Twardzi ludzie z Alaski

To kraj zdobywców, osadników, myśliwych i rybaków. Przyroda jest po to, by ją ujarzmiać, broń po to, by jej używać, zwierzęta po to, by je jeść

Aktualizacja: 18.10.2008 12:09 Publikacja: 18.10.2008 00:21

Rdzenni mieszkańcy Alaski nie chcą, by rezerwaty stały się miejscem wydobywania ropy naftowej

Rdzenni mieszkańcy Alaski nie chcą, by rezerwaty stały się miejscem wydobywania ropy naftowej

Foto: Corbis

Wasilla jest jak ogromne przedmieście, któremu zapomniano dobudować miasto. Pojedyncze domy rozrzucone w dolinie Matanuska, schowane w lesie, przy bocznych drogach, za pagórkami. Centrum to dwa skrzyżowania obudowane betonowymi bryłami sklepów z przyczepionymi do nich parkingami na kilkaset samochodów każdy. Ludzi nie widać, bo nie ma po czym chodzić – chodników też zapomniano zbudować. Wszyscy w domach, w sklepach albo w samochodach. To tu zaczęła się szalona kariera Sary Palin.

W centrum wyborczym gubernator Alaski (duża sala na zapleczu sklepu z dywanami) dowiaduję się, że dziś w mieście jest wiec jej zwolenników. Dzień wcześniej prokurator stanowy opublikował raport z dochodzenia przeciwko Palin, w którym uznał, że nadużyła władzy. Sprawa jest skomplikowana, ale generalnie chodzi o to, że mąż siostry Sary, Molly, policjant stanowy Michael Wooten okazał się pierwszej klasy łachudrą. No bo kto inny jeździ po pijanemu samochodem służbowym albo wygraża pistoletem swojemu dziesięcioletniemu pasierbowi, synkowi Molly? Molly rozwiodła się z łobuzem, ale ten nie dawał za wygraną i gnębił rodzinę. Sarah Palin jako gubernator nie miała w zasadzie uprawnień, żeby wyrzucić go z pracy, ale miała ludzi, którzy jej podlegali. Delikatnie przycisnęła podległego sobie nadzorcę policji stanowej Walta Monegana, a gdy ten nie chciał wyrzucić z pracy Wootena – zwolniła Monegana. I wybuchła afera.

Sprawa, która w amerykańskich mediach uzyskała miano Troopergate, od paru tygodni stoi ością w gardle republikanom, a raport prokuratora po raz kolejny pokazał, że wybór pani Palin na partnerkę wyborczą Johna McCaina może jednak nie był najszczęśliwszy. Tak uważają oczywiście liberałowie w Nowym Jorku. W Wasilli nikt nie ma wątpliwości, że naciskając na Monegana, by ten wyrzucił Wootena, Sarah Palin zrobiła to, co każdy na jej miejscu zrobić powinien.

– Przecież każdy normalny człowiek chroni swoją rodzinę – mówi mi Arleen w sztabie wyborczym kandydatki. Nie rozumiem, na czym polega problem.

– Może na tym, że nawet jeśli pani Palin miała rację, to nie powinna przekraczać swoich uprawnień? – sugeruję.

– Bzdura. Trzeba chronić rodzinę, i ona to doskonale rozumie. Reszta to są jakieś dyrdymały polityczne dla liberałów.

Jadę na wiec. Z doświadczonym przewodnikiem, bo sam nigdy w życiu bym nie trafił: przez pagórki i lasy wjeżdżamy w jakąś boczną drogę, potem wyjeżdżamy na chwilę na autostradę, zjeżdżamy z niej i znowu w las. Czuję się, jakbym jechał na jakieś tajne spotkanie Ku-Klux-Klanu, a nie wiec wyborczy przyszłej wiceprezydent USA. U nas wiece organizuje się w centrum miasta

[srodtytul]Palin strzela do stada[/srodtytul]

No tak, ale u nich w centrum jest skrzyżowanie autostrad. Wreszcie zjeżdżamy na polanę i zatrzymujemy się przy chacie z drewnianych bali udekorowanej biało-niebiesko-czerwonymi barwami. Na ganku wystawione termosy z kawą, w środku jeszcze więcej kawy, ciasta, plakaty, gadżety wyborcze i około setki ludzi. Wszyscy nawzajem się znają i wszyscy znają Sarę.

– Sara pilnowała mojego dziecka! – mówi starsza pani.

– Ja chodziłem z nią do szkoły – rzuca mężczyzna koło czterdziestki.

– To najwspanialszy i najmądrzejszy człowiek, jakiego w życiu znałam – przekonuje Valerie, koleżanka z klasy.

Są rodzice Sary, jej siostra Molly i brat Chuckie Junior. W kącie gitarzysta Wes Hammerick nuci nostalgiczną pieśń w stylu country ku chwale „największej osoby, jaką wydało miasto Wasilla”. – Sam ją napisałem, bo za chwilę nas opuści i odejdzie do Waszyngtonu. Nazywa się „Goodbye, Sarah”:„Odjeżdżasz z doliny MatanuskaMy będziemy za Tobą tęsknić, ale naród jest szczęśliwy,Bo John McCain wybrał cię na swojego wiceprezydenta,Więc chyba nie będzie cię z nami przez jakiś czas”.

Na ścianach porozwieszane koszulki z napisami: „Palin: nie biegnie w stadzie, strzela do stada” (to aluzja do ulubionego sportu pani Palin, strzelania do wilków z samolotu) albo „Mamuśka z Alaski: żywi naród, daje klapsa politykom”, albo „Palin – ostatni wojownik”.

Pytam Steve’a Colligana, wiceprzewodniczącego Partii Republikańskiej na Alasce, czy nie żałuje, że Palin jest partnerką McCaina. Od pewnego czasu przecież przysparza mu więcej kłopotów niż sukcesów.

– Zachwianie naszej kampanii nie ma nic wspólnego z Sarą Palin. To nasza gospodarka ma trudności. Ale przeciętny Amerykanin popatrzy na swój portfel, swoje inwestycje i poważnie się zastanowi, kto powinien wyprowadzić ten kraj z kryzysu. Uważam, że John i Sarah to konserwatyści, ludzie gotowi dokonać trudnych wyborów. I to im zaufają Amerykanie.

Dopijam kawę i opuszczam tych serdecznych, bezpośrednich, miłych ludzi, pozbawionych dystansu do siebie i swojej bohaterki, wierzących święcie w swoje racje moralne i politykę opartą na tradycyjnych wartościach; ludzi, dla których takie słowa jak: „rodzina”, „naród”, „państwo”, „wolność”, brzmią prosto i mają prostą treść, o jakiej w Europie od lat nikt już nie pamięta.

Alaska jest tak ogromna jak 2/3 reszty Ameryki, czyli – jak tutaj mówią – „dolne 48 stanów”. Zaledwie skrawek stanu jest zamieszkany przez nieco ponad 600 tysięcy osób, reszta to odludzie pokryte lasem albo lodowcem, na którym żyją niedźwiedzie, łosie, wilki, renifery.

Dystans mierzy się nie czasem przejazdu, bo jest tu zaledwie kilka dróg, tylko przelotu. Korzystanie z samolotu (a nawet posiadanie go) nie jest specjalnym luksusem, lecz koniecznością. Zwłaszcza dla 100 tysięcy Native Americans, czyli tubylców, którzy ciągle mieszkają w około 200 wioskach porozrzucanych po całym stanie.

W Ośrodku Zdrowia dla Ludności Tubylczej w Anchorage spotykam Willa Hensleya. To jeden z najbardziej znanych i wpływowych natives, były szef Amerykańskiej Federacji Ludności Tubylczej na Alasce, w 1971 roku negocjował w imieniu szczepów z rządem federalnym umowę, która po raz pierwszy w historii regulowała prawa własności na Alasce. Tubylcom przyznano 44 miliony akrów, resztę przejęło państwo, i taka sytuacja pozostaje praktycznie do dzisiaj. Na terenie stanu nie ma większych prywatnych posiadłości – ponad 70 procent należy do państwa, reszta do tubylców, których reprezentują specjalne korporacje.

– To była próba uregulowania sytuacji, której nijak nie mogliśmy wygrać, można było co najwyżej zminimalizować straty – mówi Hensley. – Bo przecież cała ta ziemia jest nasza, biali dokonali zwykłej kolonizacji, nie pytając nikogo o zdanie, narzucając nam swój system wartości, swoją wiarę, swoje zwyczaje.

– Przecież Amerykanie kupili Alaskę od Rosjan – mówię. – Pod względem prawnym wszystko się zgadza.

– Zgadza się, pod warunkiem że nas, czyli prawowitych właścicieli Alaski, nie traktujesz jak ludzi. Przecież ta ziemia nie należała do Rosjan. To była umowa miedzy dwoma wspólnotami białych, która została podpisana na użytek świata białych. Tubylcami i ich prawami do 1971 roku nikt się nie interesował.

Will Hensley opowiada mi o krwawej historii ponad 20 tubylczych szczepów, o ludobójstwie dokonanym najpierw przez Rosjan, potem przez białych Amerykanów, o rozpijaniu Indian, o pladze samobójstw wśród Eskimosów, o nawracaniu siłą przez protestantów wspieranych przez państwo federalne.

Tego wszystkiego wysłuchuję w kawiarni jednego z najbardziej nowoczesnych szpitali, jakie w życiu widziałem. Szpitalem zarządzają wyłącznie tubylcy, leczą w nim indiańscy i eskimoscy lekarze wykształceni przez państwo, a cała specjalistyczna opieka zdrowotna, która jest tu na najlepszym poziomie w kraju, jest w pełni darmowa. Fakt bycia tubylcem wystarcza, by leczyć się tu na koszt podatników. Na ścianach i w gablotach wystawione wspaniałe dzieła sztuki rdzennych mieszkańców Alaski.

Pytam Hensleya, czy dostrzega paradoks sytuacji, w jakiej rozmawiamy.

– O tak – śmieje się. – Ten szpital to jest rezultat ich poczucia winy za to, że nas zniszczyli – ironizuje. – To naprawdę wspaniała placówka i gdy ja dorastałem w latach 50., tubylcy nawet pomarzyć nie mogli o opiece zdrowotnej. A teraz sami się tu rządzimy, sami leczymy i nic za to nie płacimy. Ale to tylko jedna strona medalu. Białym udało się zmienić naszą tożsamość, my myślimy ich kategoriami. Liczy się pieniądz, nasze korporacje funkcjonują dokładnie tak samo jak General Motors albo Microsoft. Inwestujemy, pomnażamy kasę i wyzbywamy się tradycji. A potem nie rozumiemy, dlaczego tysiące naszych ludzi piją, popełniają samobójstwa albo wegetują gdzieś w slumsach Anchorage, nie umieją odnaleźć się w tym świecie białych.

– A jaki macie wybór? – pytam.

– Nie mamy żadnego, i na tym właśnie polega dramat. Życie w tradycyjnym stylu jest niemożliwe, a w ich stylu nasi ludzie nie umieją. A jednak musimy zachować resztki naszej kultury, bo inaczej zginiemy. Nie ropa, ale duch daje siłę. Nie wolno nam wyzbyć się ducha.

[srodtytul]Wiercenia w rezerwacie[/srodtytul]

Ropa jest najważniejsza. Ropa jest krwią Alaski, daje jej siłę i potęgę, to dzięki niej przez ostatnich 20 lat ten stan miał najwyższy dochód na mieszkańca USA. To dzięki niej powstał Alaska’s Permanent Fund, fundusz, z którego co roku każdy rezydent tego stanu dostaje od państwa poważne pieniądze (w tym roku 3169 dolarów na głowę, natives dodatkowo dzielą się dochodami z działalności swoich korporacji).

Jest tylko jeden problem: ropa się kończy. To znaczy kończy się w Prudhoe Bay, gdzie do niedawna wydobywano 2 mln baryłek dziennie, a dziś mniej niż połowę tego. Jednak w innych miejscach bonanza dopiero może się zacząć.

Rząd i firmy naftowe chcą wiercić w Narodowym Rezerwacie Przyrody Arktycznej (ANWR) na północnym zachodzie kraju. Organizacje ekologiczne, które mają na Alasce setki swoich przedstawicielstw, patrzą na to z przerażeniem, ale ponad 70 procent mieszkańców stanu popiera wiercenia w rezerwacie.

– One się będą odbywać w drobnym fragmencie rezerwatu, przy obecnych technologiach ryzyko dla środowiska jest minimalne – mówi mi Steve Sutherland, właściciel lokalnej gazety „Petroleum News”.

– To bzdura – replikuje Eleonor Huffines, szefowa organizacji ekologicznej The Wilderness Society. – To jest obszar rozmnażania się reniferów, miejsce, w którym zimują niedźwiedzie polarne. Rozbudowa infrastruktury gdziekolwiek w rezerwacie pogrąży również mieszkające tam szczepy. One żywią się głównie mięsem reniferów; jeśli zwierzęta odejdą, to ludzie nie będą mieli co jeść.

– Gdy dorastałem na Alasce – mówi Steve – cieszyliśmy się z każdej formy rozwoju cywilizacyjnego. To był opustoszały teren, zimno, ciemno, życie było ciężkie. Dlatego za każdym razem, gdy u nas budowano coś, co w innych stanach ludzie traktują jak oczywistość, np. drogę, to dla nas było święto. I dzisiaj jest tak samo. Inne stany mają szansę tworzyć przemysł, który daje im stałe środki utrzymania i miejsca pracy. My też tak chcemy. Nie chodzi o to, bym tylko ja miał zapewnioną przyszłość, ale żeby moje dzieci zostały na Alasce i ich dzieci. A jeśli nie będą mieli pracy, to wyjadą.

– Nawet gdyby w rezerwacie znaleziono ropę, to badania wykazują, że cena benzyny w Stanach spadłaby zaledwie o kilka centów za galon przez pierwszych kilka lat, a ceny gazu w ogóle by się nie zmieniły – mówi Eleonor. – Amerykanie zużywają 25 procent zasobów światowej ropy i nigdy nie rozwiążemy problemu ceny czy uzależnienia politycznego od krajów posiadających ropę przez zwiększenie wydobycia. Musimy zmienić myślenie: zwrócić się w stronę energii wiatrowej i słonecznej. I skuteczniej wykorzystywać te zasoby ropy i gazu, które posiadamy.

Spór potrwa, dopóki Kongres nie wyda zgody albo decyzji odmownej w sprawie wierceń w ANWR.

[srodtytul]Napastliwe misie[/srodtytul]

Pytam taksówkarza, czy polityczne wywyższenie Sary Palin poprawiło notowania Alaski w innych stanach Ameryki.

– A kto by się tam przejmował tym, co inni o nas myślą – odpowiada Dean. – Aby tutaj żyć, trzeba być bardzo niezależną i silną osobą. Nie możesz być mięczakiem, oglądać się na to, co o tobie myślą albo jak żyją w Kalifornii czy gdzieś tam. My na Alasce żyjemy, jak żyjemy, i tyle.

Bez sentymentów i iluzji: to jest kraj zdobywców, osadników, myśliwych i rybaków. Przyroda jest po to, by ją ujarzmiać, broń po to, by jej używać (na samochodach nalepki z hasłem: „Gun control is the ability to hit your target”, czyli: kontrolowane użycie broni to umiejętność trafienia w twój cel), zwierzęta po to, by je jeść. W samym Anchorage żyją 4 tysiące łosi i ponad 300 niedźwiedzi, które regularnie napadają na rowerzystów i parkowych biegaczy. Ludzie padają ofiarą własnych sukcesów w utrzymywaniu populacji niektórych zwierząt. Na przykład misie przychodzą do miasta, bo w miejskich strumieniach jest mnóstwo tłustych łososi. Do niedawna latem w centrum Anchorage setki rybaków łowiły ryby, ostatnio rybaków wypierają niedźwiedzie.

Ekolodzy klną na Sarę Palin za polowania na wilki, ale jest ich tu tyle, że w niektórych miejscach zagrożone są populacje łosi. Dlatego mało kto na Alasce ma za złe Palin czy komukolwiek innemu, że strzela do wilków.

Strzelanie w ogóle jest fajne, jak mi mówi Yog, sprzedawca w sklepie Great Northern Guns Inc. w Anchorage.

– Strzelam od dzieciństwa i zawsze to była dla mnie wspaniała rozrywka.

– Po co ci prawo do posiadania broni? – pytam.

– W wolnej Ameryce to prawo dał mi Bóg i nikt nie może mi go zabrać, dopóki nie popełnię przestępstwa.

– Wielu ludzi w Europie uważa, że samo posiadanie broni może powodować wzrost przemocy – mówię.

– To są opinie ludzi źle poinformowanych i przejawiających nieracjonalny strach. Jeśli moje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, to pewnie, że użyję broni. Nie mam zamiaru stać się ofiarą jakiegoś przestępcy czy szaleńca. Ale ja posiadam karabiny maszynowe, pistolety, i nigdy w życiu do nikogo nie strzelałem. Z tego, że mam broń, nie wynika, że jestem kryminalistą, tak samo jak z tego, że jestem mężczyzną, nie wynika, że gwałcę kobiety, mimo że posiadam części ciała niezbędne do dokonania gwałtu. Ale nie jestem gwałcicielem, bo jestem dobrym człowiekiem.

[srodtytul]Takie tam wygibasy[/srodtytul]

The Great Alaskan Bush Company mieści się w dużym drewnianym budynku. Na środku okrągła estrada tonie w lekko przydymionym świetle. Między stolikami spacerują piękne, prawie nagie dziewczyny o idealnych kształtach. Są też ubrane kelnerki, również atrakcyjne, niektóre nawet bardziej, zwłaszcza gdy te nagie się opatrzą.

Zastanawiam się, co jedzą te piękne panie i gdzie się podziały te wszystkie grubasy, ludzkie wieloryby ważące po 150 kilo, które wypełniają każdą restaurację albo przydrożny bufet. Stołowałem się przez moment w bufecie Golden Corral, gdzie grejpfruty smakowały dokładnie tak samo jak hamburgery, no, może były nieco mniej słodkie. Za 10,99 dolara można było jeść, ile wlezie, przez cały dzień.

Ale odbiegam od tematu. W „Bushu”, jak nazywają lokal miejscowi, dziewczyny nie tańczą na rurze, tylko na scenie, albo prywatnie przy stoliku faceta.

– Na scenie tańczymy wszystkie po kolei – mówi Tania, która naprawdę ma na imię Hania i jest Polką. Na Alaskę przyjechała z Las Vegas. – A potem chodzimy po sali i dajemy się wynająć na prywatny taniec przy stoliku w specjalnym boksie. Im nie wolno nas dotknąć, a my możemy robić, co chcemy. Jeden taniec to co najmniej 20 dolarów.

One mogą wszystko, oni nic. To się chyba tutaj nazywa wyrównywanie szans między płciami. Pytam Anię, dlaczego przyjechała na Alaskę. – Tutaj jest wspaniale, bardzo lubię swoją pracę – mówi. – W Las Vegas faceci są nachalni i wulgarni. Tutaj, jak ktoś popije i się za bardzo rozochoci, to od razu ochroniarz bierze go za łeb i wyrzuca za drzwi.

Patrzę na zastygłych jak kamienie facetów siedzących z rękami za plecami i rozdziawioną buzią w odległości kilku centymetrów od nagich kobiecych piersi i rozdygotanych pośladków. Niektóre dziewczyny są nie tylko piękne, ale także znakomicie wygimnastykowane: robią coś w rodzaju szpagatu na oparciu sofy, potem wyginają się w kwiat lotosu albo jakieś inne wschodnioazjatyckie figury.

Ania wyjechała z Polski, mając osiem lat, teraz ma już 23 i nie bardzo wie, co dalej robić z życiem.

– Jak długo tutaj zostaniesz? – pytam.

– Aż mi się wyklaruje, co dalej robić. Na razie otwieram swoją stronę internetową. Rozumiesz? Każdy będzie mógł wykupić subskrypcję i mnie oglądać.

– Czyli na razie w seksie popracujesz?

– Nie, nie, żaden seks, nic z tych rzeczy. Taniec i takie tam wygibasy.

Twardzi faceci z Alaski zdają na medal największą próbę męskiego charakteru. Co tam wilki, mróz i niedźwiedzie. Tańczą przed nimi nagie Polki, Meksykanki, Amerykanki białe, czarne i czerwone, a oni, potomkowie odkrywców i zdobywców Alaski, siedzą jak wryci i jeszcze za to płacą

[i]Dariusz Rosiak podróżuje po USA w ramach radiowego projektu „Trójka przekracza granice”. Jego relacji można słuchać od poniedziałku do czwartku w porannych i popołudniowych wydaniach „Zapraszamy do Trójki”. Następny etap wyprawy to Seattle.[/i]

Wasilla jest jak ogromne przedmieście, któremu zapomniano dobudować miasto. Pojedyncze domy rozrzucone w dolinie Matanuska, schowane w lesie, przy bocznych drogach, za pagórkami. Centrum to dwa skrzyżowania obudowane betonowymi bryłami sklepów z przyczepionymi do nich parkingami na kilkaset samochodów każdy. Ludzi nie widać, bo nie ma po czym chodzić – chodników też zapomniano zbudować. Wszyscy w domach, w sklepach albo w samochodach. To tu zaczęła się szalona kariera Sary Palin.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy