Lwy pod wodzą baranów

Nie potrafimy się wyzwolić z obłędnego kultu każdej popełnionej przez naszych przodków głupoty. To prowadzi do tego, że brniemy szaleńczo w mitologiczną narrację, która do czasów obecnych ma się jak pięść do nosa

Aktualizacja: 23.01.2009 19:16 Publikacja: 23.01.2009 17:01

Rafał A. Ziemkiewicz

Rafał A. Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

[b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/01/23/lwy-pod-wodza-baranow/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Potocznie mianem polityki historycznej określa się coś, co należałoby nazwać raczej historycznym pijarem: propagandowe wycinanki z dziejów, nadawanie rozgłosu i znaczenia pewnym epizodom i postaciom, a tuszowanie innych, zwykle prowadzące do zupełnie groteskowego wykoślawienia historii. Rosja nagłaśnia rocznicę wypędzenia z Kremla polskich okupantów, Niemcy kręcą filmy o uczestnikach antyhitlerowskiej konspiracji w czasie wojny (wszystkich dziewięciu), a Hollywood przerabia Żydów, którzy z bronią w ręku rabowali polskich wieśniaków, na bohaterskich partyzantów.

Na taką politykę historyczną innych nacji powinniśmy odpowiedzieć, zdaniem wielu, pięknym za nadobne. Zrobić film o powstaniu warszawskim i Monte Cassino, wrednemu stereotypowi Polaka-bigota i antysemity z popkultury zachodniej przeciwstawić, na miarę posiadanych środków, pozytywny stereotyp Polaka – bohatera walki o wolność.

Na razie niewiele się w Polsce w tym kierunku robi, ale przynajmniej się o tym mówi, i to mówienie jest o tyle dobre, że przynajmniej odstąpiono od polityki historycznej, jaką postulowano wcześniej, szermującej hasłem „odbrązawiania”, a w istocie ożywianej perwersyjną chęcią poniżania własnego narodu i odbierania mu tych resztek dumy, jakie jeszcze czerpie ze swej przeszłości, w przekonaniu, że tylko przez takie przeczołganie wiedzie droga do jego europeizacji i modernizacji. Gdy więc czytam, że odłożono ad acta scenariusze demaskatorskiego filmiku o 13. posterunku na Westerplatte albo wrednego produkcyjniaka o Jedwabnem, to mam nadzieję, że może przynajmniej w tej kwestii IV RP nie okaże się tylko „pieredyszką”, ale trwałą zmianą.

[srodtytul]Kraj ludzi znikąd [/srodtytul]

Ale można mówić o „polityce historycznej” znacznie ważniejszej i głębszej niż historyczny pijar – o pracy nad polską świadomością i tożsamością. Takiej pracy Polska potrzebuje dzisiaj szczególnie, ponieważ, mówiąc najkrócej, nie jest to ta sama Polska i nie jest to ten sam naród polski co przed II wojną światową. Hekatomba tej wojny, utrata elit, symbolizowana przez Palmiry i Katyń, masowe migracje i przepędzenia, emigracja, fizyczne zniszczenie różnego rodzaju pamiątek, zabytków, wreszcie półwiecze komunistycznej socjotechniki, opartej na konsekwentnym promowaniu wszelkiej mętowni, chamstwa i demoralizacji przeciwko tradycji i wartościom – wszystko to każe mówić o zerwaniu historycznej ciągłości istnienia narodu polskiego.

Jesteśmy dziś krajem zamieszkanym przez ludzi znikąd, potomków chłopskich niedobitków, którzy przetrwali zagładę po lasach i potem zajęli ruiny dworków po wymordowanych i przegnanych panach. Jesteśmy społeczeństwem ludzi, z których prawie żaden nie potrafi wymienić imion swych pradziadków ani wskazać miejsc ich pochówku, ludzi, którym rodzice na wszelki wypadek nie opowiadali o losach rodziny, żeby dziecięce gadulstwo nie ściągnęło nieszczęścia, i ludzi, w domach których nie ma żadnych pamiątek, starych mebli, fotografii, obrazów ani szabel, bo wszystko to diabli wzięli.

Chcąc nie chcąc, musimy więc powtórzyć całą tę pracę, którą polska inteligencja wykonała w wieku XIX, kiedy to po zagładzie szlacheckiego społeczeństwa Rzeczypospolitej Obojga Narodów zdołano ocalić poczucie ciągłości pomiędzy zamierzchłą Sarmacją a rodzącym się nowoczesnym narodem, budując mit, wyznaczając historyczne punkty przytwierdzenia dla nowej tożsamości – pracę, którą uwieńczyli Sienkiewicz i Żeromski, a ukończył bodaj dopiero Gombrowicz. Pracę, która zresztą się dokona tak czy owak, bo społeczność bez tożsamości istnieć nie może. Od tego jednak, w jaki sposób zostanie dziś wykonana, zależy przyszłość Polski w stopniu dużo większym niż od – skądinąd niezmiernie ważnych – inwestycji infrastrukturalnych i dywersyfikacji dostaw energii. [srodtytul]Dla kogo był Nobel? [/srodtytul]

Istnieją pewne grupy interesu, które mają świadomość potrzeby tak rozumianej polityki historycznej, choć zapewne ograniczoną tylko do historycznej i mitycznej podstawy dla rządów reprezentującej owe grupy formacji politycznej. Jaskrawym przykładem są tu niedawne obchody ćwierćwiecza Nobla dla Wałęsy. Owa impreza, urządzona za miliony z publicznej kasy, szeroko nagłośniona i uświetniona obecnością licznych czcigodnych gości zagranicznych, w każdym detalu stanowiła operację na mózgu Polaka.

Przy okazji jubileuszu bowiem całkowicie zmieniono sens nagrody, jaki miała ona w chwili przyznania. Był to przecież Nobel – przekazany na ręce przewodniczącego – dla dziesięciomilionowego pokojowego ruchu „Solidarności”, dla odwagi, ale i sprawności organizacyjnej, która zadecydowała o sukcesie sierpniowych strajków, dla duchowego uniesienia zdeptanych milionów, które pozwoliło na dokonanie pierwszego wyłomu w murach sowieckiego więzienia narodów.

Tymczasem w centrum obchodów mieliśmy ustawionego nie Wałęsę jako przywódcę „Solidarności”, ale Wałęsę – współarchitekta Okrągłego Stołu i ojca transformacji ustrojowej symbolizowanej przez usadzonego przez organizatorów tuż obok Balcerowicza. Jubilat brylował jako światowy celebryta, znajomy królowej brytyjskiej i Dalajlamy, wręczał nagrodę za walkę o prawa człowieka przywódcy saudyjskiej satrapii (swoją drogą, kompromitacja), ale ani razu nie wykrztusił z siebie bodaj zdawkowego podziękowania dla owych dziesięciu milionów, które operatora wózka akumulatorowego wyniosły na obecne miejsce. Jedyne, co miał im do powiedzenia, to „dziękuję, że mnie słuchaliście”.

Zapewne po części wynika to z cech niezbyt ciekawej osobowości naszego symbolu narodowego, przede wszystkim jednak było częścią istotnego zamysłu: uporczywego lansowania takiej wizji polskich dziejów najnowszych, w których punktem centralnym jest Okrągły Stół.

Ta wizja rysuje się w niektórych mediach wyraźnie. Nowa Polska kiełkuje w niej wraz z „listem do partii” Kuronia i Modzelewskiego, zaczyna się kształtować w marcu 1968 (przedstawianym niemal wyłącznie jako dojrzewanie do zbuntowania się przeciwko partii młodego pokolenia komunistów), a centralnym punktem jej dziejów jest oczywiście ugoda łącząca „Polaków z obu stron historycznego podziału” we wspólnej pracy nad zmodernizowaniem kraju i wprowadzeniem go do wielkiej europejskiej rodziny.

Jest to wizja i odległa od powszechnych oczekiwań, i niedająca się pogodzić z historyczną prawdą. W istocie historię nowych Polaków trzeba pisać, zaczynając od gigantycznej pracy organicznej prymasa Wyszyńskiego, uwieńczonej obchodami Millennium, poprzez kolejne masowe zrywy przeciwko obcej władzy – 1968, 1970, 1976 – pamiętając, że jednak najważniejszym jak dotąd wydarzeniem w tej historii, wydarzeniem, które z wielokrotnie zgwałconego, zdeptanego i uporczywie demoralizowanego polactwa zaczęło na nowo czynić naród, jest Sierpień 1980 i następujący po nim rok „Solidarności”, rok przebudzenia polskiej nadziei, dumy i świadomości.

Czemu piszę, że Sierpień tylko zaczął z nas na nowo czynić naród, a nie że go uczynił? Otóż dlatego, że aby być narodem, nie wystarczy mieć swoje odrębne obyczaje, mowę i tradycje. Nie wystarczy śpiewać kolędy przy choince, odwiedzać groby na Wszystkich Świętych i innymi sposobami kultywować miejscowy folklor. To czyni z nas tylko grupę etniczną, jakich wiele, i jakim własne państwo ani nie musi przysługiwać, ani nie jest tak naprawdę potrzebne.

Naród do bycia narodem potrzebuje czegoś więcej – potrzebuje świadomości wspólnego narodowego interesu, określenia celów, dla zrealizowania których istnieje.

[srodtytul]Nie przemoc lecz niemoc[/srodtytul]

Solidnej tożsamości, zbudowanej na świadomości swej historii i jasnej wizji przyszłości, nie może zastąpić beznadziejne wskrzeszanie martwej jak solony śledź (nie wspominając już, że w ogóle mało chwalebnej) tradycji sanacji, nie mówiąc już o hasłach gonienia układu czy owej nieszczęsnej „ciepłej wodzie w kranie”, na której wyczerpuje się mądrość obecnie dominującej elity euroimitatorskiej.

I tu, jak na wielki głaz w ścianie uniemożliwiający przebicie przez nią drzwi czy okna, natrafiamy na główną przeszkodę, dla której nie jesteśmy w stanie uświadomić sobie sensu własnej historii – a tym samym przekazać społeczeństwu takiej jej wizji, która nie będzie go odrzucać oczywistą, łatwo wyczuwaną nawet przez niewykształconego Polaka, fałszywością.

Otóż, nawet zdając sobie sprawę z historycznego zerwania ciągłości i z tego, że jesteśmy innym narodem niż ten, który zamieszkiwał zbliżone obszary sto lat temu, nie potrafimy się wyzwolić z obłędnego kultu każdej popełnionej przez naszych przodków głupoty. To zaś prowadzi do tego, że brniemy szaleńczo w mitologiczną narrację, która świetnie się sprawdzała w czasach niewoli, ale do czasów obecnych ma się jak pięść do nosa. Nie ma się co dziwić czy ubolewać, że młodzi Polacy bardziej się poczuwają do wspólnoty z postaciami ze światów fantasy niż z wysadzającymi się w powietrze czy na inne sposoby ginącymi bohaterami historycznymi i literackimi, o których uczeni są w szkole.

Nie chcę tu bynajmniej szydzić z bohaterstwa, którego w dziejach Polaków było niemało i najwyższej próby, nie można jednak nie dostrzegać, że zostało ono roztrwonione wskutek niespotykanej w dziejach narodów politycznej głupoty. Cesarz Napoleon mawiał, że na wojnie więcej zdziała armia baranów dowodzona przez lwa niż armia lwów dowodzona przez barana. Polacy zaś w wielkiej wojnie wzięli udział bez wątpienia jako armia tego drugiego rodzaju, i to prowadzona nawet nie przez jednego, ale przez całe stado baranów.

Strach na głos powiedzieć, ale właśnie przełamanie tego strachu jest warunkiem wstępnym zrozumienia własnej historii, nie mówiąc już o wyciągnięciu i upowszechnieniu płynących z niej wniosków: przyczyną zerwania historycznej ciągłości naszego narodowego bytu była nie obca przemoc, którą trzeba tu potraktować jako obiektywnie mający miejsce w pewnym momencie dziejów kataklizm, tak jak trzęsienie ziemi czy powódź, ale własna, samobójcza w skutkach głupota. Że istnienie dawnej Polski kończą dwie decyzje tak niesłychane, tak niemające analogii ani precedensu w dziejach powszechnych, że brakuje nawet w języku właściwego do ich określenia przymiotnika. Istnieje bowiem słowo „państwowotwórczy”, ale jak sformułować jego przeciwieństwo? Państwowodestrukcyjny?

[srodtytul]Gwarancje i „Burza” [/srodtytul]

Owe horrendalne decyzje, które zadecydowały o zagładzie nie tylko polskiej państwowości, ale i polskiego narodu w jego dotychczasowym kształcie, to przyjęcie częściowych (bez granicy wschodniej) gwarancji brytyjskich w roku 1939 i rozkaz do wykonania akcji „Burza”. Ta druga, będąca podaniem na tacy okupantowi sowieckiemu całej pracowicie tworzonej struktury państwa podziemnego i wydaniem na rzeź najlepszych kadr Rzeczypospolitej, nie mówiąc już o zagładzie stolicy, miała już mniejsze znaczenie. Punktem zwrotnym dziejów była ta pierwsza.

Przyjęcie gwarancji brytyjskich oznaczało bowiem, że bierzemy na klatę całą potęgę i wściekłość Hitlera w zamian za mglistą obietnicę, że kiedyś tam, pokonawszy go, Anglia i Francja upomną się o oddanie Polsce niepodległości, a może nawet pomyślą o jakiejś nagrodzie za to, że wchodząc do wojny pierwsza, dała zachodnim aliantom czas na zebranie rozproszonych sił i wyprodukowanie niezbędnej broni.

Polski wywiad wojskowy miał w roku 1939 doskonałe rozeznanie co do siły oraz rozlokowania jednostek Wehrmachtu. Nie było również tajemnicą, że Francja ani tym bardziej Anglia Niemiec nie zaatakują, bo choćby nawet chciały, to nie mają czym i jak. A Polska nie była do wojny przygotowana, zwłaszcza do wojny z Niemcami na trzech granicach – nie miała nie tylko dość broni i żołnierzy, ale nawet planów.

Nikt się zresztą po Polsce podobnie absurdalnej decyzji nie spodziewał. Stalin już w roku 1937 rozpoczął masowe deportacje Polaków z terenów przy granicy z Polską, zakładając, że będzie to teren walk – co dowodzi, że szykował się wtedy na wojnę obronną. „Jeśli wróg jest za silny, żeby go pokonać, trzeba się do niego jak najszybciej przyłączyć” – powiedział kiedyś Churchill. Żaden mąż stanu by mu nie zaprzeczył. Ale Polacy nie mieli już wtedy żadnego męża stanu. Mieli Mościckich, Becków i Rydzów, miernoty, które zapętliły się we własnej tromtadrackiej propagandzie i wolały przegraną wojnę niż osobistą kompromitację.

Analizując ich wypowiedzi, słowa wypowiadane wtedy i późniejsze samousprawiedliwienia, można powiedzieć krótko: Polskę zgubiło to, że miała przywódców niezdolnych do poprowadzenia narodu – to naród, podjudzony propagandą i fałszywą oceną sił (owe czołgi, które miały być z dykty!), popędził ich przed sobą, wprost w przepaść.

[srodtytul]Nie wiemy, czego żądać [/srodtytul]

A czy dziś mamy jakieś inne elity? Wolne żarty; perspektywa spadku sondaży paraliżuje wolę dokonania nawet drobnego, oczywistego uporządkowania finansów publicznych. Cóż mówić o wielkich narodowych celach, o wizji?

Powie czytelnik: przecież nikt od obecnych sterników państwa takiej wizji nie wymaga. I tu wracamy do punktu wyjścia. Istotnie, nie wymagamy jej, bo nie przeczuwamy, czego jako naród domagać się powinniśmy. Nie bardzo wiemy, czego oczekujemy i kim w ogóle jesteśmy. Rozsądek i obserwacja mówią nam, że jesteśmy społeczeństwem bardzo plebejskim, które, owszem, wzięło trochę ze szlachetczyzny, ale generalnie bardziej sobie ceni legendarny spryt polskich handlarzy objeżdżających niegdyś demoludy niż bohaterskie wyczyny powstańców. Ale szkoła, media, elity kulturalne, jeśli nie starają się nas w ogóle odpolaczyć, potrafią nam tylko podsuwać obrazki ułanów i konspiratorów przygotowane na użytek tamtego dawnego narodu, który już nie istnieje, bo jak żaden inny na świecie popełnił samobójstwo. I z którym łączy nas pewnie więcej niż współczesnych Włochów z Rzymianami, ale, szczerze mówiąc, niewiele więcej. Zatem chociaż jak potrafimy wmawiamy sobie, że to my, że jesteśmy dumni i też powinniśmy sobie kręcić takie filmy jak inni, to w głębi ducha wciąż wyczuwamy fałsz i jakoś tak po chłopsku skrobiemy się z niezbyt mądrą miną po łepetynie.

[i]Tekst powstał przy okazji konferencji „Polskie wyzwania: Tożsamość” która odbyła się pod patronatem prezydenta RP w Muzeum Powstania Warszawskiego 8 i 9 stycznia br., ale nie został tam wygłoszony z braku czasu i dla uniknięcia skandalu [/i]

[b][link=http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2009/01/23/lwy-pod-wodza-baranow/]skomentuj na blogu[/link][/b]

Potocznie mianem polityki historycznej określa się coś, co należałoby nazwać raczej historycznym pijarem: propagandowe wycinanki z dziejów, nadawanie rozgłosu i znaczenia pewnym epizodom i postaciom, a tuszowanie innych, zwykle prowadzące do zupełnie groteskowego wykoślawienia historii. Rosja nagłaśnia rocznicę wypędzenia z Kremla polskich okupantów, Niemcy kręcą filmy o uczestnikach antyhitlerowskiej konspiracji w czasie wojny (wszystkich dziewięciu), a Hollywood przerabia Żydów, którzy z bronią w ręku rabowali polskich wieśniaków, na bohaterskich partyzantów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Jak Kaczyński został Tysonem