Rząd i firmy naftowe chcą wiercić w Narodowym Rezerwacie Przyrody Arktycznej (ANWR) na północnym zachodzie kraju. Organizacje ekologiczne, które mają na Alasce setki swoich przedstawicielstw, patrzą na to z przerażeniem, ale ponad 70 procent mieszkańców stanu popiera wiercenia w rezerwacie.
– One się będą odbywać w drobnym fragmencie rezerwatu, przy obecnych technologiach ryzyko dla środowiska jest minimalne – mówi mi Steve Sutherland, właściciel lokalnej gazety „Petroleum News”.
– To bzdura – replikuje Eleonor Huffines, szefowa organizacji ekologicznej The Wilderness Society. – To jest obszar rozmnażania się reniferów, miejsce, w którym zimują niedźwiedzie polarne. Rozbudowa infrastruktury gdziekolwiek w rezerwacie pogrąży również mieszkające tam szczepy. One żywią się głównie mięsem reniferów; jeśli zwierzęta odejdą, to ludzie nie będą mieli co jeść.
– Gdy dorastałem na Alasce – mówi Steve – cieszyliśmy się z każdej formy rozwoju cywilizacyjnego. To był opustoszały teren, zimno, ciemno, życie było ciężkie. Dlatego za każdym razem, gdy u nas budowano coś, co w innych stanach ludzie traktują jak oczywistość, np. drogę, to dla nas było święto. I dzisiaj jest tak samo. Inne stany mają szansę tworzyć przemysł, który daje im stałe środki utrzymania i miejsca pracy. My też tak chcemy. Nie chodzi o to, bym tylko ja miał zapewnioną przyszłość, ale żeby moje dzieci zostały na Alasce i ich dzieci. A jeśli nie będą mieli pracy, to wyjadą.
– Nawet gdyby w rezerwacie znaleziono ropę, to badania wykazują, że cena benzyny w Stanach spadłaby zaledwie o kilka centów za galon przez pierwszych kilka lat, a ceny gazu w ogóle by się nie zmieniły – mówi Eleonor. – Amerykanie zużywają 25 procent zasobów światowej ropy i nigdy nie rozwiążemy problemu ceny czy uzależnienia politycznego od krajów posiadających ropę przez zwiększenie wydobycia. Musimy zmienić myślenie: zwrócić się w stronę energii wiatrowej i słonecznej. I skuteczniej wykorzystywać te zasoby ropy i gazu, które posiadamy.
Spór potrwa, dopóki Kongres nie wyda zgody albo decyzji odmownej w sprawie wierceń w ANWR.
[srodtytul]Napastliwe misie[/srodtytul]
Pytam taksówkarza, czy polityczne wywyższenie Sary Palin poprawiło notowania Alaski w innych stanach Ameryki.
– A kto by się tam przejmował tym, co inni o nas myślą – odpowiada Dean. – Aby tutaj żyć, trzeba być bardzo niezależną i silną osobą. Nie możesz być mięczakiem, oglądać się na to, co o tobie myślą albo jak żyją w Kalifornii czy gdzieś tam. My na Alasce żyjemy, jak żyjemy, i tyle.
Bez sentymentów i iluzji: to jest kraj zdobywców, osadników, myśliwych i rybaków. Przyroda jest po to, by ją ujarzmiać, broń po to, by jej używać (na samochodach nalepki z hasłem: „Gun control is the ability to hit your target”, czyli: kontrolowane użycie broni to umiejętność trafienia w twój cel), zwierzęta po to, by je jeść. W samym Anchorage żyją 4 tysiące łosi i ponad 300 niedźwiedzi, które regularnie napadają na rowerzystów i parkowych biegaczy. Ludzie padają ofiarą własnych sukcesów w utrzymywaniu populacji niektórych zwierząt. Na przykład misie przychodzą do miasta, bo w miejskich strumieniach jest mnóstwo tłustych łososi. Do niedawna latem w centrum Anchorage setki rybaków łowiły ryby, ostatnio rybaków wypierają niedźwiedzie.
Ekolodzy klną na Sarę Palin za polowania na wilki, ale jest ich tu tyle, że w niektórych miejscach zagrożone są populacje łosi. Dlatego mało kto na Alasce ma za złe Palin czy komukolwiek innemu, że strzela do wilków.
Strzelanie w ogóle jest fajne, jak mi mówi Yog, sprzedawca w sklepie Great Northern Guns Inc. w Anchorage.
– Strzelam od dzieciństwa i zawsze to była dla mnie wspaniała rozrywka.
– Po co ci prawo do posiadania broni? – pytam.
– W wolnej Ameryce to prawo dał mi Bóg i nikt nie może mi go zabrać, dopóki nie popełnię przestępstwa.
– Wielu ludzi w Europie uważa, że samo posiadanie broni może powodować wzrost przemocy – mówię.
– To są opinie ludzi źle poinformowanych i przejawiających nieracjonalny strach. Jeśli moje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, to pewnie, że użyję broni. Nie mam zamiaru stać się ofiarą jakiegoś przestępcy czy szaleńca. Ale ja posiadam karabiny maszynowe, pistolety, i nigdy w życiu do nikogo nie strzelałem. Z tego, że mam broń, nie wynika, że jestem kryminalistą, tak samo jak z tego, że jestem mężczyzną, nie wynika, że gwałcę kobiety, mimo że posiadam części ciała niezbędne do dokonania gwałtu. Ale nie jestem gwałcicielem, bo jestem dobrym człowiekiem.
[srodtytul]Takie tam wygibasy[/srodtytul]
The Great Alaskan Bush Company mieści się w dużym drewnianym budynku. Na środku okrągła estrada tonie w lekko przydymionym świetle. Między stolikami spacerują piękne, prawie nagie dziewczyny o idealnych kształtach. Są też ubrane kelnerki, również atrakcyjne, niektóre nawet bardziej, zwłaszcza gdy te nagie się opatrzą.
Zastanawiam się, co jedzą te piękne panie i gdzie się podziały te wszystkie grubasy, ludzkie wieloryby ważące po 150 kilo, które wypełniają każdą restaurację albo przydrożny bufet. Stołowałem się przez moment w bufecie Golden Corral, gdzie grejpfruty smakowały dokładnie tak samo jak hamburgery, no, może były nieco mniej słodkie. Za 10,99 dolara można było jeść, ile wlezie, przez cały dzień.
Ale odbiegam od tematu. W „Bushu”, jak nazywają lokal miejscowi, dziewczyny nie tańczą na rurze, tylko na scenie, albo prywatnie przy stoliku faceta.
– Na scenie tańczymy wszystkie po kolei – mówi Tania, która naprawdę ma na imię Hania i jest Polką. Na Alaskę przyjechała z Las Vegas. – A potem chodzimy po sali i dajemy się wynająć na prywatny taniec przy stoliku w specjalnym boksie. Im nie wolno nas dotknąć, a my możemy robić, co chcemy. Jeden taniec to co najmniej 20 dolarów.
One mogą wszystko, oni nic. To się chyba tutaj nazywa wyrównywanie szans między płciami. Pytam Anię, dlaczego przyjechała na Alaskę. – Tutaj jest wspaniale, bardzo lubię swoją pracę – mówi. – W Las Vegas faceci są nachalni i wulgarni. Tutaj, jak ktoś popije i się za bardzo rozochoci, to od razu ochroniarz bierze go za łeb i wyrzuca za drzwi.
Patrzę na zastygłych jak kamienie facetów siedzących z rękami za plecami i rozdziawioną buzią w odległości kilku centymetrów od nagich kobiecych piersi i rozdygotanych pośladków. Niektóre dziewczyny są nie tylko piękne, ale także znakomicie wygimnastykowane: robią coś w rodzaju szpagatu na oparciu sofy, potem wyginają się w kwiat lotosu albo jakieś inne wschodnioazjatyckie figury.
Ania wyjechała z Polski, mając osiem lat, teraz ma już 23 i nie bardzo wie, co dalej robić z życiem.
– Jak długo tutaj zostaniesz? – pytam.
– Aż mi się wyklaruje, co dalej robić. Na razie otwieram swoją stronę internetową. Rozumiesz? Każdy będzie mógł wykupić subskrypcję i mnie oglądać.
– Czyli na razie w seksie popracujesz?
– Nie, nie, żaden seks, nic z tych rzeczy. Taniec i takie tam wygibasy.
Twardzi faceci z Alaski zdają na medal największą próbę męskiego charakteru. Co tam wilki, mróz i niedźwiedzie. Tańczą przed nimi nagie Polki, Meksykanki, Amerykanki białe, czarne i czerwone, a oni, potomkowie odkrywców i zdobywców Alaski, siedzą jak wryci i jeszcze za to płacą
[i]Dariusz Rosiak podróżuje po USA w ramach radiowego projektu „Trójka przekracza granice”. Jego relacji można słuchać od poniedziałku do czwartku w porannych i popołudniowych wydaniach „Zapraszamy do Trójki”. Następny etap wyprawy to Seattle.[/i]