– To może niech pan minister wstanie – proponuję. – Jesteśmy na festiwalu muzycznym, a nie w kinie.
Policjant patrzy na mnie wyraźnie skrępowany. – Przecież ja nie mogę mu tego powiedzieć, wiesz o tym.
Wiem, więc przenoszę się daleko od ministra i słucham Tinariwen. Minister myśli, że skoro zapłacił za zorganizowanie koncertu, to ma do niego pełne prawo. Koncert jako własność władzy sprezentowana dla ludu za jego własne pieniądze. Własność publiczna sprywatyzowana przez posła, ministra, gubernatora – dlaczego tak często w Afryce powtarza się ten sam model?
Gdy już wyrobiłem sobie jednoznacznie negatywną opinię o politykach, dzwonię do Sidiego Mohameda, szefa rządowej Agencji Rozwoju Północy, instytucji, której zadaniem jest rozbudowa tego zaniedbanego przez lata regionu Mali. W latach 90. walczył przeciwko władzy dyktatora wojskowego Moussy Traorego, po jego obaleniu i podpisaniu kolejnego porozumienia pokojowego dostał od rządu posadę. Przedstawiam się, a on z chęcią zaprasza mnie do domu.
– Oczywiście, że łatwo można z nas zrobić diabła, ale to niepoważne – mówi Sidi, malijski Arab. – Był pan na festiwalu, niepotrzebna była wam eskorta, nie widział pan uzbrojonego żołnierza. Nie było helikopterów w powietrzu, wszystko obyło się w spokoju.
Pytam dlaczego, jego zdaniem, np. Francja traktuje Mali jako kraj podwyższonego ryzyka i na kilka dni przed festiwalem ostrzegła swoich obywateli, by tu nie przyjeżdżali?
Sidi mówi, że to wynik sporu między obu państwami dotyczącego dziesiątków tysięcy malijskich nielegalnych imigrantów żyjących we Francji. Paryż chce, by konsulaty Mali szybko wydawały dokumenty umożliwiające powrót do kraju osobom bez paszportu. W zamian Francuzi obiecują limit wjazdowy dla legalnych pracowników z Mali i pomoc rozwojową. Jednak – w przeciwieństwie do większości innych dawnych kolonii, które Francuzom udało się namówić do współpracy w tej dziedzinie – Mali nie chce podpisać umowy, bo boi się, że w kraju zostanie to uznane za kolaborację przy wyrzucaniu rodaków z Francji i szerzenie ubóstwa wśród własnego narodu: imigranci przesyłają rodzinom pieniądze, dzięki którym wielu Malijczyków może przeżyć. Nic dziwnego, że rząd w Bamako nie kwapi się z podpisaniem umowy, a to rodzi frustrację u Francuzów.
– Czy armia kontroluje sytuację na północy? – pytam.
– Armia kontroluje sytuację, ale tej armii trzeba pomóc. Przyjaciele Mali wzmacniają jej siłę różnymi środkami i za to jesteśmy im wdzięczni – mówi Sidi Mohamed.
Sidi mówi o porozumieniu z USA, na mocy którego Amerykanie dostarczają Malijczykom pomoc logistyczną i szkolą wojskowych. Opiewa ona na 500 milionów dolarów i obejmuje dziesięć krajów Afryki Zachodniej. Pytam, czy w Timbuktu al Kaida rekrutuje członków, czy ludzie sprzedają terrorystom ropę i lekarstwa? Czy uczestniczą w przemycie narkotyków drogą przez Saharę do Europy?
– Nic mi o tym nie wiadomo – mówi. Tutaj jest to najpopularniejsze zdanie wśród miejscowych. Nikt nic nie wie i nie rozumie, skąd podejrzenia o obecność terrorystów w Timbuktu. I jeszcze, że gdyby nie telewizja, to nikt z mieszkańców północy Mali nie dowiedziałby się, że bywa tu niebezpiecznie.
[srodtytul]Blues jest stąd[/srodtytul]
Kończymy wywiad i Sidi zapoznaje mnie ze swoim przyjacielem z Bamako Bassekou Kouyate. Tak się składa, że wiem, kim on jest. Poprzedniej nocy widziałem go na scenie, dał porywający koncert, do tej pory na pewno najlepszy na festiwalu. Mówią o nim „książę strun”, wirtuoz ngoni, czterostrunowego tradycyjnego instrumentu malijskiego. Bassekou od kilku lat jest gwiazdą formatu światowego, w ubiegłym roku jego najnowsza płyta została uznana przez BBC za płytę roku w kategorii world music.
Gospodarz prosi, bym został w domu na obiad. Czy chciałbym zjeść barana w towarzystwie jednego z największych muzyków Mali? O tak, bardzo chciałbym. Siadamy na dywanie w towarzystwie Sidiego, jego rodziny, innych domowników oraz malijskiego gwiazdora z żoną, wspaniałą pieśniarką Amy Sacko. Być może to mojemu gospodarzowi zasłaniałem występ Tinariwen, to pewnie on jeździł na sygnale w towarzystwie ministra, a teraz otwiera dla mnie swój dom i zaprasza na obiad. Wątpię, żeby chodziło o pokazówkę dla dziennikarza z Europy.
– To oczywiste, że Malijczyk zaprasza cię do stołu, gdy jesteś gościem w jego domu – tłumaczy mi Abdela, mój kierowca. On też siada z nami do obiadu. Może powinienem jednak zmienić zdanie o politykach z Timbuktu?
Pytam Bassekou, jak zmieniła się rola griotów – szczególnego rodzaju śpiewaków o wysokim statusie społecznym – w stosunku do tradycji.
– Grioci działają w Mali od wieków. Zawsze byliśmy doradcami królów i szlacheckich rodzin. Zawsze to do nas zwracano się o radę, my śpiewaliśmy pieśni na cześć królów i polityków. Dziś to się oczywiście zmienia, bo ludzie mają radio, telewizję, polityka staje się domeną profesjonalistów. Ale ciągle to my godzimy zwaśnione strony, gdy dojdzie do sporu. Malijczycy, jeżeli mają do siebie o coś pretensje, wolą zatrudnić pośrednika niż prowadzić bezpośrednią kłótnię. Śpiewamy na chrzcinach i weselach. Wszystko w Mali przechodzi przez pośrednictwo griotów.
Dosiadają się do nas kolejni domownicy, mięso podane na cześć Bassekou to prawdziwe delicje, pani domu odrywa je od kości i podaje mi co smakowitsze kąski, zwłaszcza te tłuste. Gdy kończymy jeść mięso i sałaty, na dywan trafia kuskus z sosem fakguy z lokalnych warzyw polany masłem. Jemy palcami, kobiety śmieją się z mojej nieporadności, ale nie daję za wygraną i odmawiam przyjęcia łyżki.
Pytam Bassekou o jego międzynarodowy sukces. Skąd się bierze atrakcyjność muzyki malijskiej dla ludzi w świecie zachodnim? – Po pierwsze to jest znakomita muzyka – mówi Bassekou. – Muzykę pentatoniczną opartą na skali pięciodźwiękowej grano w Mali od czasów przed Chrystusem, ale ciągle możemy czerpać z jej bogactwa. Ja stworzyłem orkiestrę, w której skład wchodzą wyłącznie tradycyjne instrumenty, nie mam nawet perkusji, nie mam elektrycznego basu czy gitar.
I chyba ta inność wydała się ludziom na świecie tak atrakcyjna.
Pytam, czy ekscytuje go współpraca z muzykami zachodnimi.
– Pracowałem już z największymi: Dee Dee Bridgwater, Taj Mahalem, Bono z Bela Fleckiem, Damonem Albarnem i innymi. Ale ja nie zmieniam swojej muzyki podczas takiej współpracy – to oni szukają inspiracji w mojej sztuce.
A potem Bassekou opowiada mi historię spotkania z Taj Mahalem. – Poznałem go w 1990 roku na festiwalu banjo w USA. Amerykanie nie wiedzą dokładnie, skąd wziął się ten instrument, więc jeżdżą po świecie i próbują odnaleźć jego źródła. Niektórzy myślą, że banjo pochodzi z Mali, więc mnie zaprosili na tamten festiwal. Nigdy wcześniej nie widziałem tego, co wy nazywacie słowem banjo. Ale kiedy tam pojechałem, zobaczyłem ten sam czterostrunowy instrument, który produkowali moi dziadowie i pradziadowie. Amerykanie twierdzą, że banjo to był w ogóle pierwszy instrument, jaki wyprodukowali czarni niewolnicy w Ameryce. Graliśmy, zaprzyjaźniliśmy się, Taj Mahal chyba uwierzył, że sam pochodzi z rodziny griotów, uznał, że od teraz nie będzie się nazywał Taj Mahal, tylko Mohamed Dadi Kouyate, zauważył, że jesteśmy bardzo do siebie podobni z wyglądu, zaczął do mnie mówić „bracie”. Potem zagraliśmy razem koncert i na koniec tego koncertu spytał, czy wiem, co to jest blues. A ja mówię, że nie mam pojęcia, nigdy nie słyszałem tego słowa. Grałem swoją muzykę z Segou, miejsca skąd pochodzę, on grał swoją i to wszystko doskonale do siebie pasowało.
– Są takie teorie, że blues powstał w Mali, ale jak to możliwe, żebyście i ty, i on grali tego samego bluesa? – pytam.
– To jest możliwe – mówi Bassekou – bo przecież to czarni niewolnicy przywieźli blues i jazz do Stanów Zjednoczonych. I to stąd ich wywożono. Więc może rzeczywiście przodkowie Taj Mahala pochodzą z narodu Bambara w Mali. Banjo pochodzi stąd, blues pochodzi stąd, ludzie na całym świecie słuchają mnie i mówią, że gram bluesa. A ja nie odpowiadam, niech tak myślą.
[srodtytul]Królowa Tuaregów[/srodtytul]
Uwielbiam feminizm – mówi mi założycielka tuareskiego zespołu Tartit, Fadimata Wallett Oumar. Fadimata mieszkała przez lata we Włoszech, ale nie została tam na stałe. Wróciła do Mali i założyła zespół złożony na początku z samych kobiet, dziś wspierany podczas niektórych koncertów przez mężczyzn. – Tuareskie kobiety też są feministkami, bo nie pozwalają się traktować jak podrzędne istoty – dodaje. – U nas nie jest np. ważne, czy kobieta jest dziewicą. Nikt o to nie pyta. Sprawdzanie tak intymnych rzeczy byłoby gwałtem na kobiecie.
Pytam Fadimaty, czy Tuaregowie poddają swoje kobiety obrzezaniu. – To okrutny zwyczaj, którego Tuaregowie nie praktykują.
Słowo obrzezanie brzmi jak określenie jakiegoś rytuału religijnego. W rzeczywistości jest to barbarzyńska metoda kontrolowania seksualności kobiet. Za pomocą brzytwy dziewczynce, zanim jeszcze osiągnie wiek dojrzewania płciowego, usuwa się łechtaczkę i wargi sromowe, a potem zaszywa otwór pochwowy nićmi z kocich jelit, zostawiając małą dziurkę na oddawanie moczu. Zabiegi takie wykonuje się bez żadnego znieczulenia. Po zaszyciu dziewczynka musi leżeć na boku przez kilka tygodni, czekając aż rana się zagoi. Rodzice nie tylko w pełni akceptują taką przemoc wobec swoich córek – w wielu plemionach panuje przekonanie, że kobieta z łechtaczką i wargami sromowymi jest czymś w rodzaju obojnaka, dopiero po przejściu obrzezania staje się w pełni gotowa do roli żony i matki. Wielu mężczyzn w Mali uważa też, że obrzezanie jest w istocie przysługą dla kobiety, bo dzięki niemu do ślubu nie straci ona dziewictwa. W dniu ślubu mężczyzna rozcina pochwę, niektórzy zazdrośni mężowie zaszywają pochwy swoich żon również po ślubie, gdy sami udają się w podróż.
Teoretycznie obrzezanie kobiet jest w Mali praktyką zakazaną. Praktycznie zabieg przechodzi 90 procent kobiet. To największy wskaźnik na świecie.
Pytam Fadimatę, czy nie kusiło jej zostanie na Zachodzie i założenie tam rodziny.– Nie pozwalałam poderwać się mężczyznom we Włoszech. Zresztą oni nie rozumieją, na czym polega różnica między miłością a pożądaniem. Rozmawiać mogę z każdym, bo każdego chcę poznać i zachować jego cząstkę przy sobie. Ale miłość to co innego.
Pytam o jej stosunek do aranżowanych małżeństw, które są wśród Tuaregów regułą. – Wolałabym, żeby było u nas tak jak na Zachodzie, gdzie kobieta łączy się z mężczyzną, którego kocha.
Nieśmiało zauważam, że nie zawsze tak bywa, a nasze małżeństwa z miłości trwają coraz krócej. – Rozwodzicie się, bo nie potraficie bez siebie oddychać. Twierdzicie, że jesteście wolni, ale wczepiacie się w drugą osobę i nie umiecie bez niej żyć. A potem rozchodzicie się i narzekacie na samotność. Dla mnie nie ma miłości bez wolności. Każdy Tuareg ci to powie. To zresztą dlatego młodzi Tuaregowie tak często zostawiają Francuzki. Tuareg musi mieć czym oddychać, a jeśli kobieta tego nie rozumie, to ją opuszcza.
Pytam Fadimatę, co sądzi na temat seksualności na Zachodzie. – U nas to jest temat tabu. Nie rozumiem, dlaczego kobiety u was sprzedają swoją intymność. Nie znoszę tych zachodnich reklam pełnych nagości i seksu. Nie w ten sposób kobieta powinna okazywać swoje piękno. Każda kobieta potrzebuje uznania, u nas czasem kobieta jest obstępowana przez 50 adoratorów. Siadają wokół niej i opowiadają, jaka jest piękna, a ona w to wierzy, bo czuje się jak księżniczka. Ale intymność powinna być zarezerwowana dla męża czy mężczyzny, którego kocham. To obnoszenie się z seksualnością czyni wasze kobiety słabymi. Ukazuje ich wrażliwość, kruchość, a to sprawia, że łatwo je zranić.
Fadimata opowiada mi o niedawnym małżeństwie w rodzinie. – Zabiliśmy dwie wielkie krowy, 20 baranów, kupiliśmy 500 kilo ryżu, 30 litrów oliwy, cztery kartony mleka, o kawie, herbacie nie ma co wspominać. Pobieraliśmy kuzynów, ale pan młody ciągle się uczy, więc odda pieniądze dopiero wtedy, gdy skończy studia medyczne. Teraz za wszystko zapłacili jego bracia.
Pytam, dlaczego za wszystko u Tuaregów płaci mężczyzna. – Mężczyzna płaci za to, że kobieta daje mu możliwość założenia rodziny. Dlatego to on musi zebrać na posag, wesele, ubranie i biżuterię kobiety. Kobieta jest u nas królową.
[srodtytul]Nie dość czarny Afrykańczyk[/srodtytul]
Kobieta kosztuje dokładnie 265 tysięcy franków – mówi mój przewodnik Abdela Ibrahim. Pytam, jak to wyliczył.
– Normalnie. Tyle muszę dać jej rodzicom, wliczam w to wesele, ubranie dla żony, biżuterię, barany, które trzeba będzie zabić. Dopóki nie zdobędę tych pieniędzy, nie ożenię się i nie będę w pełni mężczyzną. Mam już 24 lata, powinienem był się ożenić, gdy miałem 22 lata. Powoli robię się stary jak na kawalera.
Abdela ma dom w Timbuktu, ale co kilka tygodni jeździ na pustynię do Arawan (dziesięć dni wielbłądem) albo do kopalni soli w Taoudenni (trzy tygodnie). Wozi ludziom herbatę i wodę, sprowadza sól, którą sprzedaje w mieście. Kiedyś sprzedawano ją w cenie 1:1 do złota, dziś sól jest oczywiście tańsza, ale Abdela nie narzeka. – To ciężka praca, ale jak dobrze pójdzie, to za rok będzie mnie stać na żonę. Wtedy będę naprawdę szczęśliwym człowiekiem.
Przed wejściem na teren festiwalu widzę żywo gestykulującą grupę białych. To Afrykanerzy z RPA. Kłócą się z organizatorem o cenę biletu. Nie chcą płacić pełnych 160 euro, tylko 6 tys. tutejszych franków (czyli 12 dolarów), bo mieszkańcom krajów afrykańskich przysługuje zniżka. Problem w tym, że ludzie z RPA są zbyt mało czarni na zniżkę. – Ja mogę wam te bilety sprzedać, ale na bramce i tak wam nie uwierzą, że jesteście z Afryki – mówi biała wolontariuszka.
Afrykanerzy stoją otępiali z wrażenia, wreszcie któryś z organizatorów wpada na pomysł, by pokazać ich paszporty ochronie i w ten sposób przekonać podejrzliwych. – Nie będziecie mieli problemów – przekonuje. – Tutaj w Timbuktu wszyscy jesteśmy równi.
Następnego dnia dostrzegam Południowoafrykańczyków w festiwalowym tłumie, z pewnością udało im się przekonać bileterów, że pochodzą z Afryki, nawet jeśli ich skóra jest biała jak pustynny piasek. Wloką się mozolnie po wydmach, w nocy słuchają malijskiej muzyki, a potem marzną w namiotach jak wszyscy inni, którzy przyjechali w poszukiwaniu własnych historii o pustyni i Timbuktu, mieście gdzieś na końcu świata. Jego blask mocno przygasł, ale legenda ciągle kusi.