Sam Obama jeszcze zanim został wybrany na prezydenta głosił, że jest gotów do rozmów z irańskimi przywódcami bez żadnych wstępnych warunków. Te deklaracje – choć czasem budziły niedowierzanie – na ogół były przyjmowane z dobrodziejstwem inwentarza. Kto by chciał przeczyć, że Obama oznacza wielką zmianę i nadzieję na coś naprawdę nowego? Po swoim wyborze amerykański polityk starał się być wierny wcześniejszym zapowiedziom. Na perski Nowy Rok wygłosił przemówienie do przywódców Iranu, oferując współpracę polityczną i gospodarczą. Kiedy wybuchły antyrządowe zamieszki, milczał. Bo? Bo – jak można wnosić z wypowiedzi jego doradców – wierzył w to, że irańskie władze same się zmienią. I że poparcie dla opozycji jedynie rozdrażni reżim.
Przed ponad rokiem, komentując zwycięstwo Baracka Obamy, pisałem: „W takim nastroju [oczekiwania na zmianę] łatwo uwierzyć, że polityka wymyka się konieczności. Że (...) rozmowy z Iranem wymagają wyłącznie dobrej woli Waszyngtonu”.
Właśnie teraz Obamę dogoniła konieczność. Od kilku dni w tych samych mediach, które przedtem chwaliły nowe otwarcie Obamy, można przeczytać, że prezydent USA sięgnął po całkiem stare środki. Zauważył, że jego urok i czar niezbyt działają na ajatollahów i postanowił zagrozić Iranowi wprowadzeniem sankcji. A jeśli i to nie pomoże, Waszyngton gotów jest zastosować najstarszy i najskuteczniejszy środek: siłę. Czy jedynym skutkiem kilkunastomiesięcznej próby uwiedzenia Irańczyków ma być to, że Obama wyzbył się złudzeń? Tak łatwo nie jest. Ucieczka przed koniecznością ma swoją cenę. Stracony na nauce czas kosztuje. Ameryka nie wykorzystała okazji, by nacisnąć na Teheran wówczas, gdy tamtejszy reżim wyraźnie się chwiał. Zamiast przyczynić się do zadania Mahmudowi Ahmadineżadowi śmiertelnego ciosu Obama czekał na przemianę serca. Teraz reżim okrzepł, a prezydent Iranu poczyna sobie coraz bardziej zuchwale, przyspieszając prace nad produkcją broni nuklearnej.
Zmieniła się też na niekorzyść sytuacja międzynarodowa. Swoją pokojową retoryką Obama osłabił determinację innych krajów, gotowych wcześniej poprzeć twardą politykę wobec Teheranu. Co gorsza, do wprowadzenia sankcji przeciw Iranowi Waszyngton potrzebuje zgody Chin. Te zaś wcale nie chcą Ameryce ulegać. Raz, że coraz śmielej konkurują z USA o wpływy. Dwa, że nowe otwarcie Obamy było traktowane przez władze w Pekinie jako wyraz słabości.
Tak skończyły się sny o pokoju, który nie opiera się na sile.