Ale można mówić o „polityce historycznej” znacznie ważniejszej i głębszej niż historyczny pijar – o pracy nad polską świadomością i tożsamością. Takiej pracy Polska potrzebuje dzisiaj szczególnie, ponieważ, mówiąc najkrócej, nie jest to ta sama Polska i nie jest to ten sam naród polski co przed II wojną światową. Hekatomba tej wojny, utrata elit, symbolizowana przez Palmiry i Katyń, masowe migracje i przepędzenia, emigracja, fizyczne zniszczenie różnego rodzaju pamiątek, zabytków, wreszcie półwiecze komunistycznej socjotechniki, opartej na konsekwentnym promowaniu wszelkiej mętowni, chamstwa i demoralizacji przeciwko tradycji i wartościom – wszystko to każe mówić o zerwaniu historycznej ciągłości istnienia narodu polskiego.
Jesteśmy dziś krajem zamieszkanym przez ludzi znikąd, potomków chłopskich niedobitków, którzy przetrwali zagładę po lasach i potem zajęli ruiny dworków po wymordowanych i przegnanych panach. Jesteśmy społeczeństwem ludzi, z których prawie żaden nie potrafi wymienić imion swych pradziadków ani wskazać miejsc ich pochówku, ludzi, którym rodzice na wszelki wypadek nie opowiadali o losach rodziny, żeby dziecięce gadulstwo nie ściągnęło nieszczęścia, i ludzi, w domach których nie ma żadnych pamiątek, starych mebli, fotografii, obrazów ani szabel, bo wszystko to diabli wzięli.
Chcąc nie chcąc, musimy więc powtórzyć całą tę pracę, którą polska inteligencja wykonała w wieku XIX, kiedy to po zagładzie szlacheckiego społeczeństwa Rzeczypospolitej Obojga Narodów zdołano ocalić poczucie ciągłości pomiędzy zamierzchłą Sarmacją a rodzącym się nowoczesnym narodem, budując mit, wyznaczając historyczne punkty przytwierdzenia dla nowej tożsamości – pracę, którą uwieńczyli Sienkiewicz i Żeromski, a ukończył bodaj dopiero Gombrowicz. Pracę, która zresztą się dokona tak czy owak, bo społeczność bez tożsamości istnieć nie może. Od tego jednak, w jaki sposób zostanie dziś wykonana, zależy przyszłość Polski w stopniu dużo większym niż od – skądinąd niezmiernie ważnych – inwestycji infrastrukturalnych i dywersyfikacji dostaw energii. [srodtytul]Dla kogo był Nobel? [/srodtytul]
Istnieją pewne grupy interesu, które mają świadomość potrzeby tak rozumianej polityki historycznej, choć zapewne ograniczoną tylko do historycznej i mitycznej podstawy dla rządów reprezentującej owe grupy formacji politycznej. Jaskrawym przykładem są tu niedawne obchody ćwierćwiecza Nobla dla Wałęsy. Owa impreza, urządzona za miliony z publicznej kasy, szeroko nagłośniona i uświetniona obecnością licznych czcigodnych gości zagranicznych, w każdym detalu stanowiła operację na mózgu Polaka.
Przy okazji jubileuszu bowiem całkowicie zmieniono sens nagrody, jaki miała ona w chwili przyznania. Był to przecież Nobel – przekazany na ręce przewodniczącego – dla dziesięciomilionowego pokojowego ruchu „Solidarności”, dla odwagi, ale i sprawności organizacyjnej, która zadecydowała o sukcesie sierpniowych strajków, dla duchowego uniesienia zdeptanych milionów, które pozwoliło na dokonanie pierwszego wyłomu w murach sowieckiego więzienia narodów.
Tymczasem w centrum obchodów mieliśmy ustawionego nie Wałęsę jako przywódcę „Solidarności”, ale Wałęsę – współarchitekta Okrągłego Stołu i ojca transformacji ustrojowej symbolizowanej przez usadzonego przez organizatorów tuż obok Balcerowicza. Jubilat brylował jako światowy celebryta, znajomy królowej brytyjskiej i Dalajlamy, wręczał nagrodę za walkę o prawa człowieka przywódcy saudyjskiej satrapii (swoją drogą, kompromitacja), ale ani razu nie wykrztusił z siebie bodaj zdawkowego podziękowania dla owych dziesięciu milionów, które operatora wózka akumulatorowego wyniosły na obecne miejsce. Jedyne, co miał im do powiedzenia, to „dziękuję, że mnie słuchaliście”.