Twarze, gęby i pyski misternie ułożone z owoców, kwiatów, ryb, ptaków, książek. Alegorie pór roku bądź żywiołów, a zarazem – zakamuflowane wizerunki konkretnych osób. Dlaczego te dziwactwa przypadły współczesnym ludziom do gustu?
Przypatrywałam im się uważnie w wiedeńskim Kunsthistorisches, gdzie trwa wystawa włoskiego manierysty. To sztuka łatwa w odbiorze, efektowna, jednocześnie sugestywna. Zapadająca w pamięć. Ale przecież przez kilka stuleci nikt się nią nie interesował.
Powtórną karierę Arcimboldi, czy, jak kto woli, Arcimboldo, zawdzięcza surrealistom. To oni w latach 20. ubiegłego wieku wyciągnęli pupila szalonego Rudolfa II z mroków zapomnienia. Otrzepali z 400-letniego kurzu i postawili na piedestale obok Hieronima Boscha, faworyta Filipa II hiszpańskiego i Francisca Goi, nadwornego malarza hiszpańskich Burbonów.Tę trójcę grupa pod wodzą André Bretona uznała za antenatów ze względu na powinowactwo fantazji, oryginalność technik i podteksty ukryte w wizjach. Surrealiści pierwsi zwrócili uwagę na automatyzm skojarzeń i obecność podświadomości w procesie twórczym. Doszukiwali się śladów tego w sztuce przeszłości. Temat, jak wiadomo, podrzucił Freud. Odkrył, że naszym działaniem kierują przede wszystkim wypierane z pamięci emocje oraz skojarzenia.
Tu wracamy do Arcimbolda. Swoje malarskie rebusy układał z tworów natury przedstawionych z wielkim pietyzmem. Zasada była niezmienna. Z daleka – twarz; z bliska – dziesiątki elementów zapożyczonych z flory i fauny. Dwa obrazy w jednym. Magia, przy tym wielka wiedza i sprawność warsztatu.Nie wszystkich nadrealistów inspirował, ale z pewnością wiele mu zawdzięczają Salvador Dali i René Magritte. Obydwaj lepili nowe byty z wiernie odtworzonych detali świata.
Dali nazwał konkrety – których dopatrywał się w plamie na murze, chmurach, pleśni