Cisza jest dla partii mordercza

Polacy polityczne emocje potrafią już chyba brać w nawias. Traktują większość z tego, co się dzieje, jako przejaw marketingu politycznego - mówi prof. Andrzej Rychard

Aktualizacja: 10.05.2008 13:48 Publikacja: 10.05.2008 00:27

Cisza jest dla partii mordercza

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Wszystko, co się dzieje w polskiej polityce, dzieje się pod dyktando wyborów prezydenckich?

Andrzej Rychard:

Aż tak chyba nie jest. Spory, które się toczą, są logiczną konsekwencją sprawowania władzy.

Prezydent odmawia podpisania generalskich awansów, wstrzymuje ambasadorskie nominacje. A premier w tej sytuacji robi zatroskaną minę, wskazując, że on chciał dobrze, ale prezydent robi wbrew. Obaj chcą pokazać, który jest ważniejszy.

Obaj pokazują wątpliwe miejsca w polskim systemie konstytucyjnym. I to akurat jest pozytywne. Choć nie twierdzę, że da się te spory poprzez zmianę przepisów – która prowadziłaby do całkowitego uregulowania, co jest prezydenckie, a co premierowskie – zupełnie wyeliminować.

Chodzi panu o zmianę konstytucji?

Być może też. Ale w Polsce zmiana konstytucji jest czymś, co się kojarzy z pewnego rodzaju tabu. Czyli lepiej jej nie ruszać, bo wyniknie coś strasznego.

Rzeczywiście mogłaby się wtedy chyba otworzyć puszka Pandory?

Sam nie uważam zmiany konstytucji za tabu i być może będzie do niej musiało dojść; sądzę jednak, że część tych sporów można osłabić bez zmiany konstytucji. Tym bardziej że niemało z nich nie popycha nas do przodu, tylko jest konfliktami dosyć jałowymi, dotyczącymi statusu. One polskiej sceny politycznej nie zdynamizują, bo w istocie napięcia między ośrodkami prezydenckim i premierowskim potwierdzają tylko istniejący podział polityczny. Nie dokładają niczego nowego. Poza tym w pewnych granicach napięcia między instytucjami władzy nie są niczym złym, wręcz są zdrowe dla równowagi w demokracji. Rzecz w tym, że u nas dokłada się do tego ów jałowy spór statusowy, po części powodowany względami personalnymi.

To jeszcze przez dwa i pół roku będziemy mieli te jałowe spory?

Może politycy dojdą jednak do wniosku, że korzystne dla nich jest, by główny spór polityczny nie lokował się pomiędzy tymi dwoma ośrodkami. I będą przenosić go na płaszczyznę rywalizacji między partiami politycznymi. Bo ta płaszczyzna jest dla Polaków bardziej zrozumiała. Nie wykluczam, że im bliżej wyborów prezydenckich, tym bardziej będzie widać spór pomiędzy PO a PiS, a nie pomiędzy premierem a prezydentem. Choć, patrząc realistycznie, jest jednak bardziej prawdopodobne, że silny pozostanie konflikt dwóch ośrodków władzy. Nie sądzę, by to nadawało nową dynamikę polskiej scenie politycznej.

Co może więc dynamizować politykę?

Jest jeden czynnik: w pewnym momencie zaczną padać pytania, co się dzieje z obietnicami obecnego rządu. Jest kluczowe, w jaki sposób rząd będzie tłumaczył nie tylko sukcesy, ale przede wszystkim nieuchronne porażki. Już teraz słyszymy, że problem autostrad zostanie rozwiązany w ten sposób, iż autostrady nie będą się nazywały autostradami, tylko drogami ekspresowymi.

Czyli poruszanie się w świecie iluzji?

Może nie aż tak, ale im bardziej zaawansowana będzie kampania, tym łatwiej będą miały środowiska opozycyjne. Gdy rząd nie będzie miał znaczącego sukcesu, dojdzie do brutalnego rozliczania obietnic.

Przecież żaden rząd po 1989 roku nie spełniał obietnic. Leszek Miller obiecywał nawet gruszki na wierzbie.

Chyba miał nadzieję, że mu się uda tę wierzbę przekabacić, żeby te gruszki rodziła. I nie jest to zupełnie żart. Obecny rząd próbuje realizować zmiany, nie nazywając ich reformami, bez używania ideologii reformy czy też jej języka. To skądinąd słuszne, bo język reformy się zużył. Ale taka strategia wymaga niezmiernie precyzyjnego i skomplikowanego aparatu zarządzania: trzeba pilnować, żeby te wszystkie drobne kroki prowadziły w jednym kierunku. To jest tak naprawdę największy test, a nie to, czy prezydent z premierem będą prowadzili między sobą gry. I właśnie jego rezultat może dynamizować scenę polityczną.

Czy układ dwóch wielkich partii, a poza nimi właściwe nic, jest już układem stałym? Czy polska scena polityczna uległa zabetonowaniu, m.in. z powodu systemu finansowania, jak twierdzi wielu komentatorów?

Zależy, o czym mówimy: czy o układzie dwóch wielkich partii, czy o dążeniu sceny politycznej do stabilności. Bo to nie są dokładnie te same rzeczy. O ile układ dwóch partii wcale nie musi wiecznie trwać – i mam powody, by tak sądzić – o tyle polska polityka zmierza w stronę większej stabilności.

To znaczy?

Idzie w stronę bardziej centrową, z mniejszą obecnością partii radykalnych, staje się bardziej obliczalna. LPR i Samoobrona praktycznie po wyborach zniknęły. Wynika to przede wszystkim z procesów strukturalnych, z rosnącej roli klasy średniej, która ma raczej centrowe orientacje. Dodatkowymi czynnikami stabilizującymi są rozwój rynku, nasza obecność w Europie. Poza tym myślę, że i w PiS powoli będzie dojrzewać świadomość, że retoryka walki i podziału nie musi okazywać się skuteczna – to też może nieco mitygować nastroje.

A rola Unii Europejskiej w stabilizacji naszej polityki?

Polacy coraz bardziej się przekonują, że to nie jest tak, iż jeśli nam jest gorzej, to Unii lepiej, i na odwrót, że to nie jest mecz. Tylko że jesteśmy częścią dużego europejskiego zespołu. Rodzi się poczucie, że polepszenie sytuacji także na poziomie rodzin jest związane z wejściem do Unii. Jeśli jacyś politycy próbowali straszyć Europą, że zagraża naszej tożsamości, to nie sądzę, by taka polityka była szeroko akceptowana. Jest wiele tożsamości. I Polacy zaczynają odrzucać pogląd, że im bardziej jestem Polakiem, tym mniej Europejczykiem. Jest akurat odwrotnie.

Skąd więc pomysł Jarosława Kaczyńskiego, by eksponować obawy przed Europą? Spor wokół traktatu lizbońskiego miał takie właśnie podłoże.

Jednak spora część wyborców PiS to ludzie, którzy mieli takie obawy. Postrzegali Unię, podobnie zresztą jak rynek, jako źródło rozmaitych zagrożeń. Chcieli, by się nimi zaopiekować. Ten elektorat jest w miarę trwały. Tak wynika z badań. Choć może ten elektorat został przeszacowany przez przywódców PiS. I jeśli nie będzie zagospodarowany przez PiS, to LPR i Samoobrona mogą się odrodzić.

A co z zabetonowaniem dwóch partii? Pan w nie wątpi.

Tak wcale nie musi być. Przede wszystkim polska polityka jest niezbalansowana. Są dwie parte prawicowe, które raczej lokują się lekko w centrum. I, paradoksalnie, mogą się stać ofiarami własnych sukcesów. Może bardziej nawet dotyczy to Platformy.

Dlaczego?

Zanikająca polaryzacja, która była tak silna w czasie rządów PiS, będzie ukazywała wewnętrzne zróżnicowanie tych dwóch politycznych organizmów. Dzisiaj część lewicowo-liberalnego elektoratu jest w PO, a część lewicowo-socjalnego w PiS. To jest jakiś potencjał dla ewentualnych prób tworzenia orientacji centrowo-lewicowych. Poza tym propaganda podziału Polski na dwie się nie sprawdziła. Ludzie takiej wizji nie przyjęli.

Jak to nie? Wszystkie sondaże poparcia dla partii informują o czymś innym.

Polacy nie przyjęli treści, którą politycy usiłowali pod ten podział włożyć. Przyjęli, że istnieją dwie siły polityczne. Zresztą wielkiego programowego konfliktu między nimi nie ma, choć są odmienne wizje. Ale w większym stopniu jest to konflikt o władzę. Nie bez powodu mówiło się kiedyś, że PO i PiS miały zawrzeć koalicję. Będę się upierał, że Polacy nie przyjęli esencji tego podziału, czyli tego, że jedna Polska jest liberalna, a druga solidarna. Jest wiele grup, które nie odnajdywały się w tym podziale.

Jakie to grupy?

Jak wynika z badań Domańskiego, blisko 40 procent przedsiębiorców to ludzie, którzy przedtem byli robotnikami. I dzisiaj są po części w Polsce liberalnej, po części w Polsce socjalnej. Dla nich w tym podziale nie było miejsca. Ci przedsiębiorcy byli tak naprawdę w czarnej dziurze, nie tylko oni zresztą.

Lewica spod szyldu SLD, a innej praktycznie nie ma, jest w zaniku. Natomiast partia reprezentująca wieś, czyli PSL, się kurczy. Ale jest w zgodnej koalicji rządowej z PO. Przynajmniej tak to wygląda. Może więc nastąpi konsumpcja pomysłów niektórych polityków PO, aby w przyszłych wyborach połączyć siły Platformy i PSL. Jedni reprezentowaliby tę formację dla ludzi większych miast, a ludowcy byliby taką polityczną odnogą na prowincji i na wsi. Czy to dobry pomysł?

Jestem przeciwnikiem łączenia wszystkiego ze wszystkim. SLD jest w sytuacji nieporównanie gorszej niż PSL. Rzeczywiście stała na skraju przepaści i, cytując Cimoszewicza, z całą odwagą zrobiła krok do przodu. I już z tej porażki może się nie otrząsnąć. Ale dlaczego PSL, które jest w dużo lepszej sytuacji, miałoby się poddawać?

Żeby przetrwać.

Ma szansę przetrwać także w takiej postaci, w jakiej jest w tej chwili. Choć polska wieś się zmienia, jest coraz bardziej otwarta na UE, to PSL zachowuje kontakt ze wsią, nie będąc jednocześnie wyraźnym reprezentantem jakiejkolwiek jej części. Tak jak już mówiłem, Polska nie jest podzielona na dwie części, ale to nie znaczy, że jest zjednoczona. Jest raczej zindywidualizowana i rozproszona. W takiej sytuacji reprezentacje polityczne nie mają ostrych, ideologicznych profili. Stąd może dystans PSL do wyraźnego określenia się.

Kalendarz polityczny najbliższych lat jest znany. Za rok będą wybory europejskie, które partie potraktują raczej jako próbny test. Ale w 2010 r. będą wybory i samorządowe, i prezydenckie. Niedługo potem, za kilka miesięcy, muszą się odbyć także przyspieszone wybory parlamentarne ze względu na unijną prezydencję Polski rozpoczynającą się w lipcu 2011 roku. Taki kalendarz sprawia, że każda partia, która chce przetrwać, musi wystawić swojego kandydata na prezydenta. Bo tylko wtedy może wykorzystać w walce o parlament mobilizację elektoratu z batalii prezydenckiej. Ale jest też szansa dla nowych ugrupowań, by zaistnieć mimo zabetonowania dotychczasowego układu z powodu systemu finansowania partii politycznych.O jakich nowych inicjatywach politycznych pani mówi?

Może to być formacja konserwatywna Ujazdowskiego, Rokity, Dutkiewicza ze wsparciem struktur Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego Artura Balazsa. Może to być nowa partia lewicowa, powstała na gruzach SLD, z Cimoszewiczem jako kandydatem na prezydenta. Może też się pojawić kandydat Radia Maryja na prezydenta, na przykład Marek Jurek czy Antoni Macierewicz. Będą oczywiście startować i Tusk, i Kaczyński.

To dosyć prawdopodobny scenariusz. Nie widziałbym w tym nic specjalnego.Może powstać wielkie zamieszanie wywołane przez wielu kandydatów i bardzo silne emocje. Bo dla jednych stawką będzie zwycięstwo, a dla większości walka o powstanie nowych partii.

Polacy polityczne emocje potrafią już chyba brać w nawias. Traktują większość z tego, co się dzieje, jako przejaw marketingu politycznego. Zgoda, że ci, którzy nie zaistnieją w wyborach prezydenckich i samorządowych, mogą się pożegnać z polityką na wiele lat. Zniknąć. Cisza jest dla partii politycznych mordercza.

To jednak będzie tygiel?

Dzisiaj nie wiemy jeszcze na pewno, czy wystartuje prezydent Wrocławia Dutkiewicz, czy będzie kandydował Cimoszewicz lub ktoś ze środowiska Radia Maryja. Będzie też zapewne kandydat PSL. Natomiast nie wierzę w pojawienie się kandydata, którego nazwiska jeszcze nie znamy. Wykreowanie przez półtora roku silnego kandydata jest prawie niemożliwe. Zwolennicy nowych ugrupowań w Polsce nie biorą się spośród tych, którzy dotąd nie uczestniczyli w wyborach. W większości biorą się spośród tych, którzy wcześniej głosowali na inne partie.

W wyborach 2007 roku było jednak chyba trochę inaczej, gdyby nie „nowi”, PO by raczej nie wygrała?

Tak, to, co się zdarzyło w ostatnich wyborach, jest nowym zjawiskiem. Po raz pierwszy udało się przyciągnąć do uczestnictwa w życiu politycznym grupy, które do tej pory w nim nie uczestniczyły. I odpowiedź na pytanie, na ile było to incydentalne zjawisko, a na ile jest to sygnał stałego procesu, jest bardzo ważne.

I jak brzmi odpowiedź?

Jeszcze nie znamy odpowiedzi na to pytanie. Być może był to pierwszy sygnał, że pojawiają się grupy, które zaczęły dostrzegać, że w ich interesie jest głosowanie na jakąś partię. Część ludzi zauważyła zapewne związek pomiędzy swoją decyzją wyborczą i swoją przyszłą sytuacją społeczną, zawodową. Gdyby tak rzeczywiście było, to jest to początek głębszego procesu, a nie jednorazowy zryw. Tego, co się stało w ostatnich wyborach, nie da się wytłumaczyć wyłącznie mobilizacją ludzi do tego, aby odsunąć PiS od władzy. To zbyt duże uproszczenie, choć często powtarzane. Czy jednak ten proces może wyłonić jakiegoś nowego lidera, który przyczyni się do zwiększenia dynamiki sceny politycznej, tego jeszcze nie wiemy.

Rz: Wszystko, co się dzieje w polskiej polityce, dzieje się pod dyktando wyborów prezydenckich?

Andrzej Rychard:

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką