W Krzemowej Dolinie niemal każdy chce zmieniać świat. Apple, Intel, Hewlett Packard – prawie wszyscy zaczynali w jakimś garażu, za kapitał zakładowy mając pasje i marzenia. Twórcy Google’a zaczęli w akademiku na kilku należących do Uniwersytetu Stanford serwerach. Za cel stawiali sobie wówczas „ułatwienie poszukiwań informacji w Internecie”. Dziś ambicje Google’a, który zatrudnia ponad 20 tys. osób w 20 krajach świata (w Polsce mieszczą się trzy oddziały) i którego roczne dochody przekraczają 16 mld dolarów, są znacznie bardziej dalekosiężne: uporządkowanie posiadanych przez ludzkość informacji i stworzenie „perfekcyjnej maszyny, która zrozumie, co masz na myśli, i dostarczy dokładnie to, czego chcesz”. Choć wszystkich ludzkich pragnień i myśli nie dało się jeszcze zeskanować, nie ulega wątpliwości, że w ciągu zaledwie jednej dekady – we wrześniu Google świętował 10. urodziny – doszło do informacyjno-biznesowej rewolucji.
Jaka była recepta? – Nieustanne eksperymentowanie – odpowiada bez wahania Roat. Zaliczany do ojców Internetu Vinton Cerf, który od trzech lat piastuje w Google’u funkcję „internetowego ewangelisty”, twierdzi, że podstawą sukcesu jest możliwość popełniania błędów. – Często różne rzeczy nam nie wychodzą – wyjaśnia Cerf, którego zadaniem jest szukanie nowych zastosowań dla istniejących już technologii. – Ale nasi założyciele zawsze powtarzają, że powinniśmy być ambitni i próbować, nawet jeśli coś jest ryzykowne, a sukces mało prawdopodobny.
Pracownicy Google’a 20 proc. swego czasu mogą poświęcać na projekty niezwiązane bezpośrednio z dziedziną, którą się zajmują. Panuje duża dowolność. Kilka lat temu jeden z inżynierów co tydzień w piątek piekł chleb, który gorący jeszcze roznosił po całej firmie. Chris Roat swoje 20 proc. przeznacza ostatnio na projekt związany z ekologicznymi samochodami (z kilkoma programistami zbierają i analizują dane dotyczące przebiegu i zużycia energii w firmowych hybrydach z napędem elektrycznym). Nie wszystkie próby kończą się sukcesem, ale właśnie dzięki takim pasjom i eksperymentom powstało kilka popularnych produktów – między innymi Gmail oraz GoogleNews.
– Nie myślimy w kategoriach, co można, ale co można by – mówi Stacy Sullivan, nazywana „carycą kulturalną” (pracę w firmie rozpoczęła w 1999 r. od tworzonego wówczas działu kadr; z czasem jednak Page i Brin nadali jej tytuł prezesa do spraw kultury). – Doceniamy, gdy ktoś wykracza poza schematy i porywa się na rzeczy niemożliwe. Ludzie naprawdę wpadają tu czasem na kosmiczne pomysły – mają wystarczająco dużo pewności siebie i wiedzą, że każdy pomysł zostanie poważnie potraktowany.
[srodtytul]Poważny pomysł [/srodtytul]
Poznali się latem 1995 roku. Pochodzący z Michigan Larry Page miał rozpocząć studia doktoranckie. Stanford w Palo Alto był jedną z kilku atrakcyjnych ofert, jakie otrzymał, i Page trochę się wahał. Jak jest to w zwyczaju na amerykańskich uczelniach, zaproszono go do odwiedzenia kampusu i okolic. Sergiejowi Brinowi, który był już doktorantem, przypadła w udziale rola przewodnika. Do pierwszej sprzeczki doszło ponoć na ulicach San Francisco. Coś jednak zaiskrzyło. Page wybrał Stanford.Dość szybko wybrał też temat pracy doktorskiej. Koniec lat 90. to moment, kiedy Internet zaczął trafiać pod strzechy. Nieprawdopodobna ilość informacji, które nagle stały się tak łatwo dostępne, była oszałamiająca. Twórcy pierwszych wyszukiwarek – AltaVista, Hotbot, Lycos, Excite – próbowali okiełznać informacyjny żywioł, nie potrafili jednak rozróżniać między stronami dobrej a kiepskiej jakości. Page wyszedł z założenia, że podobnie jak w świecie akademickich publikacji, gdzie o randze autora decyduje to, jak często jest cytowany – im więcej odsyłaczy prowadzi do danej strony internetowej, tym większa powinna być jej wartość. Algorytm, który opracował i który umożliwiał taki właśnie ranking stron, został potem opatentowany pod nazwą PageRank™ (właścicielem jest Uniwersytet Stanford, Google ma jednak prawo do jego używania).