Polska jednak się czyści

Rozmowa Joanny Lichockiej z Włodzimierzem Odojewskim

Aktualizacja: 20.10.2007 02:44 Publikacja: 20.10.2007 02:43

Polska jednak się czyści

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Był pan po raz pierwszy od lat przez kilka miesięcy w kraju. Jak pan znajduje Polskę?

Pani nie będzie miała ze mnie wielkiej pociechy, bo w rzeczywistości jestem już wyobcowany z kraju. Prawie pół wieku żyję poza nim. Na emigracji, w Monachium, nie zajmowałem się polityką, tylko kulturą i literaturą. Tym, co przekazać z Zachodu do Polski, a co z Polski nagłaśniać i przekazać na Zachód. I choćbym chciał, nie mogę pani udzielić takiego wywiadu jak poprzednio zrobili to moi koledzy po piórze. Pisarze zawsze wprawdzie w Polsce zajmowali się sprawami polityki, ale łatwiej mi mówić o polityce niemieckiej i pani kanclerz Merkel.

Kiedy był pan ostatni raz w Polsce na dłużej?

Dziesięć lat temu. Po 1989 roku przyjeżdżałem dosyć regularnie, częściowo służbowo, gdy Radio Wolna Europa jeszcze działało, często też na dwa – trzy miesiące. Przyznam, że wiele rzeczy mnie wtedy raziło. Teraz zresztą też razi.

Co konkretnie?

Ta straszliwa pyskówka, jaka się odbywa. Przestaję czytać polskie gazety. Jeszcze z przyzwyczajenia kupuję „Rzeczpospolitą“. Ale to tu, w Warszawie. W Monachium jej nie ma, tam jest tylko „Gazeta Wyborcza“ i „Polityka“. Takiej potwornej pyskówki, jak w prasie polskiej, w prasie niemieckiej nigdy nie widziałem.

Trwa bitwa między III i IV RP. Przedtem jej nie było.

Ale przedtem też różne głupstwa do mnie z Polski docierały. Jakieś mowy o „grubej kresce“ Mazowieckiego, co mi się bardzo nie podobało, bo nie można pewnych rzeczy z przeszłości pogrzebać i udać, że nic się nie stało. Ale i dziś to, w jaki sposób zajmujemy się historią, mi się nie podoba. Oczywiście trzeba ujawniać ludzi, którzy współpracowali z bezpieką, i jest źle, że odbywa się to tak opornie, ale trzeba też ujawnić nazwiska i przeszłość ludzi z bezpieki. Ja trzy i pół roku miałem na karku w latach 60. SB. Pamiętam tych ludzi. Oni dziś niczym nie niepokojeni mają się pewnie dobrze i cieszą się wysokimi emeryturami.

IPN, po uchwaleniu w tym roku nowej ustawy lustracyjnej, zaczął ujawniać spis nazwisk oficerów UB i SB. Spisu agentów jednak, zdaniem Trybunału Konstytucyjnego, ujawnić nie może. Jak to było, jak SB pana nękała?

Przechwycili mój list o pieniądze, gdy kupowałem mieszkanie, i myśleli, że ze mnie zrobią ubeka. Trzy i pół roku wzywali mnie do siebie, ja z męką na te wezwania chodziłem, póki im zależało na takich wiadomościach, jakich mogłem spokojnie udzielać. Pytali: dlaczego pana drukują na Zachodzie? Dlatego, że przeczytali moje książki, dlatego że mają tłumaczy, dlatego, że się interesują – odpowiadałem. A jakie ma pan dojście do zachodnich wydawnictw? Kto ułatwił? – i tak dalej.

I jeszcze: a czy pan ma zezwolenie na druk na Zachodzie? Odpowiadałem: jest konwencja berneńska zezwalająca drukować nawet na biegunie północnym. Po trzech latach takiego maglowania zaczęły się pytania: a co robią koledzy na zarządzie Związku Literatów Polskich? A co mówi ten i ten? Wtedy Igor Newerly, któremu z każdego takiego spotkania zdawałem relację, powiedział, że musimy to w końcu przerwać. Byłem członkiem zarządu ZLP.

Oddziałem warszawskim kierowała wtedy pani Żółkiewska, której też mówiłem o ważniejszych sprawach z tych rozmów. Poszła do Jerzego Putramenta, żeby sprawę przeciął. Potem po tygodniu słyszałem ich rozmowę przez drzwi. Putrament miał głos donośny. Słyszałem więc , jak mówił: co ten Odojewski opowiada, kto go gdzie wzywa, niech kryminały pisze, jak ma taką fantazję. Ale wezwania urwały się i miałem spokój. Tylko już mnie nie puszczano za granicę.

Pamięta pan tych ludzi z SB?

Pamiętam. Ten ubek, który mnie przesłuchiwał, doszedł do stopnia generała. Potwierdzili mi koledzy, którzy się z nim zetknęli, że to był esbek „od literatów“. Przyznam szczerze, że skoro żyje, to nawet chętnie bym się z nim spotkał pogadać. Może by się to do czegoś przydało.

Po co?

Żeby ujrzeć, jak to wyglądało z jego strony. Wtedy się szamotałem, zamknęli mi możliwość wyjazdów za granicę, przepadały kolejne stypendia i przestano mnie drukować. „Zasypie wszystko, zawieje“ było złożone w Czytelniku. Kiedy zaczęły się wypadki Marca ‘68, powiedzieli, żebym zabierał książkę: „My panu przedłużymy umowę na rok, a pan niech się namyśli, czy może pan coś wyciąć“. Po roku oddałem książkę w tej samej formie. Zmieniło się kierownictwo, szefem Czytelnika został pan, który był także poetą. Z Krakowa, wydaje mi się. Przekazał mi stanowisko Wydziału Kultury KC, że maszynopis był czytany i że książka może iść do druku, ale za cenę usunięcia rozdziału o Katyniu, trzech fragmentów katyńskich w różnych częściach książki i wyrzucenia z całości porównania okupacji sowieckiej i niemieckiej jako dzieła podobnych totalitaryzmów. Nie zgodziłem się, zwłaszcza że dzięki ambasadzie austriackiej książka już dawno znajdowała się na Zachodzie i była przygotowywana do druku. Wtedy oddano mi maszynopis.

Muszę powiedzieć, że Czytelnik, mimo że nie wydał książki, spłacił mnie po królewsku, wedle najwyższych stawek. Powiedzmy takich, jakie miał Iwaszkiewicz. Tak skończyło się dla mnie wydawanie czegokolwiek w Polsce.

Brzmi to pewnie dla młodszego pokolenia egzotycznie. Katyń po 1989 roku stał się z jednej strony eksploatowanym tematem rocznicowym, z drugiej niewywołującym emocji wydarzeniem z odległej przeszłości. Dopiero teraz, po 18 latach, powstał film o zbrodni katyńskiej.

Bez wątpienia pewni ludzie wobec Katynia zachowywali się i do dziś zachowują się fatalnie. Osoba najbardziej kompetentna w sprawie Katynia, mój przyjaciel, który po wojnie mieszkał w Monachium, pisarz Józef Mackiewicz, był uważany nie tylko w PRL, ale i po 1989 roku za persona non grata. Polacy się zawsze straszliwie żrą, więc emigracja też się żarła i on miał wrogów także na emigracji, ale to był świadek, który był w Katyniu, obejrzał groby, napisał kilka książek, walczył całe życie o prawdę o Katyniu. Ten człowiek został nazwany przez Adama Michnika zoologicznym antykomunistą! I pan Michnik nigdy tego zdania nie odwołał. Do dzisiaj to, moim zdaniem, na „Gazecie Wyborczej“ ciąży.

Wróćmy do pana z SB, tego od literatów.

Nazywał się Krzysztof Majchrowski.

To głośne nazwisko. Pracował nie tylko nad panem. Chciał zwerbować Herberta, śledził Andrzejewskiego, prowadził TW „Olchę“, czyli Wacława Sadkowskiego, szefa „Literatury na Świecie“. W stanie wojennym napisał cykl artykułów w „Życiu Literackim“, w których twórczość opozycyjnych pisarzy przedstawił jako część antysocjalistycznego spisku. Był dyrektorem Departamentu III SB, w wolnej Polsce wydał polecenie palenia akt, za co sąd uznał go winnym, ale postanowił… nie karać. Kilka lat temu zeznawał przed sądem lustracyjnym w procesie Aleksandra Kwaśniewskiego. Stwierdził, że TW „Alek“ to nie Aleksander Kwaśniewski.

Chętnie bym zadzwonił do niego i zapytał o pewne rzeczy.

A o co?

Jak on zdawał sprawozdania z naszych rozmów.

To jest pewnie w IPN.

Nie znajduję jeszcze siły w sobie, by tam pójść. Kiedyś zgadałem się z kilkoma ludźmi, z Tomaszem Jastrunem, z Markiem Nowakowskim. – O my znamy Majchrowskiego! – mówili. Uważa go pani za względnie przyzwoitego czy paskudę?

Myśli pan, że można uważać oficera SB z taką kartą za względnie przyzwoitego?

Lubił się kreować na takiego, który czyta i ceni literaturę. Wdawał się ze mną w dyskusje na temat książek. Mówił, jakby się chwaląc, co właśnie przeczytał z „Kultury“ paryskiej, bo podkreślał, że czyta. Póki jeździłem za granicę, mówił mi czasem konfidencjonalnie – panie Włodzimierzu, jak pan będzie przywoził jakieś koszule czy krawaty, to ja chętnie kupię. Później, jak mówiłem, te kontakty przerwał Putrament. I już nie jeździłem za granicę. Stypendium Forda przepadło, stypendium Guggenheima przepadło (byłem jednym z pierwszych literatów, którym je przyznano).

Zacząłem się miotać. To, co było do przemycenia na Zachód z tego, co napisałem, było przemycone. I najpierw grzecznie, potem coraz mniej grzecznie pisałem listy do KC do Wydziału Kultury, do Rady Państwa, do Sejmu. Tych listów było pewnie z dziesięć czy więcej i były coraz bardziej ostre. Bo co mi mogą jeszcze zrobić? – myślałem. Ze stanowiska kierownika Teatru Polskiego Radia już byłem dawno zdjęty, niczego wydrukować nie mogłem. Wreszcie Tejchma polecił dać mi paszport. Chętnie bym się wdał z nim w pogawędkę, dlaczego właściwie to zrobił.

Może wreszcie pomyśleli: niech ten Odojewski jedzie, po co nam skandal. Byłem wówczas pisarzem tłumaczonym na 18 języków.W ostatnich dniach przed wyjazdem pojechałem do mojego krawca na Puławską. Jadę na Zachód, to trzeba mieć nowy garnitur. I wysiadam przystanek za – no tam, gdzie to SB było, za Rakowiecką, a tu pan Majchrowski wyrasta przede mną jak spod ziemi. „O, panie Włodzimierzu, dzień dobry, jak miło spotkać. Podobno pan jedzie za granicę?“ „No tak, jadę“. Popatrzył na mnie, ja popatrzyłem na niego i poszedłem do krawca. Czuwał nade mną (śmiech).

Z chwilą wyjazdu za granicę uwolnił się pan wreszcie od tej opieki.

Te telefony przez ponad trzy lata, by się stawić na wezwanie, były potworne. Trwałem w napięciu, że za miesiąc, dwa znów mnie wezwą. Nie mieliśmy takiej wiedzy, jak mieli później ludzie „Solidarności“, że można powiedzieć „odczep się“. Gdybym ją miał, to na telefon, że mam się stawić, mówiłbym: przyślijcie mi wezwanie. Ale człowiek nie wiedział, jak się bronić, jak z nimi postępować.

Naprawdę nie ciągnie pana, by zajrzeć do akt w IPN?

Boję się, że mogę tam znaleźć kogoś, kto jest mi bardzo bliski. Nie chciałbym. Mam prawie pewność, że może to dotyczyć trzech, czterech osób. Jeszcze nie chcę się z tym konfrontować. Ale bałem się też jazdy do ziemi mojego dzieciństwa i okupacji, bałem się Kresów. Ale byłem teraz w Wielkopolsce, gdzie się urodziłem i mieszkałem, pojechałem też do Wilna. Pewne rzeczy przełamuję i myślę, że strach przed zajrzeniem do akt też przełamię.

Z samej naszej rozmowy wynika, jak wiele jest jeszcze bolesnych spraw do odkrycia.

Dobrze, że teraz wreszcie się zaczyna przecinać ten wrzód. Jest coś nieuczciwego, że ktoś, kto był tajnym współpracownikiem, robi dzisiaj karierę. Znów przeczytałem, że na kolejnej uczelni zdemaskowano taką osobę. To nieporozumienie, że tacy ludzie pracują na uniwersytetach.

Pisanie oświadczenia, że ktoś był lub nie był współpracownikiem służb PRL, obraża godność człowieka?

Jaką godność to obraża? Co pani mówi! Ważne jest oczywiście, jak się lustrację przeprowadzi, by nie służyła do pognębienia kogoś, ale to jest normalny i potrzebny proces. Chociaż zdarzają się wypadki, przeciw którym i ja bym protestował. Chodzi mi na przykład o Ryszarda Kapuścińskiego. Przecież było wiadomo, że z racji jego pracy korespondenta wymagali od niego raportów. Co w tych jego aktach znaleziono? Że o jakiejś pani w USA napisał trzy zdania negatywne i potem jeszcze coś o kimś z Ameryki Południowej. Kapuściński prosił IPN, na pół roku przed śmiercią, żeby mu dano akta do wglądu. Usłyszał, że nie dostanie, bo akta nie są jeszcze uporządkowane. Nie dano mu szansy, by mógł z się z nimi skonfrontować. Znałem Kapuścińskiego. Czasem dyskretnie przekazywał różne informacje ludziom z Wolnej Europy.

Dużo w ostatnich tygodniach jeździł pan po Polsce. Był pan w miejscach swego dzieciństwa, w Kłecku. Jakie ma pan wrażenia?

Stwierdziłem, że wszystko się szalenie pomniejszyło. Odległości, które wydawały mi się duże, okazały się małe. Z domu do polskiej szkoły jest pewnie 400 metrów przez łąki, a ja sądziłem kiedyś, że półtora kilometra. Kościół, gdzie jeszcze służyłem do mszy w 1940 roku, wydawał mi się ogromny. Jest, owszem, bardzo piękny, ale nie jest duży. Więzienie w Gnieźnie, w którym siedziałem w ostatnim roku wojny, wydawało mi się wtedy potężne, a teraz, mój Boże, to jest niezbyt duża kamienica. Gdy o godzinie 8 wprowadzano nowych więźniów, wydawało mi się wtedy, że szli długo przez dziedziniec, a tu jest nie więcej niż dziesięć metrów!Za to wszystkie kontakty w samym Gnieźnie i okolicy, z ludźmi bardzo pozytywne, budujące.

Jeździł pan nie tylko po Wielkopolsce, był pan na Suwalszczyźnie, w Radomiu. Wszędzie jest tak budująco?

Warszawa jest wyraźnie innym miejscem na mapie i w rzeczywistości. Mam wrażenie, że tu ludzie myślą tylko według kryterium: pieniądze i kariera. W kawiarni czy restauracji słyszę rozmowy o forsie i interesach. Ale jest druga, zupełnie inna Polska, ościenna, Polska małych miast, jak Rzeszów, Przemyśl, Tarnów, Radom, do której chętnie jeżdżę. Tam są inni ludzie i tam widać prawdziwych Polaków, patriotów, zaangażowanych w swoją pracę, społeczników, ludzi, którzy są głęboko zaangażowani, żeby ratować kulturę, przywracać ją Polsce. Takich ludzi poznałem mnóstwo.

W Radomiu jest prezentowana, pokazywana wcześniej w Suwałkach, wystawa obrazów Romana Kochanowskiego, malarza ze szkoły monachijczyków, powstała dzięki udziałowi pańskiej żony i pana.

Poprzez żonę wszedłem trochę w świat polskich muzeów i wystaw, poznałem ludzi, których niezwykłe zaangażowanie towarzyszyło tym dwóm wystawom. Ileż tam pracy włożono w to, by obrazy przywiezione z Monachium doprowadzić do jakieś znośnej formy, żeby można było je pokazać. I tak chodząc, na przykład po Radomiu, mówiłem: wiesz Basiu, gdybym był dziesięć lat młodszy, to przeniósłbym się do takiego Radomia, kamieniczki takie ładne, choć serce boli, że niektóre się rozpadają, bo nie ma pieniędzy, by je dźwignąć.

Tam pan nie słyszy tego jazgotu?

Nie słyszę. Tak jakby poza Warszawą żył inny gatunek Polaków. Za to język polski się zmienia, tak że ja czasami przestaję rozumieć. Czytam gazety i czasem zakreślam sobie, bo nie rozumiem, jakieś słowa. Nie wiem, co to jest, że zalewa nas jakaś popsuta angielszczyzna, nawet nie jest angielskie słowa, tylko jakieś zmienione.

Nie tak dawno skompromitowałem się przed moją tłumaczką. Czytam w gazecie, że pan premier Marcinkiewicz zaczyna dzień od tabloidów. Drapałem się po głowie – tabloidów? Ach, tabloid to pewnie jest toaleta, pomyślałem. Czyli on zaczyna dzień od toalety i widocznie tak ładniej jest powiedzieć. Że zaczyna dzień od tabloidu. I potem mówię mojej tłumaczce na francuski, jak język polski się zmienia i wspominam o tym tabloidzie. A ona na to: panie Włodzimierzu, to są czerwoniaki!

Czerwoniaki?

A pani tego nie zna? Tak się mówiło przed wojną. Czerwoniak to był właśnie taki „Fakt“ czy „Super Express“. Prasa bulwarowa! Tłumaczka pośmiała się ze mnie dobrze. Za stary jestem, żeby nadążyć, już nie chcę się tego uczyć. Polski jest tak pięknym językiem, po co go zaśmiecać?

W którą stronę idą Polacy?

Jakkolwiek postępuje to bardzo wolno, to jednak Polska się czyści. Poprzednie rządy, które były przecież tworzone także przez ludzi „Solidarności“, ponoszą odpowiedzialność, że dzieje się to tak wolno. Nie wiem, może nie potrafili, może byli za bardzo obstawieni przez ludzi starego systemu. Nie wierzę, by na samym szczycie władzy byli wyłącznie nieuczciwi politycy, no, poza komuchami, którzy się na te szczyty wkradli. Ale jednak dużo więcej powinno być zrobione dla przywrócenia uczciwości i przyzwoitości. Dopiero teraz coś ruszyło i to jest pozytywne. Porządkujemy polskie sprawy, robimy przy tym błędy, ale jednak coś idzie do przodu. Może jak stuknie 20-lecie odzyskania niepodległości, to Polska będzie nareszcie inna.

Myśli pan, że już się nie cofniemy?

Cofnąć się nie da. Polacy mają taki dziwny charakter, że lubią się kopać po kostkach, ale chyba zawrócić się z tej drogi już nie dadzą. Mamy rozpaskudzone charaktery saską Polską szlachecką, ale może to też jakoś się utrze. W tej drugiej Polsce, w tej prowincjonalnej, tego już tak nie widać. Jest w Polakach jakaś siła przebicia, która poprowadzi nas naprzód.

Wraca pan teraz do Niemiec, w tamtejszej prasie pewnie nie przeczyta pan nic o Polsce dobrego?

Nieprawda. W brukowcach, owszem, ciągle coś można przeczytać „o Kaczorach“, jakieś drwiny i naigrawania. Ale poważne tytuły, jak „Spiegel“, piszą w bardzo rozsądnym tonie, bez ataku, bez drwin. Nie mamy wcale takiej opinii w Niemczech, jak się to tutaj w Polsce przedstawia. Ja to widzę po sobie. Gdy pracowałem w RWE, zniknąłem z niemieckiego rynku i prasy zupełnie, bo traktowano nas jako „amerykańskich szpiegów“. A teraz „Frankfurter Allgemeine“ zauważył wydanie mojej książki „Sezon w Wenecji“. Niemcy są teraz na nas otwarci.

Rz: Był pan po raz pierwszy od lat przez kilka miesięcy w kraju. Jak pan znajduje Polskę?

Pani nie będzie miała ze mnie wielkiej pociechy, bo w rzeczywistości jestem już wyobcowany z kraju. Prawie pół wieku żyję poza nim. Na emigracji, w Monachium, nie zajmowałem się polityką, tylko kulturą i literaturą. Tym, co przekazać z Zachodu do Polski, a co z Polski nagłaśniać i przekazać na Zachód. I choćbym chciał, nie mogę pani udzielić takiego wywiadu jak poprzednio zrobili to moi koledzy po piórze. Pisarze zawsze wprawdzie w Polsce zajmowali się sprawami polityki, ale łatwiej mi mówić o polityce niemieckiej i pani kanclerz Merkel.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy