Wszystkie frytki prezydenta

Przez tydzień jadałem jak przywódca największego mocarstwa na świecie. Jak to możliwe? Odwiedzałem lokale, do których po przeprowadzce do Waszyngtonu Barack Obama wyskakiwał coś przekąsić - pisze Jacek Przybylski z Waszyngtonu

Publikacja: 29.01.2010 19:11

Barack Obama wybiera dodatki do hamburgera w lokalu Five Guys Burger and Fries w Waszyngtonie

Barack Obama wybiera dodatki do hamburgera w lokalu Five Guys Burger and Fries w Waszyngtonie

Foto: AP

Przed popularną jadłodajnią serwującą szybkie dania zatrzymuje się nagle kolumna czarnych, pancernych samochodów. Wyskakują z nich uzbrojeni po zęby agenci Secret Service. Z limuzyny wysiada ubrany w koszulę i krawat – bez marynarki – uśmiechnięty od ucha do ucha prezydent Stanów Zjednoczonych. Wchodzi do lokalu, wita się z ludźmi i zamawia hot-doga, frytki albo hamburgera. W ciągu ostatnich 12 miesięcy Barack Obama spełnił w ten sposób marzenia wielu waszyngtońskich restauratorów.

– To była kompletna niespodzianka. W styczniowy weekend zjawili się u nas agenci Secret Service i powiedzieli, że będziemy mieli gościa, wiec muszą sprawdzić wszystkie wejścia i wyjścia z budynku, pomieszczenia biurowe itd. – opowiada Sonya Ali, uśmiechnięta szczupła brunetka o ciemnych oczach, właścicielka Ben’s Chili Bowl.

– Może 20 minut później zjawił się już on sam. Byłam bardzo podekscytowana. A Barack Obama zachowywał się jak normalny człowiek. Czułam się, jakbym rozmawiała z którymś z przyjaciół mojego męża – dodaje Sonya, wspominając, jak prezydent elekt jeszcze przed oficjalnym zaprzysiężeniem fotografował się z klientami i pracownikami restauracji, brał na ręce dzieci, żartował.

Co zamówił? Podwędzonego hot-doga z serowymi frytkami i słodką herbatę. To oczywiście bomba kaloryczna, ale trzeba powiedzieć, że bomba niezwykle smaczna. Serwowany od 1958 roku „chili half-smoke” to powód, dla którego restauracja Ben’s Chili Bowl na U Street jest uznawana w przewodnikach za perełkę na rynku gastronomicznym i jedną z turystycznych atrakcji Waszyngtonu. Lada, niektóre stołki barowe, szafa grająca czy stoliki wciąż pamiętają, jak w 1958 roku Ben Ali wraz z narzeczoną Virginią Rollins otwierali ten lokal.

W czasach segregacji rasowej U Street nazywana była czarnym Broadwayem. Restauracja przetrwała walki czarnych aktywistów z policją, które wybuchły po zamordowaniu Martina Luthera Kinga juniora. I ostała się być może tylko dlatego, że żywiła zarówno protestujących, jak i stróżów prawa. Przez pół wieku zyskała znakomitą renomę i odwiedziło ją wiele gwiazd ze świata sportu, muzyki – m.in. Bon Jovi i Dr. Dreczy – czy filmu: np. Denzel Washington i Bill Cosby. Ten ostatni jest zresztą stałym klientem. – Długo za ladą wisiał napis „Kto je za darmo u Bena: Bill Cosby. I nikt inny” – opowiada David, jeden z pracowników restauracji. Jeszcze przed prezydencką wizytą do Cosby’ego dodano rodzinę Obamów. Gdy ten w końcu się pojawił, właściciele dotrzymali słowa i nie chcieli od niego pieniędzy. – Prezydent wcisnął jednak sprzedawcy 20 dolarów i nie chciał reszty – wspomina David. Obecnie napis brzmi więc: „Kto je za darmo u Bena: Bill Cosby, Michelle, Malia & Sasha Obama. Prezydent Obama nie (ponieważ Bill Cosby tak powiedział)”.

Nawet gdyby amerykański przywódca był jednak na liście uprawnionych do darmowych posiłków, właściciele na pewno by na tym nie stracili. – Już dawno staliśmy się atrakcją turystyczną i wciąż ściągają do nas nowi klienci, ale po wizycie Baracka Obamy dzień w dzień przez co najmniej trzy tygodnie kolejka dosłownie otaczała nasz budynek – opowiada Sonya Ali. – To było niesamowite. Ludzie stali na mrozie, a gdy dochodzili do lady, prosili „o to, co jadł prezydent”. Do tej pory klienci robią sobie też zdjęcie w miejscu, w którym siedział Barack Obama.

Dla ułatwienia jest więc ono oznaczone specjalnym zdjęciem gospodarza Białego Domu. Fotografie uwieczniające wizytę prezydenta zdobią jednak ściany restauracji jeszcze w kilku miejscach. Ale przecież nie samym hot-dogiem prezydent żyje…

Poproszę zwykłego burgera z serem cheddar. Średnio wysmażonego. Z musztardą, bez ketchupu. Macie ostrą musztardę?” – takie zamówienie złożył w maju Barack Obama w Ray’s Hell Burger, gdy z wiceprezydentem Joe Bidenem wyskoczyli z Białego Domu przegryźć coś na mieście. Mały lokal położony w niskim parterowym budynku przy jednej z głównych ulic Arlington ani z zewnątrz, ani wewnątrz nie wygląda na taki, w którym jadaliby prezydenci.

[srodtytul]1500 kanapek w jeden dzień[/srodtytul]

Kanapka, na którą skusił się prezydent USA, bardzo odbiega od tego, jak wyobraża sobie hamburgera przeciętny Polak. Po pierwsze jest ogromna. Podaje się ją rozłożoną na dwie części na sporym talerzu. Próba złożenia jej w całość i pochłonięcia w tradycyjny sposób wydaje się pozbawiona sensu i zmusiłaby zapewne do zużycia sporej ilości papierowych ręczników, które stoją na każdym stole. Sam burger ma około jednego centymetra grubości i waży 10 uncji (ok. 300 gramów). Nikt oczywiście niczego nie wkłada tu do mikrofalówki. Każdy kawałek mięsa smażony jest w sposób wybrany przy składaniu zamówienia, a otwarta kuchnia Ray’s Hell pozwala klientom na obserwowanie strzelających pod sufit płomieni. Burger może być całkowicie wysmażony, średnio wysmażony i – rekomendowany przez obsługę – z ciepłym jeszcze czerwonym środkiem. Ja poszedłem w ślady Baracka Obamy i zamówiłem wersję średnio wysmażoną, co oznacza, że przypieczone na brzegach mięso po przekrojeniu ma piękny różowy kolor. Do tego sałata, roztopiony kawałek sera i plaster pomidora. Całość można polać ketchupem, zwykłą musztardą lub jej ostrą francuską odmianą. Do wyboru są też dodatki – na przykład ulubione przez Bidena ostre papryczki jalapenos.

W pierwszy weekend po wizycie Obamy zaczęło się prawdziwe szaleństwo. Kolejka sięgała nie tylko drzwi, ale jeszcze na zewnątrz miała kilkadziesiąt metrów – opowiada mi Matt Worley, młody chłopak pracujący za kasą.

– Jednego dnia sprzedawaliśmy wtedy po 1500 hamburgerów. Nowi klienci zjeżdżali do nas potem jeszcze przez dobrych kilka tygodni – dodaje jego kolega Eli Fiorillo. W wyjątkowo skromnie urządzonym lokalu na niebiesko-białych ścianach wisi mapa świata i Stanów Zjednoczonych. Nie ma w nim jednak żadnego śladu wizyty pierwszego hamburgerofila Ameryki. Żadnego zdjęcia, żadnego autografu. W menu próżno szukać pozycji w stylu „Obama burger”. Nawet na słoiczkach, do których wrzuca się napiwki, nie ma żadnej informacji o tym, że preferowane są banknoty pięciodolarowe, bo właśnie tyle dał sam przywódca Ameryki.

– Nasz szef specjalnie nie wykorzystuje wizyty prezydenta do promocji. Chce, żeby ludzie przychodzili tutaj, bo mamy świetne jedzenie, a nie dlatego, że zawitał tu kiedyś Obama – dodaje Matt. Ray’s jeszcze przed wizytą Obamy miał bowiem świetne recenzje w takich pismach, jak „Washington Post” czy „The Washingtonian”, a wśród wielu mieszkańców amerykańskiej stolicy cieszył się opinią miejsca, gdzie można zjeść najlepsze hamburgery w mieście.

[srodtytul]Obamowie tacy jak my[/srodtytul]

Przychodziliśmy tutaj na lunch długo zanim postanowił tu coś przekąsić prezydent. Ale na pewno było nam bardzo miło, gdy się okazało, że ma taki sam gust jak my – mówi siedzący przy stoliku koło mnie Paul, dobrze ubrany, postawny, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna. – To świetny pomysł, że prezydent nie siedzi zamknięty w Białym Domu i co jakiś czas zagląda do miejsc, gdzie jadają zwykli ludzie. Dzięki temu staje się częścią społeczności.

– Dobrze też, że przy okazji takiego lunchu Obama rozmawia z ludźmi, poznaje ich problemy. Dzięki temu nie należy do grona tych polityków, którzy sprawiają wrażenie, jakby żyli w zupełnie innym świecie – zaznacza Kathy, siwowłosa żona Paula.

Rzeczywiście podczas takich wypadów na miasto prezydent stara się zachowywać jak każdy inny klient. Grzecznie stoi w kolejce, kategorycznie odrzuca oferty, że jego lunch będzie na koszt firmy, a także spokojnie czeka przy stoliku, aż przyjdzie czas na wysmażenie jego zamówienia. Od innych klientów wyróżnia go oczywiście tłum agentów Secret Service stojących w środku, a także na zewnątrz lokalu. Prezydencka ochrona nie zabrania wchodzenia do restauracji czy baru innym amatorom hamburgerów, choć oczywiście osoby, które chcą coś zjeść w tym samym czasie co Obama, przed wejściem są sprawdzane wykrywaczem metalu.

Prezydent często wybiera na lunch niedrogie miejsca. W Ray’s Hell Burger kanapki kosztują od 6,95 do 8,95 dolara. W innej kultowej dla miłośników hamburgerów restauracji – Five Guys – można zaś wrzucić coś na ząb nawet jeszcze taniej. Little Bacon Chesseburger, którego pochłonąłem na kolację, kosztował zaledwie 4,99 dolara. A był zrobiony – tak przynajmniej zapewniała reklama – w 100 procentach ze świeżej, niemrożonej amerykańskiej wołowiny. „Little” w tym wypadku powinno być tłumaczone jako „stosunkowo niewielki” – kanapka przypomina bowiem po prostu zwykłego cheeseburgera znanego z polskich fast-foodów. Nieco inny niż w Polsce jest jednak sposób zamawiania burgera. Jeśli turysta znad Wisły, który na pytanie: „z czym chcesz burgera”, odpowie: „z niczym, dla mnie to już wszystko”, zobaczy duże oczy sprzedawcy. Wersja podstawowa to bowiem goły kotlet. Darmowe dodatki – sałatę, pomidory, ogórki, grillowane grzybki czy cebulę – a także sosy każdy wybiera zgodnie ze swoim gustem. Choć oczywiście można z nich zrezygnować. Napój kosztuje nieco ponad 2 dolary.

Sieć Five Guys ma w Waszyngtonie i okolicach wiele lokali. Pierwsza mieszkanka Białego Domu, Michelle, wybrała restaurację położoną przy Connecticut Avenue w Dupont Circle – uroczej części Waszyngtonu, pełnej knajpek i księgarni, bardzo modnej wśród artystów i homoseksualistów. Lokal przypomina trochę polski bar mleczny. Charakterystyczne dla całej sieci biało-czerwone kafelki na ścianach, biało-czerwone lampy kuchenne podwieszone pod sufitem i kilkanaście drewnianych stolików. – Lubię razem z moimi pracownikami co jakiś czas wykraść się z Białego Domu i, nic nikomu nie mówiąc, wyskoczyć do fajnych miejsc w D.C. (Dystrykcie Kolumbii, czyli po prostu w Waszyngtonie – red.) – przyznaje Michelle Obama. – Poszłam do Five Guys i nikt o tym nie wiedział – chwaliła się już po fakcie pierwsza dama Ameryki, zaznaczając, iż lubi też jedzenie przygotowywane przez kucharzy Białego Domu. Oczywiście Michelle Obama, mówiąc o „wykradaniu się”, nie miała na myśli rzadkiej umiejętności pozbycia się agentów Secret Service, lecz uniknięcie tłumu kamerzystów i fotoreporterów.

Sam prezydent pod koniec maja również wyskoczył do Five Guys. Wybrał jednak lokal we wschodniej części Waszyngtonu, bardzo różnej od Dupont Circle. Gdy jechałem tam metrem, dwie stacje przed dzielnicą Anacostia, zorientowałem się, że należę do białej mniejszości etnicznej. W tutejszym Five Guys za około 80 dolarów Obama zamówił cheeseburgera z sałatą, pomidorem, papryczkami jalapeno i musztardą, hamburgera dla towarzyszącego mu dziennikarza NBC, a także osiem burgerów i dziesięć paczek frytek na wynos. Czekając na realizację zamówienia numer 41, 44. prezydent USA przegryzał darmowe orzeszki i rozmawiał z innymi klientami i obsługą. Tłumaczył im między innymi, że podczas pierwszych miesięcy w Białym Domu napotkał więcej problemów, niż się spodziewał.

– Jak się dowiedziałam, że on tu był, to pomyślałam: „wow, jacy oni są normalni!” – ekscytuje się Debbi, choć od prezydenckiej wizyty w tym miejscu minęło już ponad pół roku.

– Kocham Obamów za to, że są tacy jak my. Wolałabym jednak, żeby jedli coś zdrowszego niż hamburgery z frytkami. Niekoniecznie muszą zamawiać szpinak, ale mogliby przegryźć choćby sałatkę z tuńczykiem. Może wtedy mnie też byłoby łatwiej trzymać dietę – przekonywała mnie wcale niegruba dwudziestoparoletnia Daphne, która Pierwszą Parę Ameryki podziwia za szczupłe sylwetki. Sam się jednak przekonałem, że nie jest łatwo dbać o linię, gdy po cheeseburgerze pałaszuje się jeszcze wielkie opakowanie frytek zrobionych z ziemniaków przywiezionych prosto z Ohio.

[srodtytul]Clinton wolał McDonalds’a[/srodtytul]

Obama nie jest pierwszym prezydentem, który co jakiś czas brata się z pracującym ludem Ameryki, wpadając do tanich jadłodajni. Również prezydent Bill Clinton przy okazji joggingu na ulicach Waszyngtonu zjawiał się co jakiś czas w McDonald’s. Z kolei George W. Bush nie dawał waszyngtońskim restauratorom okazji do zarobku. Zresztą mieszkańcy stolicy z żalem zauważają, że gdy prezydent tylko mógł, uciekał ze stolicy. – Nie pamiętam, żebym słyszała o choć jednej restauracji, którą Bush odwiedziłby w ciągu ośmiu lat prezydentury. A zobacz, w ilu miejscach byli już Obama i jego żona. To dobrze o nich świadczy. Wciąż są normalnymi ludźmi – zaznacza Sonya Ali. – Bush na pewno nigdzie się nie ruszał. Może jego żona czasem zjadła coś na mieście, ale jeśli już, to tylko w jakimś ekskluzywnej restauracji w Georgetown. To dobrze, że Obama jest zupełnie inny – zauważa Jason Russell, spotkany w Ben’s Chili Bowl dwudziestoparolatek.

Nie oznacza to, że Obamowie unikają ekskluzywnych restauracji. Na pierwszą romantyczną randkę w Waszyngtonie Barack nie zabrał Michelle na hamburgera, lecz do wykwintnej Citronelle w Georgetown, gdzie kolacja dla dwojga kosztuje mniej więcej 300 – 400 dolarów (ok. 900 – 1200 złotych). Jedną z ulubionych restauracji prezydenta jest ponoć urządzona w nowoczesnym stylu The Source przy Pennsylvania Avenue, która do najtańszych też nie należy. Michelle Obama wraz z Jill Biden – małżonką wiceprezydenta – wybrały się również między innymi do Georgia Brown's niedaleko McPherson Square.

A może za zamiłowaniem Obamy do waszyngtońskich restauracji kryje się próba zdobycia politycznej popularności i opinii „naszego prezydenta” wśród mieszkańców stolicy USA? – Szczerze powiedziawszy, przypuszczam, że wyjeżdżając na hamburgera, nie myśli zbyt wiele o public relations. Oczywiście są z nim reporterzy, ale jestem przekonany, że jak każdy prezydent on też ma ochotę choć na chwilę się wydostać z Białego Domu – tłumaczy „Rz” Larry Haas, były strateg ds. komunikacji w Białym Domu. – Mieszkając w Białym Domu, mieszkając tam, pracując, można odnieść wrażenie, że traci się poczucie tego, jak wygląda życie w prawdziwym świecie. Sądzę, iż to był właśnie powód, dla którego prezydent Bush senior wielokrotnie wyjeżdżał do swojej ulubionej chińskiej restauracji w Wirginii, prezydent Clinton odwiedzał bardzo wiele różnych miejsc w Waszyngtonie. Sądzę, że prezydent Obama też lubi po prostu na chwilę się wyrwać.

[srodtytul]Czas na trening[/srodtytul]

Wystarczył tydzień pracy nad tekstem – czyli jadania dzień w dzień w najlepszych waszyngtońskich fast-foodach – by wskazówka na łazienkowej wadze zaczęła się zatrzymywać cztery funty (prawie dwa kilogramy) dalej niż dotychczas. Na szczęście w jednym z pism na waszyngtońskiej siłowni natrafiłem na wielki raport z informacjami dotyczącymi treningu Obamy. Sześć razy w tygodniu po 45 minut. Dwa dni dobrowytrzymałościowy trening cardio, cztery dni ciężary. Ciekawe tylko, czy i tym razem efekty pójścia w ślady amerykańskiego przywódcy zobaczę równie szybko.

Przed popularną jadłodajnią serwującą szybkie dania zatrzymuje się nagle kolumna czarnych, pancernych samochodów. Wyskakują z nich uzbrojeni po zęby agenci Secret Service. Z limuzyny wysiada ubrany w koszulę i krawat – bez marynarki – uśmiechnięty od ucha do ucha prezydent Stanów Zjednoczonych. Wchodzi do lokalu, wita się z ludźmi i zamawia hot-doga, frytki albo hamburgera. W ciągu ostatnich 12 miesięcy Barack Obama spełnił w ten sposób marzenia wielu waszyngtońskich restauratorów.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą