Pogrzeb na cmentarzu w Akrze: na samochodzie lawecie stoi trumna, obok na platformie mężczyźni skaczą, śpiewają, wznoszą jakieś okrzyki. Pochód prowadzony jest przez orkiestrę, grają na bębnach i trąbkach. Harmider, hałas nie do opisania – osiąga apogeum, gdy karawana zbliża się do grobu. Kilku mężczyzn zabiera trumnę z lawety, niemal wyrywają ją sobie z rąk, każdy chce dotknąć, poklepać, pogłaskać. Niektórzy płaczą, jeden leje sznapsa na trumnę…
– To jest pogrzeb chrześcijański – mówi mi jeden z uczestników, ubrany w garnitur, nieuczestniczący w składaniu trumny do grobu. – Najpierw członkowie jego plemienia odprawiają tradycyjne rytuały, a potem my się będziemy modlili.
I rzeczywiście, po skończonych lamentach część mężczyzn odchodzi, pojawia się pastor i pogrzeb zmienia się w zwykły obrzęd chrześcijański.
Wszyscy idą na kompromis, wszystko się miesza. Nie ma tu czystego chrześcijaństwa, katolicy modlą się o łaski do swoich przodków i przeklinają wrogów swoich plemion, metodyści uczestniczą w tradycyjnych plemiennych rytuałach, w ramach których zmarłym ofiaruje się nie tylko sznapsa, ale również zwierzęcą krew. Pogrzeby i huczne przyjęcia organizowane z tej okazji ciągną się przez kilka dni. Każde nabożeństwo, również katolickie, to koncert taneczno-muzyczny. Uczestniczę w mszy, w której perkusista zagłusza wszystko, wali w instrument z ogromną siłą, obok chór próbuje go przekrzyczeć. Wszyscy doskonale się bawią.
– Jeśli nie będzie muzyki, to nikt nie przyjdzie do kościoła – tłumaczy mi znajomy Ghańczyk Michael.