Hipopotam nie odpuszcza

Co roku na początku stycznia kilka tysięcy ludzi gotowych pocić się w dzień i marznąć w nocy w tuareskich namiotach rozbija obóz na pustynnych wydmach, by wziąć udział w wielkiej muzycznej fecie

Publikacja: 22.01.2010 17:42

Kiedyś samochód wiozący materace utknął na pustyni i uczestnicy festiwalu spali na piachu

Kiedyś samochód wiozący materace utknął na pustyni i uczestnicy festiwalu spali na piachu

Foto: Rzeczpospolita, Dariusz Rosiak d.r. Dariusz Rosiak

To nieprawda, że Timbuktu jest zapyziałą dziurą na końcu świata. Zachodnie przewodniki tak piszą po to, by podkreślić, jak okazałe było to miasto w przeszłości i jak nisko upadło. Owszem, nie ma tu już 100 tysięcy mieszkańców jak jeszcze pięć wieków temu, tylko niecałe 20. W barach nie tłoczą się gromady kupców z Trypolisu i Maroka, którzy od XIII wieku przybywali do Timbuktu kupować złoto i niewolników w zamian za produkowane w Europie tkaniny, konie i sól przywożoną po drodze przez pustynię. Nie ma wspaniałych bibliotek wypełnionych arcydziełami islamskiej literatury, nie ma tysięcy naukowców, którzy uczyli studentów przybywających z miejsc tak odległych jak Mekka czy Bagdad.

To wszystko rozpadło się w pył po inwazji wojsk najemnych prowadzonych przez hiszpańskiego Maura o imieniu Judar w 1591 roku. Od tego czasu Timbuktu nie wróciło do dawnego blasku, choć przez następnych 250 lat nikt o tym nie wiedział, bo miasto było dla świata niedostępne. Przez lata rósł mit ukrytego wśród piasków pustyni miejsca magicznego i budzącego grozę, zwłaszcza wśród niewiernych.

To tutaj prowadziły drogi wielkiego szkockiego odkrywcy Mungo Parka, który próbował dostać się do Timbuktu od strony zachodniego wybrzeża Afryki. Anglik Gordon Laing wybrał drogę z Trypolisu przez Saharę i jako pierwszy Europejczyk dotarł do miasta w 1826 roku. Niestety, podobnie jak Parkowi nie dane mu było wrócić do kraju. Obaj zginęli zabici przez miejscowych.

Pierwszym białym, któremu udało się dotrzeć tam i z powrotem, był – ku zgrozie Brytyjczyków – Francuz Rene Caillie i to on ostatecznie pogrzebał mit afrykańskiego eldorado. Przy okazji francuski podróżnik utorował drogę francuskiej armii, która zdobyła miasto po długoletnich walkach z Tuaregami na pustyni dopiero w 1902 roku. W czasach Caillie’a Timbuktu wyglądało już mniej więcej jak dziś – przysypana piaskiem pustyni placówka na końcu świata.

[srodtytul]Książki cenniejsze niż złoto[/srodtytul]

Arabowie, którzy w VII wieku podbili północ Afryki i od tego czasu wypuszczali się na południe przez Saharę, traktowali Timbuktu jako most między światem cywilizacji rozciągającym się na północ od pustyni i nieznanymi terenami, w które nie należało się zapuszczać, bo było to zbyt ryzykowne. Ale ta ciemność kusiła – na południe od Sahary było złoto, kość słoniowa, a przede wszystkim niewyczerpane źródło siły roboczej: czarni niewolnicy. W Timbuktu handlowano nimi obficie – ocenia się, że od VII do XIX wieku ofiarą handlu niewolnikami prowadzonego przez Arabów i czarnych padło 9 do 13 milionów ludzi. To mniej więcej tyle samo co liczba niewolników wywieziona przez Atlantyk do Europy i Nowego Świata przez białych, choć saharyjska część historii niewolnictwa budzi mniejsze emocje. Nikt nie wzywa Tuaregów albo Arabów do wypłacenia odszkodowania albo choćby przeprosin za nędzę i poniżenie, które przez wieki gotowali czarnym.

Oprócz niewolników w Timbuktu było złoto. A poza tym książki. Leo Africanus, hiszpański Maur, który odwiedził miasto na początku XVI wieku, czyli jeszcze przed splądrowaniem go przez wojska Judara, twierdził, że „sprzedaż książek przynosiła większy zysk niż jakiekolwiek inne towary”. Książki warte więcej niż złoto? Więcej niż niewolnicy? To musiały być jakiś inne książki niż dziś.

Dziś w Timbuktu nie ma złotych chodników ani iglic, ale ciągle jest kilka podupadłych remontowanych latami meczetów. Są ulice, owszem brudne, ale niektóre nawet wybrukowane kamieniem, są domy z gliny, są klimatyzowane, drogie hotele na potrzeby turystów, którzy przyjeżdżają w nadziei odnalezienia cząstki prawdy o legendarnym mieście.

Na szczęście zachodni turysta nie musi z nikim walczyć i nie ma do wyboru – jak jego poprzednicy sprzed lat – przejść na islam albo stracić głowę.

W 40-stopniowym styczniowym ukropie biali snują się grupkami prowadzeni przez przewodników. Przyjechali na święto muzyki afrykańskiej – Festival au Desert, festiwal na pustyni. Co roku, na początku stycznia artyści i przyjezdni gotowi pocić się w dzień i marznąć w nocy w tuareskich namiotach rozbitych w pustynnym piasku oraz jeść na zmianę ryż i kuskus przybywają, by wziąć udział w wielkiej muzycznej fecie. Zjeżdżają tu największe gwiazdy z Mali i krajów ościennych, a także artyści z zagranicy. Przyjeżdżają także na wielbłądach Tuaregowie z pustyni, przywożą biżuterię, obwożą zachodnich turystów po piaskach, opowiadają o swoich zwyczajach i próbują zarobić, ile się da.

[srodtytul]Bitwa słoni[/srodtytul]

Zwykle festiwal odbywa się w oazie Essakane położonej około 60 kilometrów na północ od Timbuktu, ale w tym roku obóz festiwalowy rozbity jest zaledwie kilka kilometrów od miasta. Powodem jest zagrożenie zamachami al Kaidy. Wymyślone przez zachodnie media – jak twierdzą mieszkańcy Timbuktu, realne – według zachodnich ambasad w Mali. W listopadzie zamachowcy porwali Francuza, wcześniej w czerwcu 2009 roku życie stracił Brytyjczyk. W ostatnich latach al Kaida porywała ludzi w krajach ościennych, takich jak Niger czy Mauretania, i sprowadzała ich do północnego Mali. W efekcie Amerykanie, Brytyjczycy i Francuzi uznali północ Mali za strefę niebezpieczną dla turystów.

– Moim zdaniem te ostrzeżenia kosztowały festiwal jakieś 60 – 70 procent budżetu. Wycofali się wszyscy zagraniczni sponsorzy – mówi mi dyrektor festiwalu Manny Ansar. Manny jest Tuaregiem, niegdyś był menedżerem Tinariwen, najpopularniejszej grupy muzycznej z północnego Mali, od dziesięciu lat mobilizuje ludzi, sprowadza artystów, zdobywa pieniądze na imprezę. – Nie mam pewności, czy stało się tak pod wpływem politycznym, ale tak przypuszczam. Chodziło pewnie o to, by festiwal w ogóle się nie odbył.

Przyjechało nie tylko mniej turystów, ale i gwiazd – niektórzy muzycy nie chcieli grać za zbyt małe pieniądze. Nie ma Salifa Keity, nie ma Oumou Sangare ani Toumaniego Diabate. Jest za to chaos organizacyjny, a ciągłe opóźnienia i odwoływanie koncertów irytują ludzi. Pytam Manny’ego, dlaczego impreza jest tak mocno improwizowana.

– Mogliśmy albo ją odwołać, albo robić tymi środkami, które mamy. Władze zasugerowały, żeby jednak spróbować, bo inaczej świat naprawdę uwierzy, że Mali to jest rzeczywiście strefa zakazana, do której nie warto podróżować. A to przecież byłoby kompletnie niesprawiedliwe.

Tak, mówienie o Timbuktu i północy Mali jak o światowej wylęgarni terrorystów byłoby niesprawiedliwe. Atak terrorystyczny na festiwal, choć teoretycznie możliwy, był mało prawdopodobny. Jednak al Kaida rzeczywiście działa na pustyni, a od 2007 roku jej członkowie przyznają się oficjalnie do związków z Osamą bin Ladenem. Islamiści kontrolują przerzut narkotyków drogą z zachodniej Afryki przez Saharę do Europy, zdobyte w ten sposób pieniądze przeznaczają na zakup broni i organizację zamachów, głównie w Algierii i Tunezji, ale również wzdłuż granicy z Nigrem.

Al Kaida na Ziemiach Islamskiego Magrebu, jak brzmi oficjalna nazwa ugrupowania, sięga korzeniami algierskiej wojny domowej w latach 90. Grupa złożona jest z aktywistów pochodzących głównie z Algierii, którzy nie przyjęli propozycji amnestii i rozejmu z 1999 roku, przenieśli bazy na pustynię i prowadzą regularne działania przeciwko rządom Algierii, Maroka, Tunezji, Mauretanii i Libii.

Odpryski tej działalności docierają do północnego Mali i Timbuktu: kilka miesięcy temu al Kaida zabiła tu pułkownika Lamanę, funkcjonariusza służb specjalnych. Abdela Ibrahim, Tuareg, z którym podróżuję motocyklem między miasteczkiem festiwalowym i Timbuktu, pokazuje mi dom, w którym dokonano zabójstwa. Pytam, czy to prawda, że zamachowcy z al Kaidy zaopatrują się w mieście w ropę i lekarstwa.

– Nic o tym nie wiem – mówi Abdela.

Pytam Manny’ego Ansara, co czuje, kiedy impreza wymyślona jako święto kultury zostaje opanowana przez politykę, na którą nikt z organizatorów nie ma wpływu. – My mamy takie powiedzenie: „Gdy biją się słonie najbardziej cierpi trawa”. I to jest historia Festival au Desert roku 2010.

– Kim są słonie? – pytam.– Wszyscy to wiedzą: islamiści i zachodnie rządy, które z nimi walczą.

Pytam Manny’ego, czy nie traci wiary w sens organizowania tego festiwalu.

– Słowo „Mali” w języku Bambara znaczy „hipopotam”, a hipopotam to takie zwierzę, które nikogo się nie boi, nawet słoni. Wiesz, że najwięcej ludzi w Afryce zabitych przez zwierzęta pada ofiarą właśnie hipopotamów? Nie lwów, nie słoni, ale hipopotamów. To groźne bestie, a tutaj w dorzeczu Nigru są ich tysiące. Więc nie ma się czego bać, trzeba robić swoje.

– Czy 2010 to najgorszy rok dla Festival au Desert?

– Każdego roku festiwal przechodzi jakiś kryzys. W 2007 roku pierwszą noc wszyscy uczestnicy spali na piachu, bo samochód wiozący materace utknął gdzieś w wydmie dziesięć kilometrów od celu. Gorzej, że ten samochód wiózł również wodę. Ludzie chodzili wkoło namiotów zdezorientowani i wypytywali: gdzie jest woda, gdzie są materace? Co roku mamy tak mało pieniędzy, że nigdy do końca nie wiem, jak będzie wyglądał festiwal. Czy wystarczy na artystów, czy na jedzenie, ile będzie toalet i pryszniców. Tak jest do samego końca, do pierwszego dnia imprezy: ludzie z czterech stron świata są w drodze, wykonawcy zaczynają zjeżdżać do miasta, a ja tylko liczę, czy nam wystarczy.

– A jeśli nie wystarcza?

– W tym roku nie wystarczyło, więc poszedłem do rządu. Gdyby nie malijskie władze, gdyby nie Ministerstwo Kultury i władze lokalne, to nie byłoby tego festiwalu.

[srodtytul]Pan minister się nie przesiądzie[/srodtytul]

Gwiazdą pierwszego dnia jest grupa Tinariwen. Dziś to już klasyka tuareskiej muzyki, kilkunastoosobowa orkiestra złożona z potomków rebeliantów z lat 60. Gdy Tinariwen wchodzi na scenę, publiczność otrzymuje zastrzyk energii, pustynia zaczyna pulsować rytmem gitar i bębnów. Bujam się w rytm tuareskiego bluesa, gdy podchodzi do mnie umundurowany policjant i prosi, żebym usiadł.

– Dlaczego? – pytam.

– Bo pan minister z tyłu nie widzi.

Nie wierzę własnym uszom. Na każdy koncert zjeżdżają tu wszyscy możliwi notable z okolicy. Samochody mkną przez pustynię w kolumnie na sygnale – gdy pierwszy raz to zobaczyłem, myślałem, że ktoś zasłabł i jedzie po niego karetka, ale nie – to tylko władza przyjechała. Potem wysypują się z tych wypasionych terenówek najważniejsi notable w prowincji i ich wieloosobowe świty. Mężczyźni ubrani w tradycyjne stroje, kobiety ociekające złotem. Siadają na dywanach naprzeciwko sceny, a konferansjer co chwila składa im hołdy. – Bez was nie byłoby tego festiwalu! – mówi, a potem radzi: „Nie pytaj rządu, co Mali może zrobić dla ciebie, pytaj siebie, co ty możesz zrobić dla rządu!”.

– To może niech pan minister wstanie – proponuję. – Jesteśmy na festiwalu muzycznym, a nie w kinie.

Policjant patrzy na mnie wyraźnie skrępowany. – Przecież ja nie mogę mu tego powiedzieć, wiesz o tym.

Wiem, więc przenoszę się daleko od ministra i słucham Tinariwen. Minister myśli, że skoro zapłacił za zorganizowanie koncertu, to ma do niego pełne prawo. Koncert jako własność władzy sprezentowana dla ludu za jego własne pieniądze. Własność publiczna sprywatyzowana przez posła, ministra, gubernatora – dlaczego tak często w Afryce powtarza się ten sam model?

Gdy już wyrobiłem sobie jednoznacznie negatywną opinię o politykach, dzwonię do Sidiego Mohameda, szefa rządowej Agencji Rozwoju Północy, instytucji, której zadaniem jest rozbudowa tego zaniedbanego przez lata regionu Mali. W latach 90. walczył przeciwko władzy dyktatora wojskowego Moussy Traorego, po jego obaleniu i podpisaniu kolejnego porozumienia pokojowego dostał od rządu posadę. Przedstawiam się, a on z chęcią zaprasza mnie do domu.

– Oczywiście, że łatwo można z nas zrobić diabła, ale to niepoważne – mówi Sidi, malijski Arab. – Był pan na festiwalu, niepotrzebna była wam eskorta, nie widział pan uzbrojonego żołnierza. Nie było helikopterów w powietrzu, wszystko obyło się w spokoju.

Pytam dlaczego, jego zdaniem, np. Francja traktuje Mali jako kraj podwyższonego ryzyka i na kilka dni przed festiwalem ostrzegła swoich obywateli, by tu nie przyjeżdżali?

Sidi mówi, że to wynik sporu między obu państwami dotyczącego dziesiątków tysięcy malijskich nielegalnych imigrantów żyjących we Francji. Paryż chce, by konsulaty Mali szybko wydawały dokumenty umożliwiające powrót do kraju osobom bez paszportu. W zamian Francuzi obiecują limit wjazdowy dla legalnych pracowników z Mali i pomoc rozwojową. Jednak – w przeciwieństwie do większości innych dawnych kolonii, które Francuzom udało się namówić do współpracy w tej dziedzinie – Mali nie chce podpisać umowy, bo boi się, że w kraju zostanie to uznane za kolaborację przy wyrzucaniu rodaków z Francji i szerzenie ubóstwa wśród własnego narodu: imigranci przesyłają rodzinom pieniądze, dzięki którym wielu Malijczyków może przeżyć. Nic dziwnego, że rząd w Bamako nie kwapi się z podpisaniem umowy, a to rodzi frustrację u Francuzów.

– Czy armia kontroluje sytuację na północy? – pytam.

– Armia kontroluje sytuację, ale tej armii trzeba pomóc. Przyjaciele Mali wzmacniają jej siłę różnymi środkami i za to jesteśmy im wdzięczni – mówi Sidi Mohamed.

Sidi mówi o porozumieniu z USA, na mocy którego Amerykanie dostarczają Malijczykom pomoc logistyczną i szkolą wojskowych. Opiewa ona na 500 milionów dolarów i obejmuje dziesięć krajów Afryki Zachodniej. Pytam, czy w Timbuktu al Kaida rekrutuje członków, czy ludzie sprzedają terrorystom ropę i lekarstwa? Czy uczestniczą w przemycie narkotyków drogą przez Saharę do Europy?

– Nic mi o tym nie wiadomo – mówi. Tutaj jest to najpopularniejsze zdanie wśród miejscowych. Nikt nic nie wie i nie rozumie, skąd podejrzenia o obecność terrorystów w Timbuktu. I jeszcze, że gdyby nie telewizja, to nikt z mieszkańców północy Mali nie dowiedziałby się, że bywa tu niebezpiecznie.

[srodtytul]Blues jest stąd[/srodtytul]

Kończymy wywiad i Sidi zapoznaje mnie ze swoim przyjacielem z Bamako Bassekou Kouyate. Tak się składa, że wiem, kim on jest. Poprzedniej nocy widziałem go na scenie, dał porywający koncert, do tej pory na pewno najlepszy na festiwalu. Mówią o nim „książę strun”, wirtuoz ngoni, czterostrunowego tradycyjnego instrumentu malijskiego. Bassekou od kilku lat jest gwiazdą formatu światowego, w ubiegłym roku jego najnowsza płyta została uznana przez BBC za płytę roku w kategorii world music.

Gospodarz prosi, bym został w domu na obiad. Czy chciałbym zjeść barana w towarzystwie jednego z największych muzyków Mali? O tak, bardzo chciałbym. Siadamy na dywanie w towarzystwie Sidiego, jego rodziny, innych domowników oraz malijskiego gwiazdora z żoną, wspaniałą pieśniarką Amy Sacko. Być może to mojemu gospodarzowi zasłaniałem występ Tinariwen, to pewnie on jeździł na sygnale w towarzystwie ministra, a teraz otwiera dla mnie swój dom i zaprasza na obiad. Wątpię, żeby chodziło o pokazówkę dla dziennikarza z Europy.

– To oczywiste, że Malijczyk zaprasza cię do stołu, gdy jesteś gościem w jego domu – tłumaczy mi Abdela, mój kierowca. On też siada z nami do obiadu. Może powinienem jednak zmienić zdanie o politykach z Timbuktu?

Pytam Bassekou, jak zmieniła się rola griotów – szczególnego rodzaju śpiewaków o wysokim statusie społecznym – w stosunku do tradycji.

– Grioci działają w Mali od wieków. Zawsze byliśmy doradcami królów i szlacheckich rodzin. Zawsze to do nas zwracano się o radę, my śpiewaliśmy pieśni na cześć królów i polityków. Dziś to się oczywiście zmienia, bo ludzie mają radio, telewizję, polityka staje się domeną profesjonalistów. Ale ciągle to my godzimy zwaśnione strony, gdy dojdzie do sporu. Malijczycy, jeżeli mają do siebie o coś pretensje, wolą zatrudnić pośrednika niż prowadzić bezpośrednią kłótnię. Śpiewamy na chrzcinach i weselach. Wszystko w Mali przechodzi przez pośrednictwo griotów.

Dosiadają się do nas kolejni domownicy, mięso podane na cześć Bassekou to prawdziwe delicje, pani domu odrywa je od kości i podaje mi co smakowitsze kąski, zwłaszcza te tłuste. Gdy kończymy jeść mięso i sałaty, na dywan trafia kuskus z sosem fakguy z lokalnych warzyw polany masłem. Jemy palcami, kobiety śmieją się z mojej nieporadności, ale nie daję za wygraną i odmawiam przyjęcia łyżki.

Pytam Bassekou o jego międzynarodowy sukces. Skąd się bierze atrakcyjność muzyki malijskiej dla ludzi w świecie zachodnim? – Po pierwsze to jest znakomita muzyka – mówi Bassekou. – Muzykę pentatoniczną opartą na skali pięciodźwiękowej grano w Mali od czasów przed Chrystusem, ale ciągle możemy czerpać z jej bogactwa. Ja stworzyłem orkiestrę, w której skład wchodzą wyłącznie tradycyjne instrumenty, nie mam nawet perkusji, nie mam elektrycznego basu czy gitar.

I chyba ta inność wydała się ludziom na świecie tak atrakcyjna.

Pytam, czy ekscytuje go współpraca z muzykami zachodnimi.

– Pracowałem już z największymi: Dee Dee Bridgwater, Taj Mahalem, Bono z Bela Fleckiem, Damonem Albarnem i innymi. Ale ja nie zmieniam swojej muzyki podczas takiej współpracy – to oni szukają inspiracji w mojej sztuce.

A potem Bassekou opowiada mi historię spotkania z Taj Mahalem. – Poznałem go w 1990 roku na festiwalu banjo w USA. Amerykanie nie wiedzą dokładnie, skąd wziął się ten instrument, więc jeżdżą po świecie i próbują odnaleźć jego źródła. Niektórzy myślą, że banjo pochodzi z Mali, więc mnie zaprosili na tamten festiwal. Nigdy wcześniej nie widziałem tego, co wy nazywacie słowem banjo. Ale kiedy tam pojechałem, zobaczyłem ten sam czterostrunowy instrument, który produkowali moi dziadowie i pradziadowie. Amerykanie twierdzą, że banjo to był w ogóle pierwszy instrument, jaki wyprodukowali czarni niewolnicy w Ameryce. Graliśmy, zaprzyjaźniliśmy się, Taj Mahal chyba uwierzył, że sam pochodzi z rodziny griotów, uznał, że od teraz nie będzie się nazywał Taj Mahal, tylko Mohamed Dadi Kouyate, zauważył, że jesteśmy bardzo do siebie podobni z wyglądu, zaczął do mnie mówić „bracie”. Potem zagraliśmy razem koncert i na koniec tego koncertu spytał, czy wiem, co to jest blues. A ja mówię, że nie mam pojęcia, nigdy nie słyszałem tego słowa. Grałem swoją muzykę z Segou, miejsca skąd pochodzę, on grał swoją i to wszystko doskonale do siebie pasowało.

– Są takie teorie, że blues powstał w Mali, ale jak to możliwe, żebyście i ty, i on grali tego samego bluesa? – pytam.

– To jest możliwe – mówi Bassekou – bo przecież to czarni niewolnicy przywieźli blues i jazz do Stanów Zjednoczonych. I to stąd ich wywożono. Więc może rzeczywiście przodkowie Taj Mahala pochodzą z narodu Bambara w Mali. Banjo pochodzi stąd, blues pochodzi stąd, ludzie na całym świecie słuchają mnie i mówią, że gram bluesa. A ja nie odpowiadam, niech tak myślą.

[srodtytul]Królowa Tuaregów[/srodtytul]

Uwielbiam feminizm – mówi mi założycielka tuareskiego zespołu Tartit, Fadimata Wallett Oumar. Fadimata mieszkała przez lata we Włoszech, ale nie została tam na stałe. Wróciła do Mali i założyła zespół złożony na początku z samych kobiet, dziś wspierany podczas niektórych koncertów przez mężczyzn. – Tuareskie kobiety też są feministkami, bo nie pozwalają się traktować jak podrzędne istoty – dodaje. – U nas nie jest np. ważne, czy kobieta jest dziewicą. Nikt o to nie pyta. Sprawdzanie tak intymnych rzeczy byłoby gwałtem na kobiecie.

Pytam Fadimaty, czy Tuaregowie poddają swoje kobiety obrzezaniu. – To okrutny zwyczaj, którego Tuaregowie nie praktykują.

Słowo obrzezanie brzmi jak określenie jakiegoś rytuału religijnego. W rzeczywistości jest to barbarzyńska metoda kontrolowania seksualności kobiet. Za pomocą brzytwy dziewczynce, zanim jeszcze osiągnie wiek dojrzewania płciowego, usuwa się łechtaczkę i wargi sromowe, a potem zaszywa otwór pochwowy nićmi z kocich jelit, zostawiając małą dziurkę na oddawanie moczu. Zabiegi takie wykonuje się bez żadnego znieczulenia. Po zaszyciu dziewczynka musi leżeć na boku przez kilka tygodni, czekając aż rana się zagoi. Rodzice nie tylko w pełni akceptują taką przemoc wobec swoich córek – w wielu plemionach panuje przekonanie, że kobieta z łechtaczką i wargami sromowymi jest czymś w rodzaju obojnaka, dopiero po przejściu obrzezania staje się w pełni gotowa do roli żony i matki. Wielu mężczyzn w Mali uważa też, że obrzezanie jest w istocie przysługą dla kobiety, bo dzięki niemu do ślubu nie straci ona dziewictwa. W dniu ślubu mężczyzna rozcina pochwę, niektórzy zazdrośni mężowie zaszywają pochwy swoich żon również po ślubie, gdy sami udają się w podróż.

Teoretycznie obrzezanie kobiet jest w Mali praktyką zakazaną. Praktycznie zabieg przechodzi 90 procent kobiet. To największy wskaźnik na świecie.

Pytam Fadimatę, czy nie kusiło jej zostanie na Zachodzie i założenie tam rodziny.– Nie pozwalałam poderwać się mężczyznom we Włoszech. Zresztą oni nie rozumieją, na czym polega różnica między miłością a pożądaniem. Rozmawiać mogę z każdym, bo każdego chcę poznać i zachować jego cząstkę przy sobie. Ale miłość to co innego.

Pytam o jej stosunek do aranżowanych małżeństw, które są wśród Tuaregów regułą. – Wolałabym, żeby było u nas tak jak na Zachodzie, gdzie kobieta łączy się z mężczyzną, którego kocha.

Nieśmiało zauważam, że nie zawsze tak bywa, a nasze małżeństwa z miłości trwają coraz krócej. – Rozwodzicie się, bo nie potraficie bez siebie oddychać. Twierdzicie, że jesteście wolni, ale wczepiacie się w drugą osobę i nie umiecie bez niej żyć. A potem rozchodzicie się i narzekacie na samotność. Dla mnie nie ma miłości bez wolności. Każdy Tuareg ci to powie. To zresztą dlatego młodzi Tuaregowie tak często zostawiają Francuzki. Tuareg musi mieć czym oddychać, a jeśli kobieta tego nie rozumie, to ją opuszcza.

Pytam Fadimatę, co sądzi na temat seksualności na Zachodzie. – U nas to jest temat tabu. Nie rozumiem, dlaczego kobiety u was sprzedają swoją intymność. Nie znoszę tych zachodnich reklam pełnych nagości i seksu. Nie w ten sposób kobieta powinna okazywać swoje piękno. Każda kobieta potrzebuje uznania, u nas czasem kobieta jest obstępowana przez 50 adoratorów. Siadają wokół niej i opowiadają, jaka jest piękna, a ona w to wierzy, bo czuje się jak księżniczka. Ale intymność powinna być zarezerwowana dla męża czy mężczyzny, którego kocham. To obnoszenie się z seksualnością czyni wasze kobiety słabymi. Ukazuje ich wrażliwość, kruchość, a to sprawia, że łatwo je zranić.

Fadimata opowiada mi o niedawnym małżeństwie w rodzinie. – Zabiliśmy dwie wielkie krowy, 20 baranów, kupiliśmy 500 kilo ryżu, 30 litrów oliwy, cztery kartony mleka, o kawie, herbacie nie ma co wspominać. Pobieraliśmy kuzynów, ale pan młody ciągle się uczy, więc odda pieniądze dopiero wtedy, gdy skończy studia medyczne. Teraz za wszystko zapłacili jego bracia.

Pytam, dlaczego za wszystko u Tuaregów płaci mężczyzna. – Mężczyzna płaci za to, że kobieta daje mu możliwość założenia rodziny. Dlatego to on musi zebrać na posag, wesele, ubranie i biżuterię kobiety. Kobieta jest u nas królową.

[srodtytul]Nie dość czarny Afrykańczyk[/srodtytul]

Kobieta kosztuje dokładnie 265 tysięcy franków – mówi mój przewodnik Abdela Ibrahim. Pytam, jak to wyliczył.

– Normalnie. Tyle muszę dać jej rodzicom, wliczam w to wesele, ubranie dla żony, biżuterię, barany, które trzeba będzie zabić. Dopóki nie zdobędę tych pieniędzy, nie ożenię się i nie będę w pełni mężczyzną. Mam już 24 lata, powinienem był się ożenić, gdy miałem 22 lata. Powoli robię się stary jak na kawalera.

Abdela ma dom w Timbuktu, ale co kilka tygodni jeździ na pustynię do Arawan (dziesięć dni wielbłądem) albo do kopalni soli w Taoudenni (trzy tygodnie). Wozi ludziom herbatę i wodę, sprowadza sól, którą sprzedaje w mieście. Kiedyś sprzedawano ją w cenie 1:1 do złota, dziś sól jest oczywiście tańsza, ale Abdela nie narzeka. – To ciężka praca, ale jak dobrze pójdzie, to za rok będzie mnie stać na żonę. Wtedy będę naprawdę szczęśliwym człowiekiem.

Przed wejściem na teren festiwalu widzę żywo gestykulującą grupę białych. To Afrykanerzy z RPA. Kłócą się z organizatorem o cenę biletu. Nie chcą płacić pełnych 160 euro, tylko 6 tys. tutejszych franków (czyli 12 dolarów), bo mieszkańcom krajów afrykańskich przysługuje zniżka. Problem w tym, że ludzie z RPA są zbyt mało czarni na zniżkę. – Ja mogę wam te bilety sprzedać, ale na bramce i tak wam nie uwierzą, że jesteście z Afryki – mówi biała wolontariuszka.

Afrykanerzy stoją otępiali z wrażenia, wreszcie któryś z organizatorów wpada na pomysł, by pokazać ich paszporty ochronie i w ten sposób przekonać podejrzliwych. – Nie będziecie mieli problemów – przekonuje. – Tutaj w Timbuktu wszyscy jesteśmy równi.

Następnego dnia dostrzegam Południowoafrykańczyków w festiwalowym tłumie, z pewnością udało im się przekonać bileterów, że pochodzą z Afryki, nawet jeśli ich skóra jest biała jak pustynny piasek. Wloką się mozolnie po wydmach, w nocy słuchają malijskiej muzyki, a potem marzną w namiotach jak wszyscy inni, którzy przyjechali w poszukiwaniu własnych historii o pustyni i Timbuktu, mieście gdzieś na końcu świata. Jego blask mocno przygasł, ale legenda ciągle kusi.

To nieprawda, że Timbuktu jest zapyziałą dziurą na końcu świata. Zachodnie przewodniki tak piszą po to, by podkreślić, jak okazałe było to miasto w przeszłości i jak nisko upadło. Owszem, nie ma tu już 100 tysięcy mieszkańców jak jeszcze pięć wieków temu, tylko niecałe 20. W barach nie tłoczą się gromady kupców z Trypolisu i Maroka, którzy od XIII wieku przybywali do Timbuktu kupować złoto i niewolników w zamian za produkowane w Europie tkaniny, konie i sól przywożoną po drodze przez pustynię. Nie ma wspaniałych bibliotek wypełnionych arcydziełami islamskiej literatury, nie ma tysięcy naukowców, którzy uczyli studentów przybywających z miejsc tak odległych jak Mekka czy Bagdad.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy