Zaostrzona, zobowiązująca mnichów do milczenia benedyktyńska reguła i prawie zupełne odseparowanie od świata. Cisza i samotność, których normalny człowiek nie jest w stanie wytrzymać dłużej niż przez kilka godzin, wypełniająca mury klasztoru i życie kilkudziesięciu mnichów po brzegi i aż do końca.
Kilka tygodni temu facebookowy profil zakonu kamedułów zamieścił zdjęcie jednej z ascetycznych, klasztornych cel z podpisem: „Z gratulacjami dla tych, którzy nie ulegli szaleństwu Black Friday". Jedno zdanie, krótki greps, który nie rozwiązuje, ale nazywa tę tajemnicę. Tajemnicę nie tylko kontemplacyjnych zakonów, ale kontemplacji samej w sobie. Możliwości wyboru między wkładaniem na siebie kolejnych warstw ubrań, marek, rang i funkcji a zdzieraniem ich z siebie. Między strojeniem się przed światem a nagością przed Bogiem.
We wtorek minie 50 lat od śmierci jednego z największych XX-wiecznych mistyków, amerykańskiego mnicha z zakonu trapistów Thomasa Mertona. On też, przekraczając w 1941 roku bramę klasztoru, szukał i zobowiązywał się do milczenia. Ale dziwne to było milczenie, które przez trzydzieści parę lat wydało z siebie 50 książek. Dziwna jest cała historia tego powołania, od fascynacji komunizmem do zanurzenia się w katolicyzmie. Od mistycznych wizji Williama Blake'a i „Ulissesa" Jamesa Joyce'a do dzienniczka duchowego św. Tereski z Lisieux. Wstępując do zakonu, żegnał się z ambicją i marzeniem o byciu pisarzem, które dopiero w jego wnętrzu i wbrew woli samego Mertona (a na polecenie przełożonych) mogło się w pełni zrealizować. Został trapistą, żeby zniknąć, przestać zwracać na siebie uwagę świata, i właśnie wtedy zaczął ją na sobie naprawdę skupiać. Im bardziej znikał, tym bardziej był obecny. Widoczny z daleka, cichy i milczący z bliska.
W 1958 roku czyta „Zniewolony umysł" Miłosza, który jest dla niego książką bardziej o Stanach Zjednoczonych niż o komunistycznej Polsce. Pisze do jej autora list, ale nie z pozycji reprezentanta wolnego świata, ale towarzysza walki z tym samym co on zniewoleniem. Dla jednego miało twarz totalitaryzmu, dla drugiego masy, ale obaj od razu zrozumieli, że mówią o tym samym, starym znajomym. Od tamtej pory zobaczyli się tylko raz, ale przyjaźnili się i korespondowali aż do śmierci Mertona. Sojusznika w drobnym trapiście szukali też ci, z którymi nie miał on za wiele wspólnego. Na swoje sztandary próbowali go zaciągnąć pacyfiści, hippisi, beatnicy i ekolodzy. Im wszystkim jednak tylko wydawało się, że krzyczą o tym samym, o czym on pisał. Wyciszeniu, wewnętrznej harmonii, sprzeciwie wobec wojny i pustki, która drąży Stany i cały Zachód. Zgadzały się słowa, i to tylko niektóre, ale nie ich treść i źródło. Słowa Mertona pochodziły ze środka, nagości kontemplacji, a ich z zewnątrz – mody i nudy (czyli w zasadzie tego samego) świata.
Był jednym z pierwszych duchownych katolickich, który na poważnie zainteresował się filozofią i mistyką Wschodu. Otwarcie się Kościoła po Soborze Watykańskim II na inne wyznania nie stało się w jego przypadku okazją do wygłaszania rozwlekłych i rozcieńczonych ekumenicznych deklaracji, tylko szukania doskonalszej samotności i ciszy. Jeszcze głębszej nagości. W 1968 roku po raz pierwszy od wielu lat opuszcza mury zakonu i leci do Azji. Tam, w Bangkoku, dotyka źle podłączonego do kontaktu elektrycznego wentylatora, zostaje porażony prądem i umiera. Znajduje to, czego szukał, ostateczny Wschód. Ten, w kierunku którego buduje się w kościołach ołtarze.