Czas aktorów

Polskie kino wzbiło się w ostatnim roku do lotu, a razem z nim znów rozkwitła sztuka aktorska. Dawno nie mieliśmy na ekranie tylu wspaniałych kreacji

Publikacja: 11.10.2008 01:20

Marcin Dorociński w „Boisku bezdomnych” Katarzyny Adamik

Marcin Dorociński w „Boisku bezdomnych” Katarzyny Adamik

Foto: Gutek Film

W naszym kinie, podobnie jak to jest na Zachodzie, środowisko aktorskie zaczyna się dzielić na dwie części. Pierwsza to świat wykonawców serialowych. Tu zarabia się świetnie i ma się poczucie finansowego bezpieczeństwa na długie miesiące, a nawet lata. Tu zyskuje się również sławę: listy od fanów, uśmiechy ludzi na ulicy, czasem darowany przez straż miejską mandat. Ale z telewizji trudno jest wyrwać się do kina.Tak jest na całym świecie. George’owi Clooneyowi udał się transfer z „Ostrego dyżuru” na duży ekran, ale już nie znalazła tam swojego miejsca królewska para seriali amerykańskich – Richard Chamberlain i Jane Seymour. Bohaterowie „Mody na sukces” czy „Seksu w wielkim mieście” na ogół obracają się we własnym kręgu.

Na naszym rodzimym aktorskim podwórku zaczynają obowiązywać podobne zasady. Gwiazdy i gwiazdki serialowe trafiają zazwyczaj do obliczonych na masową widownię komedii romantycznych. Tworzy się tu niemal obieg zamknięty. Kino wykraczające poza czystą rozrywkę szuka świeżych twarzy, które nie kojarzą się na pierwszy rzut oka z Mostowiakami, Złotopolskimi czy Lubiczami. I ma im sporo do zaoferowania. Bo w dobrych filmach, jakie ostatnio pojawiły się w polskim kinie, jest coraz więcej świetnie napisanych, interesujących ról.

[srodtytul]Pokaż mi matkę[/srodtytul]

33 sceny z życia” Małgorzaty Szumowskiej to prawdziwy popis aktorskiej wirtuozerii. Film, który rozgrywa się na najwyższych diapazonach uczuciowych, wymagał od aktorów odwagi w dogrzebywaniu się do najbardziej bolesnych pokładów własnej osobowości. Ale też dawał im szansę, którą fenomenalnie wykorzystali. Podczas ostatniego festiwalu w Gdyni Małgorzata Hajewska-Krzysztofik bardzo zasłużenie dostała nagrodę za rolę drugoplanową. Zagrała umierającą na raka matkę głównej bohaterki. Prawdziwie, z trzewi, piekielnie odważnie. Przed kilkoma laty widziałam w podobnej roli, w filmie „Wit”, Emmę Thompson. Takie role na zawsze zostają w historii kina. I w pamięci widzów.

– Hajewska od wielu lat przykuwała moją uwagę – mówi Małgorzata Szumowska. – Wychowałam się na spektaklach Lupy i tam właśnie ją zauważyłam, podobnie zresztą jak Andrzeja Hudziaka. Spotkałam się z nimi już przy swoim debiutanckim filmie „Szczęśliwy człowiek”. Zespół Lupy tworzą ludzie, którzy potrafią pracować nad rolą miesiącami, grzebiąc we własnych przeżyciach i otwierając najdziwniejsze zakamarki swojej duszy.Reżyserka przyznaje, że przez moment myślała o zaangażowaniu do „33 scen...” aktorów bardziej popularnych. Ale szybko zrozumiała, że ten trop jest mylny.

– Aktorka grająca matkę nie mogła bać się przekraczania granic wstydu w pokazywaniu fizjologii, musiała stworzyć postać do bólu autentyczną. Gwiazdy często mają jakąś manierę w grze, wszystko wiedzą lepiej i nie ma sensu tracić czasu na walkę z nimi. Hajewska też nie jest typem łatwym we współpracy. Gdy widzi w reżyserze brak przekonania, to punktuje go bezlitośnie. Jednak przy „33 scenach...” nie miałam takich wahań i nasza praca układała się bardzo dobrze.

Przygotowując się do roli, Małgorzata Hajewska spotykała się z osobami chorymi na raka, rozmawiała z pielęgniarkami z oddziału onkologii, uczyła się niewyraźnie mówić, wkładając do ust różne przedmioty. Po pierwszych próbach z charakteryzacją była niezadowolona z tzw. łyski mającej udawać, że matka straciła włosy. Natychmiast zdecydowała się na ogolenie głowy.– Pamiętam, że na początku poprosiła mnie też o jakieś prywatne zdjęcia i nagrania z moją mamą – mówi Szumowska.

– Potem, na podstawie paru podpatrzonych gestów i sposobu poruszania się, stworzyła bohaterkę. To była jej własna kreacja, a nie moja matka, ale te materiały tchnęły w filmową postać życie. Czy aktor serialowy może sobie pozwolić na trwające miesiącami próby? Nie. Jest zajęty, ciągle wisi na telefonie, nie koncentruje się na roli. Przynajmniej takie są moje odczucia.

Szumowska nie boi się nazwać Hajewskiej jedną z największych polskich aktorek.

– Ona potrafiłaby zagrać wszystko – dodaje. – Kiedyś chciałabym napisać dla niej cały film.

[srodtytul]Zahukany z Olsztyna[/srodtytul]

Inna wielka rola: Artur Steranko w „Czterech nocach z Anną” zagrał prostego człowieka, który jest obsesyjnie zakochany w kobiecie. Niezdarny, cofnięty w siebie, nieatrakcyjny, w tej bezsensownej miłości staje się czysty. Wśród brudu i nieszczęścia rodzą się w nim pokłady wrażliwości.

– W czasie castingu byłem w szczęśliwej sytuacji, bo mój bohater mógł mieć równie dobrze lat dwadzieścia kilka, jak pięćdziesiąt kilka – opowiada Jerzy Skolimowski. Kierowałem się jedną zasadą: nie chciałem, żeby aktor miał twarz ograną w telewizji, żeby niósł na sobie ciężar innych postaci, z którymi jest przez widzów identyfikowany. Odkryłem w ten sposób kilku fenomenalnych artystów. Dwóch z nich brałem bardzo poważnie pod uwagę. Nie chcę tu mówić z nazwiskami, ale jeden był z Wrocławia, drugi z Warszawy. Jednak ciągle szukałem. W Olsztynie umówiłem się z Arturem Steranką. I stało się coś niesamowitego. Kiedy zobaczyłem, jak wchodzi przez drzwi, jak delikatnie wsuwa się do pokoju, wiedziałem, że mam Leona, mojego bohatera. Zrozumiałem, że tamci dwaj aktorzy mogli fantastycznie zagrać swoje role, Steranko po prostu Leonem był. Ja nawet nie mam tu wielkich zasług jako reżyser. Użyłem tylko jednej technicznej sztuczki: obciążyłem mu buty, żeby miał ciężki, powłóczysty chód.Artur Steranko jest w zespole olsztyńskiego Teatru im. Jaracza. W kinie grał przedtem zaledwie dwa drobne epizody. Owszem, Krzysztof Krauze chciał go zaangażować do „Mojego Nikifora”, ale on się wtedy nie mógł wyrwać z prób. „Cztery noce z Anną” to jego pierwsze poważne doświadczenie filmowe.

– Kiedy człowiek spotyka kogoś takiego jak pan Jerzy, to musi się obawiać – mówi Artur Steranko. – Ale podczas pierwszej rozmowy zauważyłem, że panu Jerzemu zaczęły się śmiać oczy, więc potem spokojnie czekałem. I telefon zadzwonił. Nie należę do takich outsiderów jak Leon, ale mam wiele jego cech. Jestem trochę zamknięty, osobny, mało wylewny w kontaktach z ludźmi. Poza tym ta rola nie była dla mnie trudna, bo dzięki pracy w teatrze potrafię budować postacie. Kamera obserwuje każdy gest, każde drgnienie twarzy, każde spojrzenie z bardzo bliska. Dlatego kino jest dla aktora wielkim wyzwaniem. Ale z teatrem łączy je to, co najważniejsze: potrzeba prawdy.

Po pokazie filmu w Cannes mój znajomy krytyk amerykański Emanuel Levy spytał: „Słuchaj, kim jest ten aktor? Czy to jakaś wielka gwiazda waszego kina?”. Nie mógł uwierzyć, że podobnie jak on pierwszy raz widziałam Sterankę na ekranie.

– W Cannes byłem stremowany, to chyba naturalne – przyznaje aktor. – Ale bardzo mnie cieszyło, gdy ludzie zaglądali mi w oczy, szukając tamtego zalęknionego, zahukanego człowieka. I dziwili się, że mają przed sobą normalnego faceta.

Niestety, w Polsce sukces niekoniecznie ma dalszy ciąg. Po „Czterech nocach...” Artur Steranko nie jest zasypywany propozycjami.– Cztery dni zdjęciowe miałem u Feliksa Falka w filmie „Obywatel NN”. Poza tym nic wielkiego się nie zdarzyło – mówi. – Ja zresztą jakoś specjalnie się nie staram, nie jeżdżę po Warszawach, nie chodzę na castingi. W teatrze premiera goni premierę, niedługo wyjeżdżamy do Koszalina. No i tak to wygląda.

[srodtytul]Daleko od chłoptasia[/srodtytul]

Rysa” Michała Rosy opiera się na dwóch znakomitych kreacjach: Jadwigi Jankowskiej-Cieślak i Krzysztofa Stroińskiego. Bez nich tego filmu by nie było. Albo byłby inny.

Jest to opowieść o małżeństwie, które żyje ze sobą 40 lat. Ona – profesor biologii, on – matematyk. Wychowali córkę, mają dwie wnuczki i grono przyjaciół, głównie z kręgów uniwersyteckich. I nagle na ich związku pojawia się rysa. Podejrzenie, że mąż, przed laty wżeniony w starą krakowską rodzinę, podstawiony przez SB córce dysydenta, przez całe lata donosił na teścia. Mężczyzna nie ułatwia żonie sytuacji. Nigdy właściwie nie dochodzi między nimi do poważnej rozmowy. Nie chce oskarżyć człowieka, który podał do publicznej wiadomości informację. Dlaczego? Bo to prawda? Czy jest ponad to? Kobieta jest bezradna, szuka odpowiedzi po omacku, nie ma znikąd pomocy. Przeszłość staje się jej obsesją, bohaterka popada w coraz głębszą paranoję.

Dwie niebezpieczne, trudne role, z którymi Jankowska-Cieślak i Stroiński poradzili sobie rewelacyjnie. Aktorzy ci wystąpili już razem w poprzednim obrazie Rosy. Ale tam byli prostym, kochającym się małżeństwem. Jankowskiej, kiedyś niezwykłej bohaterki „Trzeba zabić tę miłość”, nie widzimy dziś często na ekranie. Jej poorana zmarszczkami, naznaczona życiem twarz nie pasuje do komedii romantycznych. Stroiński zrobił dużo, żeby oderwać się od wizerunku chłoptasia z serialu „Daleko od szosy”.– Od początku wiedziałem, że Joannę zagra Jadwiga Jankowska-Cieślak – mówi Michał Rosa. – Jana szukałem długo. Robiłem zdjęcia próbne, aż wreszcie zrozumiałem, że swojego bohatera mam tuż obok, bo to Krzysztof Stroiński będzie w tej roli najlepszy. To było dla nich wyczerpujące doświadczenie. Kręciliśmy „Rysę” w trzech turach, w trzech różnych porach roku, i wiem, że za każdym razem bardzo wiele ich ta praca kosztowała.

[srodtytul]Wyjść z cienia[/srodtytul]

Polskie kino przypomniało też sobie ostatnio o starych aktorach. O ludziach może już nie najsprawniejszych, ale przecież mających nieprawdopodobny wręcz potencjał. Przed czterema laty jedną z najwyrazistszych kreacji w historii polskiego kina stworzyła w „Moim Nikiforze” Krzysztofa Krauzego nieżyjąca już dziś Krystyna Feldman. Prawdziwym przeżyciem artystycznym staje się każde pojawienie się na ekranie Danuty Szaflarskiej. Rola starszej pani, która chce godnie odejść, jaką zagrała w „Pora umierać” Doroty Kędzierzawskiej, w ubiegłym roku została słusznie uhonorowana nagrodą aktorską w Gdyni.

W tym roku zaś piękny hołd starym aktorom złożył znakomity reżyser, twórca „Nienormalnych” – Jacek Bławut. W nakręconym paradokumentalnymi metodami obrazie „Jeszcze nie wieczór” opowiedział o życiu w Domu Aktora Weterana w Skolimowie: o przemijaniu, ale też o wielkiej pasji, jaką dla pensjonariuszy Skolimowa jest aktorstwo. W jego filmie rozkwitli ludzie, którzy od dawna żyją w cieniu, otoczeni zdjęciami z przeszłości i wspomnieniami.

– Nie ma takiego zespołu w całej Europie. Obliczyłam, że razem mamy ponad 1600 lat. Ile z tego można by zrobić młodzieży! – żartuje Zofia Wilczyńska.

Nie sposób podać wszystkich nazwisk: Ewa Krasnodębska, Teresa Szmigielówna, Zofia Perczyńska, Fabian Kiebit, Witold Gruca, Lech Gwit, Stefan Burczyk... Dzięki Bławutowi znów przeżyli wielkie chwile. Czasem grali sytuacje ze scenariusza, ale czasem reżyser po prostu podpatrywał ich kamerą. Znów poczuli się szczęśliwi. 96-letnia Irena Kwiatkowska, która początkowo nie chciała słyszeć o występowaniu w tym filmie, kiedy rozbłysły reflektory, w ich świetle zaczęła grać.

Przepiękną rolę stworzyła Danuta Szaflarska jako żona, która opiekuje się coraz bardziej niekontaktowym, cofającym się w nicość mężem. Kiedy siedzi na ławce z księdzem i opowiada o swoim lęku, czy potrafi kochać „roślinę”, dreszcz przechodzi po plecach.

– Nie wyobrażam sobie, bym na emeryturze mógł tylko oglądać telewizję lub pracować na działce – mówi Roman Kłosowski. – Sensem mojego istnienia jest grać do końca. Być do końca.

Znakomity jest też u Bławuta Jan Nowicki. Ten niezwykle błyskotliwy aktor w 2004 roku stworzył wielką kreację jako Imre Nagy w filmie Marty Mészáros „Niepochowany”. W rodzimym kinie, poza rolą w „Tulipanach”, od lat nie dostał propozycji na miarę swego talentu. U Bławuta zagrał jakby siebie, aktora – kiedyś gwiazdę filmu „Wielki Szu”, który postanawia z pensjonariuszami domu w Skolimowie wystawić „Fausta”.

– Dla mnie „Jeszcze nie wieczór” jest filmem o tym, że w każdym wieku można poderwać się do lotu. To dotyczy dwudziestoparoletnich zgredów, studentek nudnych jak flaki z olejem, młodych palantów, którzy tylko kombinują, jak zarobić kasę. A aktorzy? My mamy pewną chęć, żeby to życie długo trwało jak najpiękniej, nawet w pewnej ułudzie.

[srodtytul]Bez gwiazdowania[/srodtytul]

Film, w którym występuje dziesięciu równorzędnych bohaterów, jest dla reżysera ogromnym wyzwaniem. W „Boisku bezdomnych” Katarzynie Adamik udało się zebrać znakomity zespół. Podczas festiwalu gdyńskiego jury uhonorowało nagrodą za rolę drugoplanową Eryka Lubosa, ale równie przekonujące kreacje stworzyli Marcin Dorociński, Krzysztof Kiersznowski, Marek Kalita, Jacek Poniedziałek, Bartłomiej Topa, Dariusz Toczek, Rafał Fudalej.... Wszystkich nie sposób wymienić.

– Bałam się, czy na planie nie dojdzie do gwiazdowania – przyznaje Katarzyna Adamik. – Dziś myślę, że na świecie z lupą trzeba by szukać tak hojnych aktorów. Ludzi, którzy potrafią dać z siebie bardzo wiele, a jednocześnie pozwolić zaistnieć innym. Oni naprawdę pięknie grali, jednocześnie nie pchając się przed kamerę i nie próbując zawładnąć dla siebie ekranem. Nawzajem dodawali sobie energii.

Adamik przyznaje, że chciała przy tym filmie współpracować z aktorami, których znała.

– Byłam w dobrej sytuacji, bo „Ekipa”, przy której wcześniej pracowałam, stała się dla mnie niemal laboratorium aktorskim – twierdzi. – W „Boisku“ starałam się dawać aktorom role „na przekór” Chciałam, żeby mnie zaskoczyli. Jacek Poniedziałek w „Ekipie” grał prawicowego polityka, miał w sobie złość i zawziętość. Dlatego zaproponowałam mu rolę złamanego faceta, który pod zewnętrzną szorstkością kryje ogromną wrażliwość. Bartłomiej Topa, który jest bardzo elokwentnym aktorem, zagrał prawie niemą rolę człowieka o wielkim wewnętrznym spokoju.Adamik jest zachwycona polskimi aktorami.

– Oni są prawdziwie kreatywni – mówi. – Kombinują, wymyślają mnóstwo rzeczy. Zachodnie gwiazdy mają komfortowe warunki pracy. Ed Harris przygotowywał się do roli Beethovena w „Kopii mistrza” miesiącami. W Polsce aktorzy nie mają takich możliwości. Nie wiem, kiedy pracują nad rolą, kiedy uczą się tekstu. Nie wyobrażam sobie, czego by dokonali, gdyby mieli na to dwa miesiące.

Adamik zwraca też uwagę na inny problem.

– W teatrach wielkich i małych miast, jest bardzo wielu aktorów, których trzeba by odkryć. Ale brakuje casting directors – reżyserów obsady. Jest ich w naszym przemyśle filmowym czterech, może pięciu. A przecież to oni powinni jeździć po kraju, poznawać ludzi, nagrywać ich. Zwłaszcza że agenci zazwyczaj słabo działają. Nie mają płyt z zarejestrowanymi spektaklami. W teczkach leżą na ogół zdjęcia, które w ogóle nie pokazują charakteru aktorów.

Kino w Polsce złapało oddech. Po okresie stagnacji i filmów kręconych pod publiczkę zaczyna nabierać kolorów, staje się interesujące i różnorodne. To fantastyczny moment na poszukiwanie nowych twarzy. Diamentów, które – jak Steranko czy Hajewska – żyją i pracują z dala od fleszy fotoreporterów, bankietów, uroczystych premier. Warto przypominać tych, o których publiczność zdążyła zapomnieć, jak zrobił to Jacek Bławut. Może także odkrywać na nowo niektóre gwiazdy seriali, które – jak choćby Małgorzata Kożuchowska w „Senności” – chcą powrócić do ról bardziej finezyjnych.

W każdym razie – ten czas znów jest w polskim kinie czasem aktorów. Interesujących i nieszablonowych.

W naszym kinie, podobnie jak to jest na Zachodzie, środowisko aktorskie zaczyna się dzielić na dwie części. Pierwsza to świat wykonawców serialowych. Tu zarabia się świetnie i ma się poczucie finansowego bezpieczeństwa na długie miesiące, a nawet lata. Tu zyskuje się również sławę: listy od fanów, uśmiechy ludzi na ulicy, czasem darowany przez straż miejską mandat. Ale z telewizji trudno jest wyrwać się do kina.Tak jest na całym świecie. George’owi Clooneyowi udał się transfer z „Ostrego dyżuru” na duży ekran, ale już nie znalazła tam swojego miejsca królewska para seriali amerykańskich – Richard Chamberlain i Jane Seymour. Bohaterowie „Mody na sukces” czy „Seksu w wielkim mieście” na ogół obracają się we własnym kręgu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: Polska przetrwała, ale co dalej?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Septologia. Tom III–IV”: Modlitwa po norwesku
Plus Minus
„Dunder albo kot z zaświatu”: Przygody czarnego kota
Plus Minus
„Alicja. Bożena. Ja”: Przykra lektura
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
"Żarty się skończyły”: Trauma komediantki
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni