Z drogami nie zdążyliśmy

Jeden z komentatorów mistrzostw w Ghanie rzuca retoryczne pytanie: „Czy jedną z przyczyn zamieszek w Kenii nie jest przypadkiem fakt, że kraj ten nie ma reprezentacji piłkarskiej skupiającej w sobie różne grupy narodowe?”. Korespondencja Dariusza Rosiaka z Akry

Aktualizacja: 02.02.2008 11:47 Publikacja: 02.02.2008 02:32

Z drogami nie zdążyliśmy

Foto: Rzeczpospolita

Pogrzeb na cmentarzu w Akrze: na samochodzie lawecie stoi trumna, obok na platformie mężczyźni skaczą, śpiewają, wznoszą jakieś okrzyki. Pochód prowadzony jest przez orkiestrę, grają na bębnach i trąbkach. Harmider, hałas nie do opisania – osiąga apogeum, gdy karawana zbliża się do grobu. Kilku mężczyzn zabiera trumnę z lawety, niemal wyrywają ją sobie z rąk, każdy chce dotknąć, poklepać, pogłaskać. Niektórzy płaczą, jeden leje sznapsa na trumnę…

– To jest pogrzeb chrześcijański – mówi mi jeden z uczestników, ubrany w garnitur, nieuczestniczący w składaniu trumny do grobu. – Najpierw członkowie jego plemienia odprawiają tradycyjne rytuały, a potem my się będziemy modlili.

I rzeczywiście, po skończonych lamentach część mężczyzn odchodzi, pojawia się pastor i pogrzeb zmienia się w zwykły obrzęd chrześcijański.

Wszyscy idą na kompromis, wszystko się miesza. Nie ma tu czystego chrześcijaństwa, katolicy modlą się o łaski do swoich przodków i przeklinają wrogów swoich plemion, metodyści uczestniczą w tradycyjnych plemiennych rytuałach, w ramach których zmarłym ofiaruje się nie tylko sznapsa, ale również zwierzęcą krew. Pogrzeby i huczne przyjęcia organizowane z tej okazji ciągną się przez kilka dni. Każde nabożeństwo, również katolickie, to koncert taneczno-muzyczny. Uczestniczę w mszy, w której perkusista zagłusza wszystko, wali w instrument z ogromną siłą, obok chór próbuje go przekrzyczeć. Wszyscy doskonale się bawią.

– Jeśli nie będzie muzyki, to nikt nie przyjdzie do kościoła – tłumaczy mi znajomy Ghańczyk Michael.

Jedna z gazet ghańskich alarmuje, że pogrzeby i imprezy im towarzyszące stają się doskonałą okazją dla amatorów łatwego seksu. Celują w tym studenci, którzy ponoć przemieszczają się grupami po całym kraju w poszukiwaniu pogrzebów. „Nie do wiary!” – pisze oburzona autorka artykułu. – „Studenci polują na pogrzeby, żeby się dobrze zabawić! Co więcej, pogrzeby stały się w naszym kraju machiną napędzającą zdrady małżeńskie. Słowa nie są w stanie opisać tych ohydnych rzeczy, do których dochodzi w trakcie pogrzebów i uroczystości z nimi związanych. Pojawiało się nawet coś takiego jak funkcja kontraktora pogrzebowego: ci ludzie organizują wycieczki na pogrzeby dla wszystkich, którzy pragną nurzać się w seksualnej rozwiązłości”.

Ja nurzam się w rozwiązłości futbolowej. Ghana organizuje finały piłkarskiego Pucharu Narodów Afryki, czyli mistrzostw kontynentu. Przez trzy tygodnie na czterech nowo wybudowanych stadionach w kraju rozgrywane są mecze. Jadę do Kumasi, 350 kilometrów na północ od Akry. Przede mną chyboce się 30-tonowa ciężarówka obładowana 50 tonami towaru, podąża gdzieś w stronę granicy z Burkina Faso. Jakieś skrzynie, paki, kartony. Nie ma takiej szansy, żeby ta ciężarówka dojechała do celu, jej tył wywija esy-floresy na dziurawej, miejscami asfaltowej drodze, towar podskakuje, a kierowca pruje z prędkością ponad 100 km na godzinę, bo przecież musi zdążyć na czas.

Takie same ciężarowe potwory jeżdżą potem po Akrze i innych miastach. Wciskają się w wąskie piaszczyste uliczki, blokują ruch, doprowadzają pozostałych kierowców do szału. Niektóre nie wyrabiają się na zakrętach i lądują w rynsztokach, które w Akrze mają czasem po dwa metry głębokości, więc, żeby potem taką ciężarówkę wyciągnąć, trzeba sprowadzać dźwig, i droga jest nieprzejezdna przez następnych kilka godzin, czasem parę dni.

Jeden z komentatorów piłkarskich rzuca retoryczne pytanie: „Czy jedną z przyczyn zamieszek w Kenii nie jest przypadkiem fakt, że kraj ten nie posiada reprezentacji piłkarskiej odnoszącej sukcesy i skupiającej w sobie różne grupy narodowe?”

Reprezentacja Ghany wygrała pierwsze dwa mecze w grupie, ale kibice i media mieszają z błotem trenera i piłkarzy. Piłkarzy oczywiście za to, że nie umieją grać i w ogóle im nie zależy. Kiedy kibice zagrozili spaleniem jego domu, napastnik Asamoah Gyan zapowiedział, że wycofa się z reprezentacji. To za to, że nie strzelił do pustej bramki w wygranym przez Ghanę meczu z Namibią. Policja zapewnia rodzinie piłkarza ochronę, Gyan zostaje z drużyną.

Trenerowi dostaje się za to, że na niczym się nie zna, źle ustawia zespół i na dodatek jest Francuzem, „wyrobnikiem trenerskim”, który od lat tuczy się na biedzie Afryki, bo Ghana to nie pierwszy zespół z tego kontynentu, który prowadzi. – Kolonizatorzy nieźle się spisali – mówi w telewizji ekspert piłkarski. – Co prawda nie rządzą Afryką fizycznie, ale tak zniewolili nasze umysły, że nie potrafimy sami dobrać sobie afrykańskich trenerów.

Jakbym słyszał angielskie media po przejęciu reprezentacji Anglii przez Szweda Svena Gorana Erikssona w 2000 roku. I polskie, kiedy skolonizował nas Holender Leo Beenhakker.

Ghana wygrywa trzeci mecz w swojej grupie z Marokiem. 2: 0 i do tego w doskonałym stylu. Awansuje do ćwierćfinału mistrzostw, media i kibice pieją z radości. W jednej z gazet artykuł redakcyjny, w którym autor składa podziękowania za sukces w następującej kolejności: Panu Bogu; prezydentowi Kufuorowi, za złożenie niezapowiedzianej wizyty w obozie reprezentacji przed meczem, czym zainspirował graczy i trenera do lepszej postawy; trenerowi Claude’owi Le Roy; naszym Black Stars, Czarnym gwiazdom, które wreszcie zalśniły pełnym blaskiem. Następnego dnia inna gazeta dodaje do tych powodów jeszcze jeden: „konstruktywną krytykę ze strony mediów, która zmobilizowała piłkarzy”.

Berti Vogts, były reprezentacyjny piłkarz niemiecki, potem wybitny trener, obecnie szkoleniowiec reprezentacji Nigerii, nie zgodził się, by prezydent tego kraju zainspirował piłkarzy pogawędką przedmeczową. Uznał, że może to zdekoncentrować zawodników. Działacze Nigeryjskiego Związku Piłki Nożnej musieli wytłumaczyć Niemcowi, że nie ma racji. „Prezydent Umaru Yar’Adua jest pierwszym obywatelem naszego kraju i ma prawo zwracać się do piłkarzy narodowej reprezentacji, kiedy chce” – wyjaśnił prezes związku. Vogts musiał się zgodzić z takim postawieniem sprawy.

Nigeria na razie gra źle, z trudnością wyszła z grupy eliminacyjnej, ale interwencja prezydenta nie miała z tym nic wspólnego. Kierownictwo związku oficjalnie potwierdziło również, że trener Berti Vogts cieszy się poparciem władz i kibiców nigeryjskich.

Ghańczycy zwracają uwagę na każdy zagraniczny komentarz dotyczący organizacji mistrzostw. Nie mają się czego wstydzić. Stadiony są nowoczesne, doskonale przystosowane do imprezy tej rangi. Na meczach jest bezpiecznie, centrum obsługi mediów wyposażone lepiej niż na niejednym turnieju tego typu w Europie: pod dostatkiem komputerów z dostępem do szerokopasmowego Internetu, wolne miejsca na trybunie prasowej, autobusy wożące dziennikarzy do miast, w których rozgrywane są mecze.

Ale te stadiony są jak enklawy zachodniego dobrobytu w ciągle niedorozwiniętym kraju. W Tamale, na północy Ghany, władze alarmują, że kibice nie potrafią korzystać z toalet, muzułmanie, którzy dominują w tym regionie, dokonują ablucji w umywalkach. Nikt nie pomyślał o tym, by w obiekcie albo w jego okolicach umieścić mały meczet, co ułatwiłoby życie ludziom.

W Sekondi podczas drugiego meczu turnieju na pół godziny wyłączono światło. Przez następny tydzień trwała debata publiczna, w której – oczywiście bezskutecznie – szukano winnego takiej hańby dla kraju. W setkach miast w Ghanie codziennie zdarzają się wielogodzinne przerwy w dostawie prądu, ale Ghańczycy traktują je jak dopust boży – nikt się tym nie interesuje, podobnie zresztą jak przerwami w dostawie wody.

Ale na mistrzostwach miało być inaczej, bo „świat patrzy”. Miały nawet powstać drogi między miastami – nie powstały, bo budowniczowie nie zdążyli. Zagranicznych dziennikarzy przewiezie się po wertepach klimatyzowanymi minibusami, kibice jakoś przecierpią podróż autobusem, bo kibice wszystko zniosą, a reszta narodu nawet nie zauważy, że odbyły się jakieś mistrzostwa Afryki.

Chyba że wygra je Ghana i wtedy okaże się to kolejnym wielkim sukcesem kraju pod światłym przywództwem prezydenta.

W Ghanie mówi się blisko 50 językami, gazety ukazują się prawie wyłącznie po angielsku, w lokalnych językach wydaje się niewiele książek, których zresztą nikt nie czyta. W rezultacie Ghańczycy mówią słabo po angielsku, bo jest to w końcu ich drugi albo trzeci język, i nie potrafią pisać ani czytać w swoich własnych językach narodowych. 50 lat po wywalczeniu przez kraj niepodległości rośnie kolejne pokolenie ludzi, którzy naśladują język obcy i nie tworzą żadnej wartej wzmianki literatury we własnych językach.

Pytam publicystę dziennika „Daily Graphic” Johna Asare-Bediako, kto jest temu winny. – Jak to kto? My oczywiście. U nas notorycznie się myli przyczyny ze skutkami. Godzinami będziemy debatować na temat tragicznych konsekwencji kolonializmu. Uwielbiamy grę w szukanie winnych naszego niedorozwoju w każdej dziedzinie. I nie rozumiemy, że w ten sposób tak naprawdę oddajemy własny los w cudze ręce. A przecież tylko my sami, biorąc odpowiedzialność za siebie, możemy zmienić życie w tym kraju. Jeśli chcemy, by nasze języki nie zniknęły, to musimy uczyć małe dzieci, jak się nimi posługiwać – ghańskie dzieci powinny pisać i czytać w języku, którym posługują się w domu. Inaczej będziemy kulturą odtwórczą, bo przecież my w żaden sposób nie rozwijamy języka angielskiego, najwyżej naśladujemy Anglików i Amerykanów. I to jeszcze słabo naśladujemy.

Pytam go, co myśli o podgrzewaniu narodowych emocji wokół Pucharu Narodów Afryki.

– Wolałbym, żeby coś więcej po nich zostało niż te nowoczesne stadiony. My je zbudowaliśmy na pokaz, a nie dla siebie. Dla siebie mogliśmy zbudować drogi czy lepsze tanie hotele, ale z tym nie zdążyliśmy.

Komitet Pomocy Trędowatym zwrócił się do władz z prośbą o wypłacenie zaległych od dwóch lat zapomóg dla chorych. W 2006 roku rząd ogłosił podwyżkę subsydiów z 12 do 60 centów dziennie na chorego, jednak nie spełnił obietnicy. Przewodniczący komitetu, ojciec Andrew Campbell, ujawnił, że około 10 tysięcy wyleczonych z trądu pozostaje w leprozoriach i nie chce wracać do domu, bo boją się dyskryminacji i odrzucenia. Nikt nie chce również kupować mydła i mat produkowanych przez wyleczonych trędowatych, bo ludzie boją się zarażenia chorobą.

Polski ksiądz pracujący z chorymi na AIDS tłumaczy, że taki sam stosunek panuje tu wobec zarażonych HIV. – Są wyrzucani z domu, nie mogą znaleźć pracy. Muszą ukrywać się ze swoją chorobą – mówi ksiądz Joachim. – Dlaczego ludzie są tutaj tak okrutni wobec siebie? – pytam Michaela.

– To nie jest przejaw okrucieństwa. Ludzie uważają takie choroby, jak AIDS i trąd, za karę bożą. Tutaj ciągle wierzy się w diabła, który potrafi opętać człowieka, a choroba jest widocznym znakiem takiego opętania. Kogoś, kto się dostał pod wpływ diabła, trzeba odrzucić – dla własnego bezpieczeństwa.

W Ghanie istnieją dwa równoległe systemy władzy. Pierwszy stanowi administracja państwowa ze swoimi przedstawicielstwami w terenie, drugi to władze plemienne. Na 43 tysiące wspólnot regionalnych zamieszkujących kraj władza państwowa ma swoje przedstawicielstwa zaledwie w 12 tysiącach. Reszta, w której mieszka ponad połowa ludności kraju, znajduje się pod bezpośrednim zarządem władców plemiennych. Pierwszy prezydent niepodległej Ghany Kwame Nkrumah robił wszystko, by ograniczyć władzę wodzów, jednak mu się nie udało. Niektórym królom zarzucano i do dziś zarzuca się stosowanie czarów, składanie ofiar, a nawet rytualne zabójstwa. Przede wszystkim jednak instytucje plemienne nie pasowały do „postępowego” oblicza społeczeństwa, jakie chciał budować w Ghanie Nkrumah.

Kolejne konstytucje kraju podtrzymały jednak instytucję wodza (chieftaincy) jako element władzy. Od lat istnieje nawet ministerstwo do spraw wodzostwa i kultury, a jego szef prowadzi regularny dialog z królami plemion.

Królowie są w praktyce regionalnymi przywódcami, rozsądzają spory, zbierają podatki, a przede wszystkim dysponują ogromnymi terenami. Ocenia się, że pod ich bezpośrednim zarządem znajduje się 80 proc. ziemi w Ghanie. Np. wódz największego plemienia Aszante dysponuje pokładami złota przynoszącymi krocie. To również wodzowie wydają koncesje na eksploatację surowców i budowę kopalń na swoim obszarze.

Nic dziwnego, że między rządem a wodzami trwa konflikt podsycany przypadkami jawnej korupcji wśród wodzów i walk o władzę między pretendentami do przywództwa plemienia. Co gorsza, rachunek za regulowanie tych sporów często płaci rząd centralny, chcąc uniknąć otwartych wojen między klanami wewnątrz plemion albo sporów międzyplemiennych.

Pytam Johna Asare-Bediako, jak będzie się rozwijał ten konflikt. – W Ghanie zawsze rządzili wodzowie i tak pozostanie. Król plemienia Aszante Otunfu Osei II ma większy autorytet niż prezydent i chyba tylko były sekretarz generalny ONZ Kofi Annan cieszy się w tym kraju większym szacunkiem. Ale nie może być tak, jak niedawno, że plemię Dagomba nie potrafi się porozumieć w sprawie sukcesji przez cztery lata po śmierci króla. Muszą ustać ciągłe spory o ziemię, inaczej po prostu pozbawimy się kolejnej instytucji, która stanowi o naszej kulturze.

W ćwierćfinale Pucharu Narodów Afryki Ghana zagra w niedzielę z Nigerią. Michael tłumaczy mi, że to będzie niesamowity mecz, coś jak w Europie mecze między Niemcami a Holandią.

– Dlaczego? – pytam.

– My nie znosimy Nigeryjczyków. Nikt ich nie znosi w Afryce. Wszyscy uważają ich za bandziorów i złodziei. To oni przywożą tutaj przemoc, to oni okradają banki z bronią w ręku i wymyślają jakieś przekręty finansowe, żeby oskubać nawet największych biedaków.

– No, to chyba lepiej dla całej Ghany będzie jak z nimi wygracie. – Nawet nie chcę myśleć, co by było, gdybyśmy przegrali… – mówi Michael. – Ale wygramy.

Pogrzeb na cmentarzu w Akrze: na samochodzie lawecie stoi trumna, obok na platformie mężczyźni skaczą, śpiewają, wznoszą jakieś okrzyki. Pochód prowadzony jest przez orkiestrę, grają na bębnach i trąbkach. Harmider, hałas nie do opisania – osiąga apogeum, gdy karawana zbliża się do grobu. Kilku mężczyzn zabiera trumnę z lawety, niemal wyrywają ją sobie z rąk, każdy chce dotknąć, poklepać, pogłaskać. Niektórzy płaczą, jeden leje sznapsa na trumnę…

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał