Powstało w 1972 roku. To wstrząsający dokument z izby wytrzeźwień. Koterski nigdy nie miał łatwo. Przez szkołę też przeszedł nerwowo. Kilka razy był bliski wyrzucenia ze studiów. Należał do studentów trudnych, krnąbrnych, z własnym stylem. Nie pasował do schematów. Jak wspominają koledzy, nie był nawet antysocjalistyczny, lecz asocjalistyczny. Wanda Jakubowska przez dwa lata odrzucała mu projekty dyplomu.
„Ech” nakręcił na czwartym roku. – Dzięki rektorowi Kotowskiemu nadarzyła się okazja nakręcenia dokumentu ponadprogramowego – mówi. – Zrobiłem go bez opiekuna, zgłosiłem jako film absolutoryjny. Byłem oszołomiony, bo za ten dokument chcieli mnie wyrzucić ze szkoły. Karabasz wypadł z projekcji w połowie, w kompletnej furii. Oblałem egzamin. A potem stała się rzecz dziwna. Wezwał mnie do siebie Jerzy Mierzejewski. Nie powtórzę tej rozmowy, bo on jak kogoś lubił, to mówił do niego na ty i używał niecenzuralnych słów. Ale wyszło na to, że zaproponował mi asystenturę.
Marek Koterski przekopiował „Ech” ręcznie, razem z operatorem Andrzejem Popławskim – z taśmy 16-milimetrowej na 35-milimetrową. Siedzieli nad tym całą dobę, wszystko robili ręcznie, klatka po klatce.
– Po oblanym egzaminie koledzy z warsztatu formy filmowej pocięli „Ech” na kawałki, wmontowali te części w swoje filmy i wywieźli bez odprawy za granicę – opowiada Koterski. – Tam skleili go z powrotem i pokazali na festiwalu w Edynburgu. Dwa tygodnie później przyszedł list od dyrektora festiwalu Richarda De Marco z podziękowaniem za przysłanie tak wspaniałej etiudy. Zwołano błyskawicznie powtórną komisję, można to było zrobić, bo na poprzedniej zabrakło rektora. No i „Ech” zostało uznane za absolutorium bez oceny.
Powstało w 1982 roku. W starym mieszkaniu chłopiec gotuje jajko. Mała dziewczynka przygląda mu się dyskretnie zza mebli. Chłopiec siada, szykuje się do jedzenia. Dziewczynka gramoli się na krzesło naprzeciwko. Chłopiec przesuwa jajko w jej stronę. Wychodzi na dwór, prowadząc na sznurku kurę.
– Klimat był wtedy taki sobie – wspomina Dorota Kędzierzawska. – Stan wojenny, nikt na roku niczego nie zrobił, bo wszyscy żyliśmy czymś innym. Byłam szczęśliwa, że u Wojciecha Hasa miałam zrobić ćwiczenie bezdialogowe. Ale ciągle nie miałam tematu.
Filmy Doroty Kędzierzawskiej rodzą się z drobnych zdarzeń, podsłuchanych strzępków rozmów, notatki prasowej. Tak było i w przypadku „Jajka”. Była jeszcze zima, kiedy Kędzierzawska jechała w Łodzi tramwajem i przez okno, pod dużą kamienicą na Kilińskiego, zobaczyła chłopca z kurą na sznurku. Od razu pomyślała, że zrobi o tym dziecku dokument, ale tamtego dnia spieszyła się na zajęcia i nie wysiadła z tramwaju, żeby z nim porozmawiać. Później wróciła w samo miejsce, chodziła po okolicznych domach, pukała do drzwi. Szukała chłopca, który hoduje kurę. Ale nikt go nie znał. Dlatego postanowiła zrobić fabułę. Tak się urodziło „Jajko”.
– Scenariusz miał stronę, nie więcej – opowiada reżyserka. – Miałam niesłychane szczęście, że jeszcze był w szkole Wojciech Has i miał siłę, żeby się nami opiekować. On dawał takie bardzo delikatne wskazówki, które jednak szalenie pomagały. I wymagał bardzo dokładnego scenopisu.
Znalazła piękną, do połowy wyburzoną fabryczkę przy ulicy Mickiewicza. I oczywiście dzieci. Arka poznała wcześniej, kręcąc na pierwszym roku dokument „Agnieszka”. To był brat jej bohaterki.
– Miał niesamowitą twarz, zaprzyjaźniliśmy się. Był synem dozorcy, absolutnym poetą i marzycielem – opowiada o nim Kędzierzawska z takim samym ciepłem, z jakim mówi o wszystkich swoich filmowych dzieciach znajdowanych nie na castingach, lecz na podwórkach.
Wtedy potrzebowała jeszcze dziewczynki. Początkowo w „Jajku” miała zagrać córka Małgorzaty Potockiej, ale jakoś do tego nie doszło. Zaczęła rozpaczliwie szukać. Wreszcie ktoś z rodziny polecił jej Kasię.
– Kasia przez całe zdjęcia nie odezwała się chyba ani razu, ale bardzo precyzyjnie wykonywała wszystko, o co ją prosiłam – wspomina reżyserka.
Na etiudzie, jaka powstała, odcisnął się jej charakter pisma, ten, którym później napisała na ekranie „Wrony”, „Nic”, „Jestem”. Długie, uważne ujęcia, w których kamera obserwowała każdy ruch dzieci, napięcie powstające w ciszy, niebywała wrażliwość.
W tamtym ciemnym roku do szkoły przyszła wieść, że szkoła ma po raz pierwszy okazję do wysłania filmu na studencki konkurs oscarowy. Wybrano „Jajko”. I film dostał nominację.
– Pamiętam, że potem przyszedł dyplom w pięknej skórzanej oprawie – mówi Kędzierzawska. – Oboje z Hasem mieliśmy chyba nadzieję, że na tym się skończy, bo wcale nie mieliśmy ochoty na wyprawę za ocean. Nie przeżywałam tego jakoś specjalnie doniośle. To było takie dziwne zdarzenie, które odbyło się bez mojego udziału.
Dorota ma do swoich filmów ogromnie osobisty stosunek. Do „Jajka” też.– Jestem bardzo w tej etiudzie zakochana – mówi. – Podobnie jak w „Agnieszce”, którą nakręciłam na pierwszym roku studiów. Może to jest nostalgia za starymi czasami, ale lubię te dzieci, te czarno-białe, trochę nieporadne zdjęcia. To jest bardzo mój film.
W warszawskim kinie Luna od 4 do 6 kwietnia odbędzie się V Przegląd Filmów Studenckich Łódzkiej Szkoły Filmowej