Wielkie filmiki

Kirk Douglas na łódzkiej ulicy? Sławomir Mrożek tańczący tango? Szkolne filmy studentów Filmówki obfitują w niespodzianki i opowieści smakowite nie tylko dla historyków kina

Publikacja: 29.03.2008 01:24

Wielkie filmiki

Foto: Archiwum

W tym roku łódzka szkoła filmowa obchodzi 60-lecie. Dzisiejsi studenci wydobywają ze szkolnych archiwów etiudy tych, którzy już na trwałe zapisali się w historii polskiego filmu. Publiczność pewnie pamięta niewiele z nich. „Dwóch ludzi z szafą” Romana Polańskiego, może „Urząd” Krzysztofa Kieślowskiego. A są wśród tych skromnych, a zapomnianych etiud prawdziwe perełki. Małe dzieła, noszące rozpoznawalny charakter pisma przyszłych reżyserów.

– Każdy artysta po szkole się rozwija, zmienia, przygląda światu, szuka nowych tematów – potwierdza Andrzej Mellin, obecny dziekan Wydziału Reżyserii PWSFTViT. – Ale ci, którzy są najsilniejszymi osobowościami, mają swój styl od początku. Szczególnie dotyczy to formy.

Student szkoły filmowej w Łodzi robi w ciągu pięciu lat siedem etiud – trzy dokumentalne, trzy fabularne i jedną telewizyjną. Trwają one od kilku do 30 minut. W ciągu 60 lat powstało takich filmików tysiące. Ale w archiwum szkoły przy Targowej kryje się nie tylko taśma. Także setki rozmaitych opowieści o tym niezwykle barwnym środowisku profesorów i studentów. Niemal każdy film ma tu swoją historię. To tylko kilka z nich.

Powstało w 1958 roku. To była surrealistyczna groteska rozpisana na dwóch bohaterów. W wielkiej, pustej restauracji gość próbuje doprowadzić do tego, by obsłużył go nieuprzejmy kelner. Majewski kreślił metaforę ludzkiej egzystencji, poczucia siły, wywierania presji, walki o przewagę. Opowiada o niemożności nawiązania kontaktu i samotności. Dziś mówi, że chciał zrobić film dla inteligentów potrafiących odczytać te aluzje i znaki.

A w roli głównej wystąpił... Sławomir Mrożek.

– Jako młody człowiek Mrożek bardzo chciał zostać aktorem – wspomina Janusz Majewski. – Zdawał nawet do szkoły aktorskiej, ale go nie przyjęli, bo miał wadę strun głosowych i przez to zbyt słaby głos. Ale w „Rondzie” zagrał z prawdziwą radością. Przed kamerą spełniał swoje marzenia.

Wielu widzów sądziło, że „Rondo” powstało na podstawie scenariusza Mrożka.

– To był mój pomysł, on tylko grał – zaprzecza Majewski. – Myśmy się znali jeszcze z czasów szkolnych, mieliśmy podobny typ poczucia humoru. Tylko że ja zatrzymałem się na etapie żartów szkolnych, a on to później fantastycznie rozwinął w swoich dramatach. Myślę jednak, że w tamtych młodzieńczych latach inspirowaliśmy się nawzajem. Jego „Tango” w pewien sposób wyrosło z tanga, które odtańczył w naszym filmie.

Kelnera zagrał Stefan Szlachtycz, z którym Majewski studiował jeszcze na wydziale architektury.

Zdjęcia do „Ronda” robił Witold Leszczyński, który wtedy jeszcze chciał być operatorem. Powstawały w Łodzi, w Sali Malinowej Grand Hotelu. W filmowych kadrach widać jeszcze resztki przedwojennej świetności. Potem systematycznie wszystko zeszpeciły kolejne socjalistyczne remonty. W etiudzie Majewskiego na ścianach połyskiwały jeszcze np. piękne kinkiety w kształcie rozety, z aniołkami. Wkrótce potem je zagipsowano i zamieniły się w smutne atrapy.

Byli i tacy, którzy interpretowali „Rondo” jako satyrę na socjalizm, reprezentowany przez aroganckiego kelnera. Ale sam reżyser twierdzi, że ani on, ani aktorzy o takich interpretacjach nie myśleli.

– Film powstawał w okresie odwilży – mówi. – Zaczęło nam się wydawać, że będzie lepiej, że socjalizm przybierze ludzką twarz.

„Rondo” zaważyło na życiu kilku osób. Dzięki aktorskiej roli szybciej został dostrzeżony talent Mrożka, którego krótkie opowiadania stały się potem kanwą całej serii szkolnych filmów. Stefan Szlachtycz połknął bakcyla kina, porzucił plany budowania domów i zdał na reżyserię. Witold Leszczyński zakochał się w montażu i postanowił przenieść się na specjalizację reżyserską.

A sam Majewski? W tej szkolnej etiudzie czuło się poczucie humoru i dystans, które potem wykorzystał w debiutanckim „Sublokatorze”. Klimaty, jakich dotknął w „Rondzie”, wróciły też w „Zaklętych rewirach”. Ale gdy pytam, jaki ma dzisiaj stosunek do tamtego, pierwszego filmu, odpowiada: – Patrzę na niego tak, jakby zrobił go ktoś inny. Z ciekawością, jaki wtedy byłem. „Rondo” jest dla mnie czymś w rodzaju bardzo osobistego wspomnienia.

Powstała w 1966 roku. Na promie przeprawiającym się przez rzekę siedzi pasażer. Dwadzieścia kilka lat, wygląd studenta. Plecak, z którego wystaje tuba na kalkę. Na zewnątrz przytroczony koc i rajzbret. Prom odpływa od brzegu, na drugiej stronie widać wznoszący się na skale klasztor. „Śmierć prowincjała” to przejmujący film o wadzeniu się z Bogiem, życiem, z sobą samym. W klasztorze student będzie w milczeniu szukał odpowiedzi na dręczące go pytania. Spotka starego prowincjała. Z dwóch krańców życia dwaj bardzo różni ludzie będą się sobie przyglądać. Student stanie się świadkiem śmierci zakonnika.

– To był film o mnie – mówi Krzysztof Zanussi. – Ja też swoje młodzieńcze rozterki próbowałem rozwiązać w czasie pobytów w klasztorach w Tyńcu i na krakowskich Bielanach. W miejscach, które dawały skupienie i wyciszenie. Etiudę realizował po innym obrazie, który potwornie zdenerwował profesorów. Wpisywał się w nowofalowe trendy, zarzucano mu niechlujstwo estetyczne. Zanussi omal wówczas nie wyleciał ze szkoły.

– Pomysł na „Śmierć prowincjała” rodził się jakby od końca – wyznaje reżyser. – Wziął się z poszukiwań rozwiązań formalnych. Moja poprzednia etiuda poległa głównie z powodów technicznych: w tamtym czasie nie było jeszcze możliwości nagrywania zdjęć 100-procentowych, czyli obrazu i dźwięku razem. Dlatego wymyśliłem sobie, że nakręcę film bez dialogów. Najpierw myślałem o jakiejś historii dziejącej się w środowisku głuchoniemych.

Chciałem, by film był realistyczny, ale bez dialogów. Ale potem przypomniałem sobie o klasztorach, w których nie wolno mówić. Mój bohater miał być w pewnej kontrze do tych, którzy nie rozmawiali.

W tej opowieści o śmierci i wartości życia Zanussi zawarł pytania głęboko wykształconego inteligenta. Trzeba powiedzieć, że jego etiuda nie bardzo pasowała do atmosfery rozhukanej szkoły. Nie pasowała też do czasów. Był okres późnego Gomułki i wojen z Kościołem z okazji millennium chrztu. Kiedy więc film został skończony, wykładowcy się przestraszyli.

– Profesor Bossak stwierdził: „Skoro ta etiuda jest ideologicznie podejrzana, to wyślijmy to do Moskwy. W myśl zasady, że najciemniej pod latarnią” – wspomina reżyser. – Od razu też pojawił się problem tytułu. Brzmiał on wtedy „Śmierć przeora”. Bossak uważał, że z tym tytułem każdy będzie chciał film cenzurować. „Śmierć mnicha” też niczego nie załatwiała. Wtedy sobie wymyśliłem, że jest jeszcze w klasztorze prowincjał. To był jakiś pomysł. Mieliśmy nadzieję, że wszyscy będą go mylić z prowincjuszem. I posługując się tym wybiegiem, udało nam się ten film wysłać w świat.

Na festiwalu filmów szkolnych w Moskwie „Śmierć prowincjała” dostała nagrodę za „krytyczne spojrzenie na religię”, a w Mannheim Złotego Dukata i nagrodę ekumeniczną za wartości duchowe.

Krzysztofowi Zanussiemu etiuda ta otworzyła drogę do tworzonego właśnie przez Stanisława Różewicza „Toru” – studia filmowego, któremu dzisiaj Zanussi szefuje. Różewicz, który w szkole był opiekunem „Śmierci...”, docenił jej czystość i dojrzałość, a także dyscyplinę formalną i klarowność opowiadania.

Zanussi zadawał już wówczas te same pytania, które można znaleźć w jego ostatnich filmach, takich jak „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową” czy „Suplement”. Sam mówi:

– Dziś widzę w „Śmierci prowincjała” sporo drobnych anachronizmów związanych z językiem filmowym, ale ta etiuda jest mi bliska i pewnie z całym swoim życiowym doświadczeniem zrobiłbym ją podobnie.

Powstał w 1967 roku. Późniejszy twórca „Rejsu” jest chyba jedynym studentem, w którego szkolnej etiudzie zagrała wielka hollywoodzka gwiazda.

Pod szkołę filmową podjeżdża duży ford mustang, z którego wysiada Kirk Douglas. Krótkie spotkanie ze studentami. A potem wielka prowokacja. Na ścianie saloonu wielki afisz z podobizną Douglasa i napisem „Wanted – nagroda 1000 $”. Aktor wsiada na konia, odpiera ataki przebranych za kowbojów chłopaków.

– Właściwie na pomysł nakręcenia takiej etiudy wpadł Jerzy Bossak – przyznaje dziś Marek Piwowski. – On był naszym guru, cieszył się ogromnym autorytetem. Miał silną osobowość, potrafił studentów zmotywować, ale nigdy nie narzucał swojego zdania. Dawał wskazówki, potem tylko stwierdzał: „Rób, co chcesz, ale i tak ja to będę potem oceniał”.

Kirk Douglas jeździł wówczas po Europie Wschodniej wysłany przez władze amerykańskie z misją dobrej woli. Odwiedził Pragę, Moskwę. W Warszawie był niepocieszony, ponieważ nie przyjął go Gomułka. Na jakimś bankiecie wyżalał się Jerzemu Bossakowi. A ten szybko go przekonał, że co tam polityka, ważniejsza jest sztuka i czekają na niego studenci z łódzkiej szkoły przy Targowej.

I to właśnie Bossak zadzwonił do Piwowskiego, żeby tę wizytę sfilmował, a Piwowski z Feridunem Erolem wybudowali w ciągu nocy miasteczko z Dzikiego Zachodu. Sprowadzili konie, zdobyli pistolety i zgromadzili chyba wszystkie kamery, jakie były w szkole. Douglas żartował potem, że tylu kamer pracujących jednocześnie to nie widział jeszcze nawet w Ameryce.

Z filmowaniem podczas spotkania nie było problemu. Schody zaczęły się później. – Douglas wyszedł ze szkolnego budynku, zobaczył dekorację i zrozumiał, co kombinowaliśmy – opowiada Piwowski. – Stwierdził, że nie może brać udziału w takich przebierankach, bo zabrania mu tego klauzula jego kontraktu z producentami amerykańskimi. Ale Bossak nie rezygnował. Zabrał go do dziekanatu i postawił na stół soplicę. Po chwili Kirk Douglas wyszedł, czerwony od tej soplicy na twarzy i znacznie bardziej uległy. Nie udało nam się nakręcić z nim minifabuły o samotnym jeźdźcu, której scenariusz mieliśmy przygotowany. Ale udało się go sprowokować, by wsiadł na konia i zaczął się przepychać z naszymi kolegami przebranymi za kowbojów. I tak na drugim roku nakręciłem film z Kirkiem Douglasem w roli głównej.

Z tego dnia w pamięci Marka Piwowskiego zapisała się jeszcze jedna scena. – To było spotkanie z dwoma innymi światami – mówi. – Z jednej strony był Douglas, z drugiej nasz kolega, Anglik David Williamson, który zresztą służył za tłumacza. O piątej, w czasie największego harmidru, gdy kręciliśmy ujęcia przed szkołą, patrzę, a David odchodzi, z boku spokojnie wyciąga termos, pije herbatę i nic dla niego nie istnieje. Po prostu zrobił sobie five o’clock. „Dzięki takiej dyscyplinie zdobywaliśmy kolonie” – powiedział mi potem.

Etiuda powstała, ale cała sprawa miała swój epilog po miesiącu. Piwowski poszedł do kina i w kronice filmowej zobaczył, jak ambasador Polski na festiwalu w Amsterdamie odbiera puchar – Grand Prix dla „Kirka Douglasa”– Puchar nigdy do szkoły nie dotarł – opowiada autor „Rejsu”. – Za to Bossak został wezwany do KC, gdzie oskarżono go, o promowanie kapitalistycznego aktora w socjalistycznej kulturze. On nam nigdy o niczym nie powiedział. Taki był: brał na siebie ciosy za nas i nawet tego nie pokazywał. Prawdę powiedziawszy, bardziej z tego czasu zapamiętałem jego niż samego Douglasa.

Powstało w 1972 roku. To wstrząsający dokument z izby wytrzeźwień. Koterski nigdy nie miał łatwo. Przez szkołę też przeszedł nerwowo. Kilka razy był bliski wyrzucenia ze studiów. Należał do studentów trudnych, krnąbrnych, z własnym stylem. Nie pasował do schematów. Jak wspominają koledzy, nie był nawet antysocjalistyczny, lecz asocjalistyczny. Wanda Jakubowska przez dwa lata odrzucała mu projekty dyplomu.

„Ech” nakręcił na czwartym roku. – Dzięki rektorowi Kotowskiemu nadarzyła się okazja nakręcenia dokumentu ponadprogramowego – mówi. – Zrobiłem go bez opiekuna, zgłosiłem jako film absolutoryjny. Byłem oszołomiony, bo za ten dokument chcieli mnie wyrzucić ze szkoły. Karabasz wypadł z projekcji w połowie, w kompletnej furii. Oblałem egzamin. A potem stała się rzecz dziwna. Wezwał mnie do siebie Jerzy Mierzejewski. Nie powtórzę tej rozmowy, bo on jak kogoś lubił, to mówił do niego na ty i używał niecenzuralnych słów. Ale wyszło na to, że zaproponował mi asystenturę.

Marek Koterski przekopiował „Ech” ręcznie, razem z operatorem Andrzejem Popławskim – z taśmy 16-milimetrowej na 35-milimetrową. Siedzieli nad tym całą dobę, wszystko robili ręcznie, klatka po klatce.

– Po oblanym egzaminie koledzy z warsztatu formy filmowej pocięli „Ech” na kawałki, wmontowali te części w swoje filmy i wywieźli bez odprawy za granicę – opowiada Koterski. – Tam skleili go z powrotem i pokazali na festiwalu w Edynburgu. Dwa tygodnie później przyszedł list od dyrektora festiwalu Richarda De Marco z podziękowaniem za przysłanie tak wspaniałej etiudy. Zwołano błyskawicznie powtórną komisję, można to było zrobić, bo na poprzedniej zabrakło rektora. No i „Ech” zostało uznane za absolutorium bez oceny.

Powstało w 1982 roku. W starym mieszkaniu chłopiec gotuje jajko. Mała dziewczynka przygląda mu się dyskretnie zza mebli. Chłopiec siada, szykuje się do jedzenia. Dziewczynka gramoli się na krzesło naprzeciwko. Chłopiec przesuwa jajko w jej stronę. Wychodzi na dwór, prowadząc na sznurku kurę.

– Klimat był wtedy taki sobie – wspomina Dorota Kędzierzawska. – Stan wojenny, nikt na roku niczego nie zrobił, bo wszyscy żyliśmy czymś innym. Byłam szczęśliwa, że u Wojciecha Hasa miałam zrobić ćwiczenie bezdialogowe. Ale ciągle nie miałam tematu.

Filmy Doroty Kędzierzawskiej rodzą się z drobnych zdarzeń, podsłuchanych strzępków rozmów, notatki prasowej. Tak było i w przypadku „Jajka”. Była jeszcze zima, kiedy Kędzierzawska jechała w Łodzi tramwajem i przez okno, pod dużą kamienicą na Kilińskiego, zobaczyła chłopca z kurą na sznurku. Od razu pomyślała, że zrobi o tym dziecku dokument, ale tamtego dnia spieszyła się na zajęcia i nie wysiadła z tramwaju, żeby z nim porozmawiać. Później wróciła w samo miejsce, chodziła po okolicznych domach, pukała do drzwi. Szukała chłopca, który hoduje kurę. Ale nikt go nie znał. Dlatego postanowiła zrobić fabułę. Tak się urodziło „Jajko”.

– Scenariusz miał stronę, nie więcej – opowiada reżyserka. – Miałam niesłychane szczęście, że jeszcze był w szkole Wojciech Has i miał siłę, żeby się nami opiekować. On dawał takie bardzo delikatne wskazówki, które jednak szalenie pomagały. I wymagał bardzo dokładnego scenopisu.

Znalazła piękną, do połowy wyburzoną fabryczkę przy ulicy Mickiewicza. I oczywiście dzieci. Arka poznała wcześniej, kręcąc na pierwszym roku dokument „Agnieszka”. To był brat jej bohaterki.

– Miał niesamowitą twarz, zaprzyjaźniliśmy się. Był synem dozorcy, absolutnym poetą i marzycielem – opowiada o nim Kędzierzawska z takim samym ciepłem, z jakim mówi o wszystkich swoich filmowych dzieciach znajdowanych nie na castingach, lecz na podwórkach.

Wtedy potrzebowała jeszcze dziewczynki. Początkowo w „Jajku” miała zagrać córka Małgorzaty Potockiej, ale jakoś do tego nie doszło. Zaczęła rozpaczliwie szukać. Wreszcie ktoś z rodziny polecił jej Kasię.

– Kasia przez całe zdjęcia nie odezwała się chyba ani razu, ale bardzo precyzyjnie wykonywała wszystko, o co ją prosiłam – wspomina reżyserka.

Na etiudzie, jaka powstała, odcisnął się jej charakter pisma, ten, którym później napisała na ekranie „Wrony”, „Nic”, „Jestem”. Długie, uważne ujęcia, w których kamera obserwowała każdy ruch dzieci, napięcie powstające w ciszy, niebywała wrażliwość.

W tamtym ciemnym roku do szkoły przyszła wieść, że szkoła ma po raz pierwszy okazję do wysłania filmu na studencki konkurs oscarowy. Wybrano „Jajko”. I film dostał nominację.

– Pamiętam, że potem przyszedł dyplom w pięknej skórzanej oprawie – mówi Kędzierzawska. – Oboje z Hasem mieliśmy chyba nadzieję, że na tym się skończy, bo wcale nie mieliśmy ochoty na wyprawę za ocean. Nie przeżywałam tego jakoś specjalnie doniośle. To było takie dziwne zdarzenie, które odbyło się bez mojego udziału.

Dorota ma do swoich filmów ogromnie osobisty stosunek. Do „Jajka” też.– Jestem bardzo w tej etiudzie zakochana – mówi. – Podobnie jak w „Agnieszce”, którą nakręciłam na pierwszym roku studiów. Może to jest nostalgia za starymi czasami, ale lubię te dzieci, te czarno-białe, trochę nieporadne zdjęcia. To jest bardzo mój film.

W warszawskim kinie Luna od 4 do 6 kwietnia odbędzie się V Przegląd Filmów Studenckich Łódzkiej Szkoły Filmowej

W tym roku łódzka szkoła filmowa obchodzi 60-lecie. Dzisiejsi studenci wydobywają ze szkolnych archiwów etiudy tych, którzy już na trwałe zapisali się w historii polskiego filmu. Publiczność pewnie pamięta niewiele z nich. „Dwóch ludzi z szafą” Romana Polańskiego, może „Urząd” Krzysztofa Kieślowskiego. A są wśród tych skromnych, a zapomnianych etiud prawdziwe perełki. Małe dzieła, noszące rozpoznawalny charakter pisma przyszłych reżyserów.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy