Te telefony przez ponad trzy lata, by się stawić na wezwanie, były potworne. Trwałem w napięciu, że za miesiąc, dwa znów mnie wezwą. Nie mieliśmy takiej wiedzy, jak mieli później ludzie „Solidarności“, że można powiedzieć „odczep się“. Gdybym ją miał, to na telefon, że mam się stawić, mówiłbym: przyślijcie mi wezwanie. Ale człowiek nie wiedział, jak się bronić, jak z nimi postępować.
Naprawdę nie ciągnie pana, by zajrzeć do akt w IPN?
Boję się, że mogę tam znaleźć kogoś, kto jest mi bardzo bliski. Nie chciałbym. Mam prawie pewność, że może to dotyczyć trzech, czterech osób. Jeszcze nie chcę się z tym konfrontować. Ale bałem się też jazdy do ziemi mojego dzieciństwa i okupacji, bałem się Kresów. Ale byłem teraz w Wielkopolsce, gdzie się urodziłem i mieszkałem, pojechałem też do Wilna. Pewne rzeczy przełamuję i myślę, że strach przed zajrzeniem do akt też przełamię.
Z samej naszej rozmowy wynika, jak wiele jest jeszcze bolesnych spraw do odkrycia.
Dobrze, że teraz wreszcie się zaczyna przecinać ten wrzód. Jest coś nieuczciwego, że ktoś, kto był tajnym współpracownikiem, robi dzisiaj karierę. Znów przeczytałem, że na kolejnej uczelni zdemaskowano taką osobę. To nieporozumienie, że tacy ludzie pracują na uniwersytetach.
Pisanie oświadczenia, że ktoś był lub nie był współpracownikiem służb PRL, obraża godność człowieka?
Jaką godność to obraża? Co pani mówi! Ważne jest oczywiście, jak się lustrację przeprowadzi, by nie służyła do pognębienia kogoś, ale to jest normalny i potrzebny proces. Chociaż zdarzają się wypadki, przeciw którym i ja bym protestował. Chodzi mi na przykład o Ryszarda Kapuścińskiego. Przecież było wiadomo, że z racji jego pracy korespondenta wymagali od niego raportów. Co w tych jego aktach znaleziono? Że o jakiejś pani w USA napisał trzy zdania negatywne i potem jeszcze coś o kimś z Ameryki Południowej. Kapuściński prosił IPN, na pół roku przed śmiercią, żeby mu dano akta do wglądu. Usłyszał, że nie dostanie, bo akta nie są jeszcze uporządkowane. Nie dano mu szansy, by mógł z się z nimi skonfrontować. Znałem Kapuścińskiego. Czasem dyskretnie przekazywał różne informacje ludziom z Wolnej Europy.
Dużo w ostatnich tygodniach jeździł pan po Polsce. Był pan w miejscach swego dzieciństwa, w Kłecku. Jakie ma pan wrażenia?
Stwierdziłem, że wszystko się szalenie pomniejszyło. Odległości, które wydawały mi się duże, okazały się małe. Z domu do polskiej szkoły jest pewnie 400 metrów przez łąki, a ja sądziłem kiedyś, że półtora kilometra. Kościół, gdzie jeszcze służyłem do mszy w 1940 roku, wydawał mi się ogromny. Jest, owszem, bardzo piękny, ale nie jest duży. Więzienie w Gnieźnie, w którym siedziałem w ostatnim roku wojny, wydawało mi się wtedy potężne, a teraz, mój Boże, to jest niezbyt duża kamienica. Gdy o godzinie 8 wprowadzano nowych więźniów, wydawało mi się wtedy, że szli długo przez dziedziniec, a tu jest nie więcej niż dziesięć metrów!Za to wszystkie kontakty w samym Gnieźnie i okolicy, z ludźmi bardzo pozytywne, budujące.
Jeździł pan nie tylko po Wielkopolsce, był pan na Suwalszczyźnie, w Radomiu. Wszędzie jest tak budująco?
Warszawa jest wyraźnie innym miejscem na mapie i w rzeczywistości. Mam wrażenie, że tu ludzie myślą tylko według kryterium: pieniądze i kariera. W kawiarni czy restauracji słyszę rozmowy o forsie i interesach. Ale jest druga, zupełnie inna Polska, ościenna, Polska małych miast, jak Rzeszów, Przemyśl, Tarnów, Radom, do której chętnie jeżdżę. Tam są inni ludzie i tam widać prawdziwych Polaków, patriotów, zaangażowanych w swoją pracę, społeczników, ludzi, którzy są głęboko zaangażowani, żeby ratować kulturę, przywracać ją Polsce. Takich ludzi poznałem mnóstwo.
W Radomiu jest prezentowana, pokazywana wcześniej w Suwałkach, wystawa obrazów Romana Kochanowskiego, malarza ze szkoły monachijczyków, powstała dzięki udziałowi pańskiej żony i pana.
Poprzez żonę wszedłem trochę w świat polskich muzeów i wystaw, poznałem ludzi, których niezwykłe zaangażowanie towarzyszyło tym dwóm wystawom. Ileż tam pracy włożono w to, by obrazy przywiezione z Monachium doprowadzić do jakieś znośnej formy, żeby można było je pokazać. I tak chodząc, na przykład po Radomiu, mówiłem: wiesz Basiu, gdybym był dziesięć lat młodszy, to przeniósłbym się do takiego Radomia, kamieniczki takie ładne, choć serce boli, że niektóre się rozpadają, bo nie ma pieniędzy, by je dźwignąć.
Tam pan nie słyszy tego jazgotu?
Nie słyszę. Tak jakby poza Warszawą żył inny gatunek Polaków. Za to język polski się zmienia, tak że ja czasami przestaję rozumieć. Czytam gazety i czasem zakreślam sobie, bo nie rozumiem, jakieś słowa. Nie wiem, co to jest, że zalewa nas jakaś popsuta angielszczyzna, nawet nie jest angielskie słowa, tylko jakieś zmienione.
Nie tak dawno skompromitowałem się przed moją tłumaczką. Czytam w gazecie, że pan premier Marcinkiewicz zaczyna dzień od tabloidów. Drapałem się po głowie – tabloidów? Ach, tabloid to pewnie jest toaleta, pomyślałem. Czyli on zaczyna dzień od toalety i widocznie tak ładniej jest powiedzieć. Że zaczyna dzień od tabloidu. I potem mówię mojej tłumaczce na francuski, jak język polski się zmienia i wspominam o tym tabloidzie. A ona na to: panie Włodzimierzu, to są czerwoniaki!
Czerwoniaki?
A pani tego nie zna? Tak się mówiło przed wojną. Czerwoniak to był właśnie taki „Fakt“ czy „Super Express“. Prasa bulwarowa! Tłumaczka pośmiała się ze mnie dobrze. Za stary jestem, żeby nadążyć, już nie chcę się tego uczyć. Polski jest tak pięknym językiem, po co go zaśmiecać?
W którą stronę idą Polacy?
Jakkolwiek postępuje to bardzo wolno, to jednak Polska się czyści. Poprzednie rządy, które były przecież tworzone także przez ludzi „Solidarności“, ponoszą odpowiedzialność, że dzieje się to tak wolno. Nie wiem, może nie potrafili, może byli za bardzo obstawieni przez ludzi starego systemu. Nie wierzę, by na samym szczycie władzy byli wyłącznie nieuczciwi politycy, no, poza komuchami, którzy się na te szczyty wkradli. Ale jednak dużo więcej powinno być zrobione dla przywrócenia uczciwości i przyzwoitości. Dopiero teraz coś ruszyło i to jest pozytywne. Porządkujemy polskie sprawy, robimy przy tym błędy, ale jednak coś idzie do przodu. Może jak stuknie 20-lecie odzyskania niepodległości, to Polska będzie nareszcie inna.
Myśli pan, że już się nie cofniemy?
Cofnąć się nie da. Polacy mają taki dziwny charakter, że lubią się kopać po kostkach, ale chyba zawrócić się z tej drogi już nie dadzą. Mamy rozpaskudzone charaktery saską Polską szlachecką, ale może to też jakoś się utrze. W tej drugiej Polsce, w tej prowincjonalnej, tego już tak nie widać. Jest w Polakach jakaś siła przebicia, która poprowadzi nas naprzód.
Wraca pan teraz do Niemiec, w tamtejszej prasie pewnie nie przeczyta pan nic o Polsce dobrego?
Nieprawda. W brukowcach, owszem, ciągle coś można przeczytać „o Kaczorach“, jakieś drwiny i naigrawania. Ale poważne tytuły, jak „Spiegel“, piszą w bardzo rozsądnym tonie, bez ataku, bez drwin. Nie mamy wcale takiej opinii w Niemczech, jak się to tutaj w Polsce przedstawia. Ja to widzę po sobie. Gdy pracowałem w RWE, zniknąłem z niemieckiego rynku i prasy zupełnie, bo traktowano nas jako „amerykańskich szpiegów“. A teraz „Frankfurter Allgemeine“ zauważył wydanie mojej książki „Sezon w Wenecji“. Niemcy są teraz na nas otwarci.