Jak wynika z badań Domańskiego, blisko 40 procent przedsiębiorców to ludzie, którzy przedtem byli robotnikami. I dzisiaj są po części w Polsce liberalnej, po części w Polsce socjalnej. Dla nich w tym podziale nie było miejsca. Ci przedsiębiorcy byli tak naprawdę w czarnej dziurze, nie tylko oni zresztą.
Lewica spod szyldu SLD, a innej praktycznie nie ma, jest w zaniku. Natomiast partia reprezentująca wieś, czyli PSL, się kurczy. Ale jest w zgodnej koalicji rządowej z PO. Przynajmniej tak to wygląda. Może więc nastąpi konsumpcja pomysłów niektórych polityków PO, aby w przyszłych wyborach połączyć siły Platformy i PSL. Jedni reprezentowaliby tę formację dla ludzi większych miast, a ludowcy byliby taką polityczną odnogą na prowincji i na wsi. Czy to dobry pomysł?
Jestem przeciwnikiem łączenia wszystkiego ze wszystkim. SLD jest w sytuacji nieporównanie gorszej niż PSL. Rzeczywiście stała na skraju przepaści i, cytując Cimoszewicza, z całą odwagą zrobiła krok do przodu. I już z tej porażki może się nie otrząsnąć. Ale dlaczego PSL, które jest w dużo lepszej sytuacji, miałoby się poddawać?
Żeby przetrwać.
Ma szansę przetrwać także w takiej postaci, w jakiej jest w tej chwili. Choć polska wieś się zmienia, jest coraz bardziej otwarta na UE, to PSL zachowuje kontakt ze wsią, nie będąc jednocześnie wyraźnym reprezentantem jakiejkolwiek jej części. Tak jak już mówiłem, Polska nie jest podzielona na dwie części, ale to nie znaczy, że jest zjednoczona. Jest raczej zindywidualizowana i rozproszona. W takiej sytuacji reprezentacje polityczne nie mają ostrych, ideologicznych profili. Stąd może dystans PSL do wyraźnego określenia się.
Kalendarz polityczny najbliższych lat jest znany. Za rok będą wybory europejskie, które partie potraktują raczej jako próbny test. Ale w 2010 r. będą wybory i samorządowe, i prezydenckie. Niedługo potem, za kilka miesięcy, muszą się odbyć także przyspieszone wybory parlamentarne ze względu na unijną prezydencję Polski rozpoczynającą się w lipcu 2011 roku. Taki kalendarz sprawia, że każda partia, która chce przetrwać, musi wystawić swojego kandydata na prezydenta. Bo tylko wtedy może wykorzystać w walce o parlament mobilizację elektoratu z batalii prezydenckiej. Ale jest też szansa dla nowych ugrupowań, by zaistnieć mimo zabetonowania dotychczasowego układu z powodu systemu finansowania partii politycznych.O jakich nowych inicjatywach politycznych pani mówi?
Może to być formacja konserwatywna Ujazdowskiego, Rokity, Dutkiewicza ze wsparciem struktur Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego Artura Balazsa. Może to być nowa partia lewicowa, powstała na gruzach SLD, z Cimoszewiczem jako kandydatem na prezydenta. Może też się pojawić kandydat Radia Maryja na prezydenta, na przykład Marek Jurek czy Antoni Macierewicz. Będą oczywiście startować i Tusk, i Kaczyński.
To dosyć prawdopodobny scenariusz. Nie widziałbym w tym nic specjalnego.Może powstać wielkie zamieszanie wywołane przez wielu kandydatów i bardzo silne emocje. Bo dla jednych stawką będzie zwycięstwo, a dla większości walka o powstanie nowych partii.
Polacy polityczne emocje potrafią już chyba brać w nawias. Traktują większość z tego, co się dzieje, jako przejaw marketingu politycznego. Zgoda, że ci, którzy nie zaistnieją w wyborach prezydenckich i samorządowych, mogą się pożegnać z polityką na wiele lat. Zniknąć. Cisza jest dla partii politycznych mordercza.
To jednak będzie tygiel?
Dzisiaj nie wiemy jeszcze na pewno, czy wystartuje prezydent Wrocławia Dutkiewicz, czy będzie kandydował Cimoszewicz lub ktoś ze środowiska Radia Maryja. Będzie też zapewne kandydat PSL. Natomiast nie wierzę w pojawienie się kandydata, którego nazwiska jeszcze nie znamy. Wykreowanie przez półtora roku silnego kandydata jest prawie niemożliwe. Zwolennicy nowych ugrupowań w Polsce nie biorą się spośród tych, którzy dotąd nie uczestniczyli w wyborach. W większości biorą się spośród tych, którzy wcześniej głosowali na inne partie.
W wyborach 2007 roku było jednak chyba trochę inaczej, gdyby nie „nowi”, PO by raczej nie wygrała?
Tak, to, co się zdarzyło w ostatnich wyborach, jest nowym zjawiskiem. Po raz pierwszy udało się przyciągnąć do uczestnictwa w życiu politycznym grupy, które do tej pory w nim nie uczestniczyły. I odpowiedź na pytanie, na ile było to incydentalne zjawisko, a na ile jest to sygnał stałego procesu, jest bardzo ważne.
I jak brzmi odpowiedź?
Jeszcze nie znamy odpowiedzi na to pytanie. Być może był to pierwszy sygnał, że pojawiają się grupy, które zaczęły dostrzegać, że w ich interesie jest głosowanie na jakąś partię. Część ludzi zauważyła zapewne związek pomiędzy swoją decyzją wyborczą i swoją przyszłą sytuacją społeczną, zawodową. Gdyby tak rzeczywiście było, to jest to początek głębszego procesu, a nie jednorazowy zryw. Tego, co się stało w ostatnich wyborach, nie da się wytłumaczyć wyłącznie mobilizacją ludzi do tego, aby odsunąć PiS od władzy. To zbyt duże uproszczenie, choć często powtarzane. Czy jednak ten proces może wyłonić jakiegoś nowego lidera, który przyczyni się do zwiększenia dynamiki sceny politycznej, tego jeszcze nie wiemy.