Hollywood otworzyło się ostatnio na czarnoskórych artystów.[/b]

Mają dziś lepszą pozycję niż wcześniej, ale ciągle trudno to nazwać równouprawnieniem. Podobnie dyskryminowane są kobiety. Proszę zobaczyć, jak niewiele z nich reżyseruje lub pisze muzykę. Jako biały mężczyzna muszę powiedzieć, że jestem szczęściarzem. Ale to nie znaczy, że nie czuję się czasem zakłopotany.

[b]Tęskni pan za Polską, za Krakowem?[/b]

Jeszcze za mało lat upłynęło, żeby zacząć tęsknić. A do kraju wracam. Niedawno napisałem 70 minut muzyki do „Gwiazdy Kopernika”, nagrywaliśmy ją w Warszawie. Na razie wszystko tu chłoniemy, ostro walczymy z rzeczywistością. Ale pierwszy raz oboje z żoną czujemy, że nasze życie zaczyna wyglądać normalnie. Moja praca jest doceniana. To wspaniałe uczucie, którego brakowało mi w Polsce.

[ramka][b]Abel Korzeniowski[/b] (ur. 1972) za muzykę do filmu Toma Forda „A Single Man” został nominowany do Złotego Globu. Krakowianin. Absolwent studiów instrumentalnych (1996) i kompozycji (2000) w Akademii Muzycznej w Krakowie, gdzie kształcił się pod kierunkiem Krzysztofa Pendereckiego. Autor muzyki do spektakli teatralnych (m.in. do „Fausta” i „Kafki”) oraz do filmów – „Duże zwierzę”, „Pogoda na jutro”, „Anioł w Krakowie” Artura Więcka, „Rozwój” i „Kurc” Borysa Lankosza. Do Stanów wyjechał w 2006 roku. Dziś ma na swoim koncie „The Half Life of Timifey Berezin” i „What We Take from Each Other” Scotta Burnsa, „Terry” Aristomenisa Tsirbasa, „Tickling Leo” Jeremy’ego Davidsona [/ramka]

[b]Rz: O czym marzy człowiek, który po trzech latach pobytu w Stanach dostaje nominację do Złotego Globu?[/b]

Najbliższe marzenie dotyczy tej niedzieli, kiedy wręczone zostaną Globy. Kolejne 2 marca – to ceremonia rozdania Oscarów. A tak naprawdę, nawet gdyby wszystko się udało, to jest dopiero początek drogi. Wielka przygoda życiowa, której towarzyszy świadomość, że nie płynę z nurtem, lecz próbuję walczyć. I że życie jest w moich rękach. Bardzo chciałbym zachować tę świadomość jak najdłużej.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
„Heretic”: Wykłady teologa Hugh Granta
Plus Minus
„Farming Simulator 25”: Symulator kombajnu
Plus Minus
„Rozmowy z Brechtem i inne wiersze”: W środku niczego
Plus Minus
„Joy”: Banalny dramat o dobrym sercu
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Karolina Stanisławczyk: Czarne komedie mają klimat
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska