Bo media, z dnia na dzień głośniej, wyraźnie domagają się "dekaczyzacji", "depisyzacji", a nawet, kto by to wymyślił, "defotygizacji". Te językowe potworki pojawiają się w tekstach znanych publicystów i to na łamach tych samych gazet, które wcześniej każdą zmianę dokonaną przez PiS określały jako "czystkę". Co się za nimi kryje? Nie pamiętam, żeby ktokolwiek używał takiego języka wcześniej, wobec którejś z innych ekip wymieniających cudze kadry na swoje. Nie było w Polsce ani "debuzkizacji", ani "demilleryzacji", ani "debelkizacji".
Charakterystyczny przedrostek "de" sprawia, że słowa te kojarzą mi się raczej z "denazyfikacją", "dekomunizacją" czy "deesbekizacją". Nie brzmi to najlepiej, opisuje jednak proces usuwania z urzędów ludzi uwikłanych w któryś ze zbrodniczych systemów. Każdy z tych procesów należy uznać, jeśli nawet za bolesny, to za moralnie słuszny. Chodziło w nich o ukaranie i radykalne odsunięcie od wpływów na nowe, demokratyczne państwo funkcjonariuszy reżimu. Skąd zatem ta łatwość wezwań do "depisyzacji" we współczesnej Polsce?
Czyżby należało przyjąć, że usunięcie z urzędów ludzi PiSu jest czymś więcej niż zwykłym obrotem rzeczy? Że dokonuje się to nie w ramach normalnego procesu wymiany kadr, do którego nowa władza ma pełne prawo, tylko że oznacza nową cezurę, całkiem nowy początek? Innymi słowy czy za tymi wszystkimi "dekaczyzacjami" nie kryje się przeświadczenie że PiS nie był demokratyczną partią jak każda inna, a jego wyborcy tkwią w moralnym błędzie? I że należy na niej dokonać swoistego, symbolicznego na razie, aktu delegalizacji?
Szybko będzie wiadomo, czy chodzi tu o nadmiar pasji słowotwórczej u dziennikarzy, czy realny, pogłębiający stan niezgody, program polityczny.
Skomentuj na blog.rp.pl