Rozwiązane rebusy Arcimbolda

Powtórną karierę Arcimboldo zawdzięcza surrealistom. To oni w latach 20. ubiegłego wieku wyciągnęli pupila szalonego Rudolfa II z mroków zapomnienia

Publikacja: 24.05.2008 03:00

Rozwiązane rebusy Arcimbolda

Foto: Rzeczpospolita

Twarze, gęby i pyski misternie ułożone z owoców, kwiatów, ryb, ptaków, książek. Alegorie pór roku bądź żywiołów, a zarazem – zakamuflowane wizerunki konkretnych osób. Dlaczego te dziwactwa przypadły współczesnym ludziom do gustu?

Przypatrywałam im się uważnie w wiedeńskim Kunsthistorisches, gdzie trwa wystawa włoskiego manierysty. To sztuka łatwa w odbiorze, efektowna, jednocześnie sugestywna. Zapadająca w pamięć. Ale przecież przez kilka stuleci nikt się nią nie interesował.

Powtórną karierę Arcimboldi, czy, jak kto woli, Arcimboldo, zawdzięcza surrealistom. To oni w latach 20. ubiegłego wieku wyciągnęli pupila szalonego Rudolfa II z mroków zapomnienia. Otrzepali z 400-letniego kurzu i postawili na piedestale obok Hieronima Boscha, faworyta Filipa II hiszpańskiego i Francisca Goi, nadwornego malarza hiszpańskich Burbonów.Tę trójcę grupa pod wodzą André Bretona uznała za antenatów ze względu na powinowactwo fantazji, oryginalność technik i podteksty ukryte w wizjach. Surrealiści pierwsi zwrócili uwagę na automatyzm skojarzeń i obecność podświadomości w procesie twórczym. Doszukiwali się śladów tego w sztuce przeszłości. Temat, jak wiadomo, podrzucił Freud. Odkrył, że naszym działaniem kierują przede wszystkim wypierane z pamięci emocje oraz skojarzenia.

Tu wracamy do Arcimbolda. Swoje malarskie rebusy układał z tworów natury przedstawionych z wielkim pietyzmem. Zasada była niezmienna. Z daleka – twarz; z bliska – dziesiątki elementów zapożyczonych z flory i fauny. Dwa obrazy w jednym. Magia, przy tym wielka wiedza i sprawność warsztatu.Nie wszystkich nadrealistów inspirował, ale z pewnością wiele mu zawdzięczają Salvador Dali i René Magritte. Obydwaj lepili nowe byty z wiernie odtworzonych detali świata.

Dali nazwał konkrety – których dopatrywał się w plamie na murze, chmurach, pleśni

– obrazami niewidzialnymi. Od dzieciństwa lubił się tak bawić. Z czasem zrobił z tego użytek. „Wyobrażałem sobie, jak obrazy fantastyczne przybierają formę coraz bardziej precyzyjną”, wspominał sposoby, jakimi pobudzał imaginację.

Wielki paranoik” Dalego z 1936 roku to portret, a jednocześnie pustynny pejzaż złożony z wielu postaci, większych i lilipucich. W „Portrecie Paula Eluarda” z 1929 roku wpisał w czoło poety damską dłoń przytrzymującą motyla; w lewą klapę marynarki – pejzaż i łeb chińskiego smoka. Co najciekawsze, wmontował w twarz Eluarda własny profil. Wyjątkowa perfidia, bo właśnie odbił mu żonę. Ale to nie Gala, choć obecna na setkach kompozycji hiszpańskiego mistrza, stała się synonimem surrealistycznego salonu, lecz blondyna z Hollywoodu Mae West. Dali przetworzył jej oblicze w mieszczański pokój: loki – draperie, podbródki

– schodki, nos – kominek z zegarem, oczy – dwa obrazy. Niewielki gwasz z przewrotną podobizną powstał w połowie lat 30. 40 lat później zrealizowano niektóre obiekty w większej skali (pod nadzorem Dalego). Największym sukcesem rynkowym okazały się… usta seksbomby. Pokryte atlasem w kolorze „szokującego różu” służyły jako kanapa. Widziałam je w wersji karminowej, aksamitnej. Naprawdę chciało się w nie wtulić, pogłaskać.

Podobną skłonność do wieloznaczności wykazywał Belg Magritte. W 1935 roku na gipsowej masce pośmiertnej Napoleona namalował… niebo. Błękit z chmurkami. Przewrotny również jest „Dom ze szkła” – obraz przedstawiający mężczyznę nad morzem, stojącego tyłem do widza. W otworze „wyciętym” w ciemnych włosach postaci widać jej twarz. Tył i przód człowieka odtworzone realistycznie. Każdy widz może sobie dośpiewać podteksty tych prac.

Surrealizm z pozoru należy do historii: pionierzy sztuki skojarzeniowej ruszyli do akcji pod koniec 1924 roku; kilka lat później triumfowali we Francji; po wojnie osiągnęli szczyty sławy na Starym i Nowym Kontynencie. Ale na tym nie koniec. Z malarstwa i innych „czystych” dyscyplin surrealizm przeniknął do designu, w latach 70. opanowując ilustrację, plakat, druki. Sztuka psychodeliczna tamtej epoki była efektem zjednoczenia sił pop-artu i surrealizmu. A happening i performance – to spektakle związane z nadrealem, anektujące przypadek. Potem przyszedł postmodernizm i absolutna swoboda łączenia epok, stylistyk, form.

A kiedy wydawało się, że „niemyślenie” się wyczerpało, że surreal is dead, w sukurs przyszły mu nowe media i marketing. I oto w latach 90. podstarzały kierunek odzyskał młodzieńczy impet – i tak trzyma. Kurację odmładzającą zafundowali mu autorzy instalacji i wideo, wespół z dyrektorami kreatywnymi kampanii reklamowych. Wkrótce w surrealizm wpompowali świeżą krew kreatorzy mody, designerzy, architekci, muzycy.

Przykład z sąsiedztwa Arcimbolda: w wiedeńskiej Kunsthalle, niedaleko od Kunsthistorisches, swoje multimedialne objawienia prezentuje Matthew Barney, Matthew szalony. Ten od Björk. Ale „Drawing Restraint” (Björk nagrała płytę o tym samym tytule towarzyszącą pokazowi) to zgodnie z nazwą – obłęd z ograniczeniami. Próba rozpoznania ograniczeń cielesnych i psychicznych. 40-letni artysta, kiedyś model i sportowiec, wyłazi ze skóry. Dosłownie. Trenuje jak przed olimpiadą, skacze pod sufit, wspina się po gładkiej ścianie jak człowiek mucha. Poza tym już tradycyjnie przebiera się za fauna, gmera w wazelinie i innym obrzydlistwie. Wszystko to dzieje się… na pełnym morzu, na kutrze. Oprócz szkiców i filmów, symultanicznie emitowanych z kilku monitorów, wyeksponowano dwie rzeźby mistrza. Gigantyczne. Przywodzą na myśl kościec prehistorycznych wymarłych stworów. Mamuty, dinozaury? W każdym razie coś dużego. Jednocześnie szczątki wyglądają jak fragment morskiego nadbrzeża. Dziwolągi, ale z atmosferą tajemnicy. Clou stanowi jednak materia użyta do kreacji. Cement, piach, muszelki plus monstrualne ilości krewetkowych pancerzyków. Wszystko to zlepione w jedną białawą masę. Trącącą niemiłym rybim fetorkiem.

Renesans też miał swojego Barneya. Mam na myśli Giuseppe Arcimboldiego. Wykształcony i pomysłowy, trudnił się wieloma profesjami. Rozwinął się zwłaszcza pod habsburskim okiem. Do jego obowiązków należało sprawowanie pieczy nad kolekcją cesarskiego pryncypała, organizacja uroczystości i spektakli z pogranicza teatru, widowiska muzycznego i naukowego eksperymentu. Miał smykałkę do techniki, bawił się hydrauliką. Opracował także nową metodę zapisu muzycznego, z użyciem kolorów. Projektował gabinety osobliwości i gabinety sztuki. Zaplanował przypałacową menażerię, prawzór ogrodów zoologicznych. Projektował kostiumy, zbroje paradne i broń. Czy można się dziwić, że nadano mu przydomek Leonarda Habsburgów?

Urodził się w 1527 roku w Mediolanie, w czasach gdy kult da Vinci był wciąż żywy. Giuseppe pochodził z dobrej familii, w której trafiali się arcybiskupi, prawnicy i artyści. Przejął fach po ojcu, opanował sztukę witrażu i fresku. Szybko znalazł pracę w okolicznych świątyniach.

W latach terminowania w warsztatach szklarskich Giuseppe miał okazję zobaczyć dowcipne, acz wyjątkowo bezpruderyjne, majoliki niejakiego Francesca Urbiniego. Na jednym z półmisków Urbini umieścił autoportret ze wstążką wokół głowy. Umieszczony na girlandzie napis głosi: „Wszyscy patrzą na mnie, jakbym miał twarz z kutasów”. I rzeczywiście. Mistrz skomponował swój profil z 50 penisów.

Arcimboldi skorzystał z podpowiedzi – lecz wiele lat później. Miał 35 lat, gdy los się do niego uśmiechnął. Otrzymał intratną posadę na wiedeńskim dworze cesarza Ferdynanda I.

Lombardczyk ma zostać oficjalnym portrecistą i organizatorem festynów jednego z najpotężniejszych władców Europy. Oczywiście przyjmuje ofertę i odbywa żmudną podróż przez Alpy. Tu pech: niemal natychmiast po jego przybyciu stary władca umiera. Tron przejmuje syn Maksymilian II, który wspaniałomyślnie zatrzymuje Włocha.

Po pałacu pęta się kilkuletni Rudolf, młodszy syn monarchy. Od razu obdarza artystę dziecięcym uwielbieniem. Trudno się dziwić – Giuseppe przydzielał mu w reżyserowanych przez siebie przedstawieniach poważne role. Na przykład sześcioletni Rudolf ubrany w miniaturę prawdziwej zbroi występuje w roli… dworskiego karła. Zachowały się rysunki Arcimbolda wyobrażające poszczególne sekwencje widowisk. Wśród nich są sceny z udziałem małego Habsburga, ledwie sięgającego połowy uda giganta, mężczyzny tak rosłego, że zamiast laski używał drzewka.

Ocalały też inne przejawy myśli projektanckiej mediolańczyka: szkice kostiumów, biżuterii i ozdób na konia.

I arcyciekawy, rysowany „reportaż” w 13 odcinkach przedstawiający cały proces produkcji jedwabiu, od zrywania owoców morw po tkanie materii.Arcimboldo miał dobrą pamięć i zmysł obserwacji. Zanim przystąpił do serii surrealistycznych kompozycji, studiował nauki przyrodnicze i wykonywał mnóstwo szkiców z natury. Z cyklem „Czterech pór roku” i „Czterech żywiołów” wystąpił przed cesarzem w Nowy Rok 1569. Podobało się, lecz prawdziwy sukces jeszcze nie nadszedł.

Rok później Maksymilian przeniósł się z dworem do Pragi. Arcimbolda wysłano wcześniej, żeby przygotował stosowną oprawę wydarzenia. Sześć lat później na czele Świętego Cesarstwa Rzymskiego stanął Rudolf II. W 1583 roku stolicą cesarstwa mianował Pragę. Przez około 20 lat miał jedną idée fixe: przeobrazić zamek na Hradczanach w raj na ziemi. Wyobrażał to sobie jak swoisty mikrokosmos: cuda natury i cuda sztuki połączone pod jednym dachem.

Godzinami kontemplował swoje skarby, niewiele czasu poświęcając polityce. A czas był trudny, wojny religijne nie ustawały, w imperium Habsburgów wrzało. Rudolf coraz wyraźniej zdradzał oznaki choroby umysłowej. Zdetronizowany w 1611 roku (i tak długo trwało, zanim uznano go za niepoczytalnego), wkrótce zmarł.

Jednak nawet gdy tracił zdrowe zmysły, panował nad zbiorami. Jego słynna na całą Europę kolekcja zwana Rudolphinische Kunst- und Wunderkammer stała się prototypem późniejszych muzeów. Specjalnie zaprojektowane skrzydło zamku przeznaczone zostało do eksponowania kuriozów. W trzech długich komnatach ustawiono 37 regałów, każdy szeroki na 5,5 m, wysoki na 3 m. Ciąg prowadził do ogromnej sali głównej, długości 33 m. Naturalia prezentowano obok artefaktów, czyli dzieł wykonanych ręką człowieka. Sąsiadowały ze sobą minerały, drogie kamienie, korale, muszle, rośliny, wypchane zwierzęta, instrumenty muzyczne i naukowe. Plus około tysiąca obrazów zakupionych bądź odziedziczonych po przodkach (do ulubieńców Rudolfa należeli Albrecht Dürer i Pieter Brueghel Starszy). Wespół miało to tworzyć panoramę świata widzialnego. Warto także wspomnieć ogród botaniczny i zoologiczny, w którym koegzystowały lwy, krokodyle, żółwie, kameleony, pelikany i rajskie ptaki, suplementem żywych okazów były zwierzęta wypchane oraz szkielety innych.

Funkcje kuratora pełnił osobisty lekarz władcy Anselmus de Boodt, poliglota, podróżnik i znawca minerałów. W ogóle cesarz najlepiej czuł się wśród uczonych i artystów. Władał wieloma językami, fascynowały go zamorskie podróże i odkrycia, a przede wszystkim astrologia i alchemia, najmodniejsze dziedziny epoki. Zapraszał na praski zamek astronomów z Tycho Brahe i Johannesem Keplerem na czele; sprowadzał najsłynniejszych alchemików, jak Edward Kelley i John Dee.

Całe życie poszukiwał – za pośrednictwem szczodrze opłacanych mędrców – kamienia filozoficznego. Owładnięty pasją przeniknięcia okultystycznych tajemnic posunął się nawet do przestępstwa. W 1594 roku pożyczył z pewnego klasztoru „Diabelską Biblię” i… nigdy nie zwrócił. Trzeba mu jednak przyznać, że udostępniał swoje skarby artystom i uczonym, którzy chcieli się z nimi zapoznać.

Arcimboldo przez ponad 20 lat habsburskiej służby tłukł wersje „Pór roku” i „Żywiołów”

– kompozycje miały wzięcie u kolekcjonerów. W Wiedniu pokazano po kilka wariantów najsłynniejszych prac. Ale znalazło się również coś oryginalnego. Martwe natury. Na jednej – kosz z owocami, inna przedstawia pieczeń. Obrazy zawieszono nad lustrzaną półką. Oglądane w odbiciach, do góry nogami, przeobrażają się w twarze.

Artysta w 1587 roku przeszedł „na emeryturę”. Wrócił do Mediolanu z kiesą wypchaną półtora tysiącem guldenów, sumką zabezpieczającą do końca życia – a zakończył je w 1593 roku.

Zanim rozstał się z doczesnością, stworzył panegiryk na cześć chlebodawcy. Sportretował Rudolfa pod postacią Vertumnusa, etruskiego boga . Bez wątpliwości schlebiał cesarzowi. Wyeliminował charakterystyczną, wysuniętą habsburską szczękę; podniósł opadające powieki, nadał spojrzeniu figlarności. No i odmłodził o wiele lat. Twarz złożona z owoców i jarzyn należy do młodego, uśmiechniętego bóstwa. Czy można się dziwić, że władca odwdzięczył się autorowi nadaniem tytułu hrabiego Palatynatu?

„Vertumnus” w koncepcji nie różni się od innych kompozycji Arcimbolda. Jak zawsze jaskrawe barwy odcinają się od ciemnego, gładkiego tła. Jednak większość alegorycznych wizerunków malarz ustawiał profilem – łatwiej w ten sposób wymodelować kontur twarzy, stworzyć iluzję wypukłości i miejsc cofniętych.

Rudolf natomiast pokazany został en face. Zauważyłam, że malarz ustawiał frontalnie bądź en trois-quart tych, których znał i portretował naprawdę. Tak jak „Bibliotekarza” (ok. 1566). Podobno doskonale uchwycił fizys Wolfganga Laziusa, nadwornego historiografa Maksymiliana II, namiętnego kolekcjonera cennych woluminów. W tym przypadku zamiast z darów natury artysta złożył puzzel z książek, zamkniętych albo rozłożonych. Chyba nie darzył postaci sympatią – pokazał go jako oschłego intryganta pozującego na mędrca. Jeszcze bardziej dostało się „Sędziemu” (kolejny „prawdziwy” wizerunek, też z 1566 roku)). Nos i brwi bohatera uformowane zostały z oskubanego zwierzątka; policzek tworzy upieczone udko kurczaka. Brodę udaje rybi ogon, usta zastępuje pysk karpia. Obrzydliwe! I znakomicie charakteryzuje modela. Tym sposobem Arcimboldi wyraził więcej niż zwykłą podobizną. Nie ma wątpliwości – sędzia źle mu się kojarzył.

Wystawa „Arcimboldo” czynna w Kunsthistorisches Museum do 29 czerwca, „Drawing Restraint” czynna w Kunshalle do 8 czerwca.

Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego