Śliska sprawa, czyli od Chamonix do Vancouver

Zimowym igrzyskom, jak to młodszemu rodzeństwu, wolno więcej niż letnim. Nie są takie nadęte. To nie one dbają, by rodzinna kasa była pełna. Ale przed kłopotami to ich nigdy nie chroniło

Publikacja: 13.02.2010 14:00

Śliska sprawa, czyli od Chamonix do Vancouver

Foto: AP

Urodziły się prawie 30 lat po igrzyskach letnich, nie bez powikłań, i dzieciństwo miały trudne. Byli nawet tacy szefowie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, którzy mieli je za potomstwo z nieprawego łoża i najchętniej by się ich pozbyli. Zwłaszcza Avery Brundage, amerykański pan MKOl od drugiej wojny światowej do lat 70. Dla niego było to święto zaścianka, rozrywka dla nisko urodzonych. Wściekał się na uzależnienie sportów zimowych od pogody, na rozrzucenie obiektów po górach, tak że sportowcy nie mogli poczuć żadnej wspólnoty. Ale najbardziej denerwowało go narciarstwo alpejskie, coraz mocniej opanowywane przez komercję, którą on tępił jak zarazę. Ostatni raz próbował zimowe igrzyska uśmiercić w roku 1960, ale w głosowaniu członków MKOl znów się obroniły i dopiero wtedy Brundage machnął ręką.

Od tej pory mogły już nawet mieć sztafetę z ogniem z Olimpii, tak jak igrzyska letnie. Bo wcześniej musiały im wystarczać namiastki: niesienie ognia a to z Telemark w norweskiej dolinie Morgedal, gdzie się rodziło narciarstwo klasyczne, a to spod rzymskiego Kapitolu. Skojarzeń z antyczną Grecją nie były godne. Uczestnicy pierwszych igrzysk zimowych nie wiedzieli zresztą nawet, że są olimpijczykami. Przyjechali w styczniu 1924 roku do Chamonix, pod Mont Blanc, na Tydzień Sportów Zimowych. Wielu z nich zamiast na ceremonię zamknięcia wybrało się do Paryża, poużywać nocnego życia. Dopiero dwa lata później się dowiedzieli, że MKOl uznał ich zawody za igrzyska.

Dziś może trudno w to wszystko uwierzyć, bo kłopotliwe dziecko wyrosło na jedno z największych sportowych wydarzeń świata. Do kanadyjskiego Vancouver, gdzie właśnie ruszyły XXI igrzyska zimowe, przyjechali sportowcy z ponad 80 krajów, na ceremonię otwarcia na stadionie BC Place zapowiedziały się głowy państw. Telewizje zapłaciły prawie miliard dolarów, żeby pokazywać trwającą dwa i pół tygodnia walkę o medale. W turnieju hokeja na lód wyjadą zawodowcy z NHL warci setki milionów dolarów. Ale to jest dzisiejsza miara olimpijskiego sukcesu i słuszności, dawniej obowiązywały inne.

Poważni dżentelmeni – innych MKOl wtedy nie przyjmował – wybrzydzali na pomysł walki o medale w zimowej scenerii i dyskutowali z namaszczeniem, co by w tej sytuacji zrobili antyczni Grecy. Czy gdyby im się zmienił klimat i mieli u siebie śnieg, to biegaliby podczas igrzysk na nartach? A baron Pierre de Coubertin,twórca nowożytnych igrzysk, odpowiadał im: „Czyż czubek Olimpu nie jest przykryty śniegiem?”. Ale i on miał wątpliwości: olimpizm miał być uniwersalny, a tu niemal z definicji wykluczono kraje bez gór i całą Afrykę. I tylko skandynawscy członkowie MKOl, słuchając tych sporów, zacierali ręce. Długo utrącali pomysł zimowej olimpiady, bo nie chcieli, żeby coś zabrało splendor ich Igrzyskom Nordyckim rozgrywanym od 1901 roku.

[srodtytul]Święto niebezpieczeństwa[/srodtytul]

Coubertin wymyślił sobie olimpiady jako triumf kultury, świecką religię, która uleczy świat. A zimowe igrzyska to zwycięstwo natury. Nie dało im się, jak letnim, znaleźć rodowodu w antycznych rycinach i legendach. One były rodem raczej z obrazów Breughlów czy Avercampa, na których prosty lud o ogorzałych twarzach bawi się na lodzie i śniegu. Bez kadzenia bogom, bez zawieszania wojen na czas rywalizacji i bez wielu innych związanych z letnim olimpizmem historii, które czasami od prawdy były dalekie, ale tak je ładnie wymyślono, że się chciało wierzyć.

Zimowe sporty tej wzniosłości nie miały, one brały się z życia. Dla uciechy, dla adrenaliny, dla szybszej podróży. Jak łyżwiarstwo w niderlandzkiej Fryzji, jak biegi narciarskie w Norwegii, jak latanie na nartach np. w Tyrolu, gdzie prawie każda wioska miała swoją skocznię, jak biatlon tam, gdzie armie stacjonowały na śniegu. W Garmisch od początku XX wieku ludzie zbierali się w Nowy Rok, żeby patrzeć na chłopaków skaczących na nartach. W Sankt Moritz bobsleje siały panikę na ulicach i w końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby im wybudować tor. Wszystko to bliższe było cyrkowi niż starożytnej Grecji.

To, co zobaczymy w Vancouver, to będzie mocno już uładzona wersja święta ryzyka i niebezpieczeństwa. Jakaś odmiana turnieju rycerskiego, w którym się rzuca wyzwanie nie tylko drugiemu człowiekowi – w igrzyskach zimowych, co znaczące, sportów walki nie ma – ale naturze. Wiedząc, jak wysoką cenę można za to zapłacić. Jeśli dziś ofiar jest mniej, to dlatego, że sprzęt i zabezpieczenia są doskonalsze, ale też, a może głównie, dzięki mistrzostwu tych, którzy startują. Bo ze zwykłego śmiertelnika wciąż mogłaby zostać mokra plama, gdyby mu przyszło ruszyć na nartach z rozbiegu skoczni, rzucić się w lodową rynnę na brzuchu jak zawodnicy w skeletonie czy spróbować sił w debiutującym właśnie w programie igrzysk skicrossie, gdzie się pędzi na nartach, ramię w ramię z kilkoma rywalami, przez tor przeszkód na stoku.

Może dlatego taką sławę zyskiwali weseli śmiałkowie, którzy się na te wyzwania porywali. Brytyjczyk Martin Edwards, który przedstawił się światu w Calgary w 1988 jako Eddie Orzeł, walczący na skoczniach nie o odległość i punkty, ale by wylądować w jednym kawałku. Albo jamajscy bobsleiści z tych samych igrzysk, o których potem upomniało się nawet Hollywood i powstał film „Cool Runnings”. Ich naśladowcy mieli już mniej wdzięku, a więcej kalkulacji. Jak biegacz z Kenii Philip Boit, który za radą sponsora przerzucił się na narty i startował od Nagano 1998 do igrzysk w Turynie w 2006. Jak inny biegacz Zeimichael Robel Teklemariam, który założył w Etiopii związek narciarski, żeby się wysłać na igrzyska, i w Vancouver też stanie w torach. Rynek wyczuł, że egzotyka dobrze się sprzedaje, na śniegu też.

[srodtytul]Zaplątani w kabel[/srodtytul]

Biednego pana Brundage’a trzeba by cucić co chwila, gdyby dożył igrzysk w Vancouver. Gdyby zobaczył, jak wielkie są nazwy producentów na nartach, które on kazał sportowcom ścierać podczas igrzysk w Grenoble 1968. Jak bardzo rządzi telewizja, którą on wpuszczał na twardych warunkach i kopał z wściekłością kabel, w który się zaplątał w Cortina d’Ampezzo, podczas pierwszych igrzysk transmitowanych w ogólnokrajowej stacji (1956). Jakby się dowiedział, że dobry zimowy sportowiec potrafi dziś wyciągnąć z reklam tyle, ile kiedyś wynosił budżet całych igrzysk. A przecież Brundage nawet instruktorów narciarstwa nie chciał dopuszczać do startu. Jego ideałem był sportowiec, który na co dzień pracuje w innym zawodzie, Amerykanin przeforsował zapisanie takiego obowiązku w Karcie olimpijskiej, konstytucji MKOl.

Awantury o status amatora wybuchały i w letnich igrzyskach, choćby o Jima Thorpe’a, któremu zabrano złote medale, gdy się okazało, że brał pieniądze za grę w bejsbol. Ale to w zimowych igrzyskach walka szła wet za wet. Już w 1936 roku zbojkotowali je alpejczycy z Austrii i Szwajcarii, najlepsi na świecie. Turnieje hokeja omijała ojczyzna tego sportu Kanada w proteście przeciw nierównemu traktowaniu: nie mogła wziąć do reprezentacji swoich najlepszych zawodników, bo zarabiali na życie hokejem w zawodowej lidze, a ZSRR swoim wystawiał zaświadczenia o fikcyjnych etatach i wygrywał wszystko. Jeszcze w ostatnim roku swojego panowania, 1972, Brundage wyrzucił z wioski olimpijskiej w Sapporo idola Austriaków Karla Schranza, bo mistrz narciarstwa alpejskiego dość swobodnie podchodził do zakazu wykorzystywania wizerunku w reklamie. Ale właśnie wtedy MKOl przekonał się, że coś się kończy. Brundage wygrał kolejną bitwę z wiatrakami, ale to Schranza setki tysięcy kibiców witały jak bohatera, gdy przyleciał z Sapporo, a w wiedeńskiej ambasadzie USA wypadały wybijane kamieniami szyby. Awantura przysłoniła igrzyska, choć w Polsce akurat nie, przynajmniej od chwili, gdy Wojciech Fortuna nieoczekiwanie skoczył po złoto. Ale Belg Jacques Rogge, obecny szef MKOl, przyznał niedawno, że to właśnie po skandalu wokół Schranza bliżej zainteresował się zimową olimpiadą.

[srodtytul]Hitler topi lód[/srodtytul]

Od 16 lat zimowe igrzyska nie są już wstępem do letnich. Zerwano z rozgrywaniem ich w tym samym roku. Dzięki temu MKOl olimpijskiej zimie dodał splendoru, a sobie zer na kontach, bo więcej wyciska z kontraktów sponsorsko-telewizyjnych. Igrzyska urosły tak, że dla górskich kurortów takich jak Sankt Moritz są już o kilka rozmiarów za duże. Przenoszą się do metropolii mających na horyzoncie jakieś góry. Do Nagano, Turynu, Vancouver.

Kiedyś igrzyska dostawało Garmisch-Partenkirchen, dziś walczy o nie pobliskie Monachium. Kiedyś MKOl potrafił wybrać Squaw Valley w Kalifornii, gdzie w chwili przyznania olimpiady mieszkało 300 osób i był jeden wyciąg narciarski. Dziś to nie do pomyślenia. Ostatnim skansenem zimy było Lillehammer w 1994 roku, 22-tysięczne wtedy miasteczko, sto kilkadziesiąt kilometrów na północ od Oslo. Każdy, kto na tej olimpiadzie był, wspomina ją jako najpiękniejszą. Był nastrój, trasy narciarskie po horyzont, a przy nich kibice, którzy znają się na sporcie. Ale dziś najlepiej się sprawdza gospodarz w rozmiarze XXL, od tego raczej nie ma odwrotu.

Walka o medale na śniegu i lodzie tak czy owak zawsze pozostanie mniejszą, uboższą siostrą letniej. Konkurencji i sportowców jest w niej cztery razy mniej, tak samo jak pieniędzy od telewizji i sponsorów. Amerykańska NBC zapowiada nawet, że na Vancouver straci blisko pół miliarda, i będzie się musiała odkuć latem 2012 w Londynie. Krajów, które mogłyby zorganizować zimowe igrzyska – biorąc pod uwagę klimat, góry i bogactwo – jest góra 20. Gdy pojawiały się pomysły, by na tę olimpiadę przenieść np. boks, koszykówkę czy siatkówkę, władze tych sportów podnosiły raban, bo prestiż jest nieporównywalny. Czasami nawet historię ruchu olimpijskiego pisze się tak, jakby liczyły się tylko igrzyska letnie, a zimowe się między nie zaplątały. Niesłusznie, bo i w nich działa się wielka historia, a olimpizm zmieniał swój bieg.

To zimą 1928 roku w Sankt Moritz wracali na igrzyska wykluczeni z nich za wywołanie I wojny światowej Niemcy. Zimą osiem lat później Hitler ćwiczył w Garmisch-Partenkirchen propagandowe filmy i uspokajał MKOl, że za kilka miesięcy w Berlinie będzie równie wspaniale. Wcześniej, żeby lepiej wszystko zorganizować, zmusił Garmisch i Partenkirchen, by się połączyły w jedno miasto. A gdy burmistrzowie protestowali, krzyczał: Cisza albo pojedziecie do Dachau! Jeszcze przed igrzyskami Ga-Pa wszystkich swoich Żydów deportowało przez Austrię do Szwajcarii, żeby być pierwszym miastem „Judenrein”. A na czas olimpiady, żeby nikt się nie czepiał, Niemcy zdjęli antyżydowskie plakaty i nawet zaprosili do swojej hokejowej reprezentacji Rudiego Balla, pół-Żyda, który wcześniej uciekł do Francji w obawie przed nazistami. Hitler z loży honorowej rozdawał autografy, jego ludzie prężyli się przed działaczami MKOl: zobaczcie, jaką nam dorobiono gębę. Nie tak długo wcześniej wprowadzono ustawy norymberskie, kilka tygodni później niemieckie wojska wkroczyły do Nadrenii. Ale gościom się podobało: zawody wystawne, hostessy ładne, jedzenie dobre, połączenia radiowe dla reporterów znakomite. Hans von Tschammer und Osten, wódz sportu w Trzeciej Rzeszy, pisał, że lód uprzedzeń został stopiony.

[srodtytul]Cmentarz pod halą[/srodtytul]

Gdy potem nastała zimna wojna, to i w igrzyskach mróz bardziej ścisnął. Radzieccy towarzysze inwestowali w medalodajne łyżwiarstwo figurowe, towarzysze enerdowscy wyższość nad Zachodem pokazywali w saneczkarstwie, ale i na lodowisku też, gdy po złoto jechała „najpiękniejsza twarz socjalizmu” (tak ją nazwał magazyn „Time“) Katarina Witt. To na sesji MKOl przed igrzyskami w Lake Placid w 1980 roku sekretarz stanu Cyrus Vance ogłaszał, że Ameryka zbojkotuje olimpiadę w Moskwie i wzywa narody wolnego świata, by zrobiły to samo. A kilkanaście dni później podczas igrzysk drużyna amerykańskich chłopaków zebranych z college’ów pokonała w turnieju hokeja wielki ZSRR 4:3, co nazwano „cudem na lodzie”.

Najsmutniejszą puentę los dopisał do igrzysk w Sarajewie. Nigdzie indziej bajania o niosącym pokój olimpijskim ogniu nie zderzyły się tak z rzeczywistością. Pokój w Jugosławii przeżył sarajewską olimpiadę o ledwie osiem lat. Potem ze zbudowanej na igrzyska stacji górskiej kolejki serbscy snajperzy strzelali do dzieci, a generał Ratko Mladić artylerię rozstawił w górach od strony toru bobslejowego, który dziś jest smutną ruderą upstrzoną graffiti. Najdłużej trwały walki przy skoczni, bo tam jest wjazd do miasta. Gdy już nie było gdzie chować zabitych, cmentarz urządzono pod halą lodową Zetra, gdzie w 1984 roku tańczyła Katarina Witt, a Jane Torvill i Christopher Dean za swoje „Bolero” dostali od sędziów komplet szóstek za wrażenie artystyczne. MKOl przysyłał paczki z żywnością, po wojnie pomagał odbudować halę. Więcej nie mógł zrobić. Tak jak po kolejnych atakach terrorystów mógł tylko śrubować standardy bezpieczeństwa do takiego poziomu, że Vancouver na ochronę igrzysk wyda miliard dolarów.

Olimpizm nigdy świata nie zmieniał, co najwyżej był dla niego lustrem, w którym lepiej widać. Nie tylko cudze grzechy, własne też. To przy okazji walki o zimowe igrzyska w Salt Lake City wybuchł największy skandal korupcyjny w MKOl i zmiótł z powierzchni dotychczasowy system wyboru gospodarzy.

Okazało się, że Amerykanie, by zdobyć igrzyska, korumpowali głosujących sumami liczonymi w miliony, fundowali wycieczki, stypendia dla ich dzieci, a nawet operacje plastyczne dla ich żon. Właściwie należałoby napisać: korumpowali wszyscy ubiegający się o igrzyska, ale Amerykanie wpadli. Od dawna było wiadomo, że MKOl to już nie żadna elita duchowa, bo zaplątali się też w ten ruch zwykli cwaniaczkowie, którzy dla własnej korzyści zrobią wszystko. Tak jak sędziowie łyżwiarstwa figurowego, którzy podczas tych samych igrzysk w Salt Lake City zrobili w rywalizacji par sportowych przekręt szyty tak grubymi nićmi, że trzeba było przyznać dwa złote medale, zdyskwalifikować sędzinę Marie Le Gougne, i znieść stary system oceniania, ten z szóstkami, bo rodził zbyt wiele pokus.

Niedaleko za przekupnymi działaczami i sędziami są sportowcy, którzy dla medali zrobią wszystko i potem trzeba im je zabierać. Nawet całymi seriami jak w Salt Lake City – nad tymi igrzyskami musiała wisieć jakaś klątwa – gdy na dopingu wpadł potrójny mistrz biegów narciarskich, niemiecki Hiszpan Johann Muehlegg, a za nim rosyjskie multimedalistki Larisa Łazutina i Olga Daniłowa. Cztery lata temu w Turynie najazd policji na kwaterę austriacką skończył się scenami jak z bondowskich filmów, bo w pokojach policja znalazła laboratorium ze sprzętem do przetaczania krwi, a uciekający przez góry samochodem trener Walter Mayer zatrzymał się dopiero na policyjnej blokadzie po drugiej stronie Alp.

Na szczęście to nie jest cała prawda o igrzyskach. Każdy może sobie z tego zimowego cyrku ze stemplem pięciu kółek wybrać, co będzie chciał. Korupcja, doping, polityka zawsze w nim były i będą. Ale to nie unieważnia tego, co nas zachwyca. Nie ujmuje wyczynom tych, którzy w igrzyskach postawili sobie pomnik. Takich jak łyżwiarz Eric Heiden, który zdobył pięć złotych medali w Lake Placid, biegacz Bjoern Daehlie, rekordzista w liczbie zimowych medali (osiem złotych, cztery srebrne), biatlonista Ole Einar Bjoerndalen, który w biatlonie wygrał w 2002 roku wszystkie konkurencje, alpejczycy Toni Sailer i Jean-Claude Killy, obaj z trzema złotymi medalami. Albo takich jak Eugenio Monti, legenda bobslejów, który angielskiemu rywalowi pożyczył w igrzyskach 1964 swoje kolce i przez to przegrał z nim walkę o złoto. Albo norweski trener biegaczek, który cztery lata temu w Turynie podał Kanadyjce Sarze Renner nowy kijek, gdy swój złamała, a potem patrzył, jak jej sztafeta zdobywa srebro, a jego dziewczyny zajmują czwarte miejsce. Dla takich chwil warto będzie zarywać noce i patrzeć na Vancouver. Żeby się przekonać, że igrzyska są w porządku. To tylko z ludźmi coś od czasu do czasu jest nie tak.

Urodziły się prawie 30 lat po igrzyskach letnich, nie bez powikłań, i dzieciństwo miały trudne. Byli nawet tacy szefowie Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, którzy mieli je za potomstwo z nieprawego łoża i najchętniej by się ich pozbyli. Zwłaszcza Avery Brundage, amerykański pan MKOl od drugiej wojny światowej do lat 70. Dla niego było to święto zaścianka, rozrywka dla nisko urodzonych. Wściekał się na uzależnienie sportów zimowych od pogody, na rozrzucenie obiektów po górach, tak że sportowcy nie mogli poczuć żadnej wspólnoty. Ale najbardziej denerwowało go narciarstwo alpejskie, coraz mocniej opanowywane przez komercję, którą on tępił jak zarazę. Ostatni raz próbował zimowe igrzyska uśmiercić w roku 1960, ale w głosowaniu członków MKOl znów się obroniły i dopiero wtedy Brundage machnął ręką.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką