Secesjoniści uważali Amerykę za naturalnego sprzymierzeńca, wielu amerykańskich polityków nie było od tego, ale na przeszkodzie stał tradycyjny izolacjonizm obywateli USA i spowodowana nim słabość armii, po wojnie secesyjnej zredukowanej do minimum. Prawdę mówiąc, wspomniana demonstracja była jedynym, co prezydent USA mógł dla Kubańczyków zrobić.
I oto niespodziewanie, wkrótce po zakotwiczeniu, amerykański krążownik rozrywa eksplozja; okręt tonie w ciągu kilku minut, ginie ponad dwie trzecie załogi. Wiadomość o tragedii dociera telegrafem do Nowego Jorku, gdzie o trzeciej w nocy (!) dwie największe gazety rozsypują gotowe już składy i przygotowują na ranek pierwsze strony z opisem eksplozji, rysunkami i oczywiście wyjaśnieniem, że to Hiszpanie podłożyli pod okręt minę. Obie biją tego dnia absolutny rekord sprzedaży – ponad milion egzemplarzy.
Na domiar złego na redzie nowojorskiego portu pojawia się niczego nieświadomy okręt hiszpański, przysłany zgodnie z protokołem dla odwzajemnienia „kurtuazyjnej” wizyty krążownika USA w Hawanie. Prasa bije na alarm: wróg u bram, Nowy Jork na celownikach jego armat! Amerykę ogarnia patriotyczne szaleństwo; jedyna gazeta, która nieśmiało zadaje zdroworozsądkowe pytania – po co mieliby Hiszpanie chcieć wojny z USA, po co by wysadzali krążownik, jak w ogóle mogli podłożyć pod niego minę etc. – zostaje zdemolowana przez patriotyczną demonstrację. I chociaż biedni Hiszpanie przyjmują upokarzające ultimatum, czynią to zdaniem mediów nieszczerze i z nadmiernym ociąganiem. Kongres uchwala w ciągu dwóch dni (!) fundusze na armię, rusza sformowanie ochotniczych dywizji i pułków kawalerii…
Dla historyka konfliktów zbrojnych ta zapomniana wojna z przełomu minionych wieków nie jest ciekawa. Niekarne, niewyszkolone i nieudolnie dowodzone, ale tłumne i pewne swego pospolite ruszenie wschodzącego imperium bez trudu rozgromiło nieliczną, źle uzbrojoną i przede wszystkim pozbawioną chęci walki armię imperium upadającego. USA, głoszące ideały samostanowienia i same wszak będące zbuntowaną niegdyś kolonią, odebrały Hiszpanii Kubę i Filipiny, by de facto uczynić je koloniami własnymi. Typowa, jak to nazywają Niemcy, „radosna wojenka”, łatwa, zyskowna i na cudzym terytorium. I zapewne nikt nie podejrzewał, że jeden z jej łupów, miejsce pierwszego zwycięskiego desantu Guantanamo stanie kiedyś brzemiennym w znaczenia symbolem.
Jednocześnie ta wojenka jest niezwykle ciekawa dla historyka mediów. Była to bodaj pierwsza wojna, w której tak wielki udział miała prasa. Nie dość, że sama ją wywołała, to jeszcze wyprzedzała ruchy generałów. Setki reporterów plątały się po polach bitew, ustawiając żołnierzy do zdjęć; łączność gazet działała sprawniej od wojskowej i niejednokrotnie generałowie prosili o udostępnienie im jej. A pułkownik Teodor Roosevelt, nieszczególnie udany wojskowy, ale niewątpliwy talent w dziedzinie autoreklamy, umiejętną współpracą z dziennikarzami wylansował się tak, że szybko wylądował w Białym Domu.