Sprasowana prasa

Wydawcy mają dziś tyle radości z pracy co inwestorzy bankowi czy deweloperzy. Tną koszty i liczą straty. Ale zamiast pracować nad poprawianiem swojego głównego produktu, jakim jest artykuł, koncentrują się na marketingu kosztem jakości tekstów

Aktualizacja: 28.03.2009 08:09 Publikacja: 27.03.2009 22:30

Sprasowana prasa

Foto: Rzeczpospolita

Ziściło się to, co jeszcze rok temu było jedynie hipotezą. Papierowa gazeta przestaje być produktem codziennego użytku. Za pięć, a może już za trzy lata zabraknie jej w kiosku koło ciebie, nie przeżyje kolejnej fali cięć prenumeraty w biurach. Zniknie. Zostanie kawiarnianym kaprysem, nostalgią za minioną epoką. Coś jak płyta winylowa, stoi na półce dobrze widoczna, ale w domu nie ma nawet gramofonu, żeby jej odsłuchać.

[srodtytul]Egzemplarz na pamiątkę[/srodtytul]

5 listopada 2008 r. dzwoniłem do przyjaciół w Ameryce, żeby zachowali mi egzemplarz „Chicago Tribune” z nocy wyborczej prezydenta Obamy. Mam wszystkie pierwsze strony z rodzinnych miast prezydentów od wyborów

Roosevelta. Teraz mam i numer z Obamą, tyle że fabrycznie foliowany z eleganckim nadrukiem „wydanie pamiątkowe”, nigdy nieotwarty. Wydawca wiedział, że tego egzemplarza nikt nie kupi dla newsów. Ani nawet dla poszerzonych analiz i przenikliwych komentarzy. Wszystko zostało skonsumowane, zanim jeszcze ruszyły maszyny drukarskie. Newsy wszyscy znali z telewizji, a jeżeli szukali głębszych analiz, to znaleźli je w Internecie. Komentatorzy swoje błyskotliwe puenty powtórzyli w radiu, opublikowali w blogach i pewnie zdążyli odpowiedzieć na kilka szyderczych uwag czytelników, zanim gazeta trafiła na ulicę. Tradycyjne wydanie warte jest tyle co pamiątka. Informacja w gazecie stała się bezwartościowa.

W lutym tygodnik „Time” dał symboliczną okładkę – rybę zawiniętą w gazetę. Obrazek w zasadzie wystarcza już za odpowiedź na tytułowe pytanie: „Jak ocalić gazetę?”. Jak ocalić coś, czego nikt nie potrzebuje. W 2008 roku 43 proc. informacji pozyskiwaliśmy z Internetu. Jeszcze dwa lata temu to było zaledwie 24 proc.

Co więcej, z roku na rok rośnie popyt na informacje. Według Pew Research Center czytamy dziś średnio trzy razy więcej newsów niż dziesięć lat temu, lecz płacimy za dostęp do informacji cztery razy mniej. Nie tylko czytamy, ale też idziemy tropem informacji. Skaczemy z linku na link z artykułu na artykuł. A potem dopisujemy swoje komentarze. Nawet najbardziej niszowe opracowania mogą dziś liczyć na masowe zainteresowanie.

My, dziennikarze, powinniśmy być zachwyceni. Od czasów pierwszych starożytnych publikacji nigdy nie mogliśmy liczyć na taki odzew i udział czytelników. Darmowy dostęp do informacji jest olbrzymią zdobyczą cywilizacyjną. Sęk w tym, że nikt nie wie, jak i kto ma za to płacić. Na czym ma polegać ten nowy wspaniały biznes, skoro praca dziennikarza coraz częściej oddawana jest za darmo.

[srodtytul]Złudne oszczędności[/srodtytul]

Z czego żyją dziś gazety? Głównie z cięcia kosztów. Malejące wpływy reklamowe nie są już w stanie utrzymać rozbudowanych i ambitnych struktur redakcyjnych z lat 70. i 80. Jeżeli jeszcze utrzymują się przy życiu, to tylko dzięki radykalnym redukcjom i obniżonym standardom. W Polsce nie mamy dziś jednej gazety, która nie zwalnia dziennikarzy i nie redukuje płac. Jedni pozbawiają się słabszych i mało wydajnych dziennikarzy, a inni tną do spodu. Często ryzykując, że większa epidemia grypy uniemożliwi skompletowanie gazety.

Ogólnopolskie tytuły i te resztkami sił pretendujące do bycia ogólnopolskimi wykazują niezwykłą kreatywność w łataniu zdziesiątkowanych redakcji. Jak łysiejący mężczyzna zaczesujący braki, tak redakcje próbują łączyć działy, najmować stażystów, a ostatnio posiłkować się amatorami – tzw. dziennikarzami społecznymi. W miejsce krajowej publicystyki kupują od hurtowników teksty brytyjskich czy amerykańskich komentatorów. W kilku redakcjach dziennikarze zostali sprowadzeni do roli przeklepywaczy – przepisują informacje ściągnięte ze stron internetowych. Poważne wydawnictwa rezygnują z agencji prasowych i serwisów informacyjnych. Byłby to jeszcze niewielki problem, gdyby nie to, że dla swoich potrzeb podkradają serwisy ze stron internetowych konkurencji. Informacje PAP czy Reutersa zabarwiają kilkoma wypowiedziami, dla niepoznaki zmieniają kolejność akapitów i drukują.

Doczekaliśmy czasów, kiedy dziennikarzy nie stać na czytanie gazet. Do jednej z ogólnopolskich redakcji przychodzą trzy komplety konkurencyjnych tytułów. Jeden dostaje naczelny, drugi zastępcy, a trzeci muszą dzielić między siebie wszyscy pozostali.

Oczywiście, że zawsze i w każdej branży mamy firmy, które zanim ostatecznie wyzioną ducha, próbują jeszcze oszukać system, liczą na cud. Problem polega na tym, że wszystkie tytuły prasowe zmuszone są do oszczędności rzutujących na jakość. Obserwujemy masowe dziś zjawisko zastępowania lepiej płatnych doświadczonych dziennikarzy stażystami.

[srodtytul]Studenci do piór[/srodtytul]

Wall Street Journal” zwrócił ostatnio uwagę na postępującą tendencyjność amerykańskich gazet. Przy okazji wyborów prezydenckich uderzająca była stronniczość mediów i bezrefleksyjne prezentowanie poglądów bliskich prezydentowi Obamie. „Wall Street” twierdzi, że dziennikarze nie stali się bardziej upolitycznieni, tylko bardziej zapracowani. Demokraci i lewicowe grupy nacisku politycznego zarzucali media gotowymi analizami i opracowaniami dotyczącymi wszystkiego, od ekologii po bankowość. Dziennikarze w pośpiechu i bezkrytycznie przerabiali opracowania przygotowane przez firmy PR i organizacje lobbystyczne na artykuły. Goniąc od tematu do tematu.

Te same lewicowe media jeszcze dziesięć lat temu za rządów demokraty Clintona znajdowały czas na krytyczne analizy opracowań podsyłanych przez lewicowe think tanki. Na porównywanie ich z prawicowymi analizami i zajmowanie niezależnego stanowiska.

Wykładowcy polskich szkół dziennikarskich, z którymi rozmawiałem, śmieją się z sugestii, że wypuszczają ze szkół ludzi z lewicowym czy prawicowym odchyleniem. Jak twierdzą, młodzi dziennikarze nie zdążyli sobie nawet wyrobić poglądów, zanim podjęli pracę. Studenci wchodzą dziś do redakcji na pierwszym i drugim roku, a kiedy kończą studia, są już uznanymi autorami. Na uczelni nie mieli czasu studiować, w pracy nie było komu ich uczyć. Powielają wzory, przerabiają podsyłane im opracowania. Kiedy wreszcie czegoś się nauczą, lądują w telewizji.

Najbardziej prestiżowe amerykańskie tytuły, jak „New York Times”, „Washington Post”, „Newsweek”, chcąc zatrzymać doświadczonych autorów, próbują dzielić się kosztami z telewizjami. Farid Zakaria z „Newsweeka”, George Will z „Washington Post” wciąż piszą w swoich macierzystych tytułach, ale prawdziwe pieniądze zarabiają w telewizji. To oczywiście dotyczy tylko największych prestiżowych gazet.

Wydawcy, szukając złotego środka między oszczędnościami a jakością, coraz częściej eksperymentują z outsourcingiem. Kiedy Thomas Friedman pisał swój bestseller „Ziemia jest płaska” w 2005 roku, szczytem kreatywności były studia graficzne w Indiach, które przygotowywały infografiki dla gazet w Detroit. Dziś mamy, nie tylko w Indiach, ale i na Węgrzech, świetnie prosperujące studia graficzne i fotograficzne zarówno przygotowujące, jak i wybierające zdjęcia na potrzeby redakcji gazet w Ameryce, Francji, Austrii, Niemczech, Czechach.

Najnowszy trend to artykuły na zlecenie. „San Jose Mercury News” i „Oakland Tribune”, to pierwsze amerykańskie gazety w całości redagowane w Bangalore. Nawet międzynarodowe wydanie „New York Timesa”, „Herald Tribune” część swoich stron edytuje w indyjskiej firmie MedWorks. Całe strony składają hinduscy redaktorzy za 30 proc. tego, co trzeba płacić dziennikarzom w Londynie czy Nowym Jorku. MedWorks zatrudnia dziś 400 dziennikarzy, do 2012 r. chce mieć 1000 redaktorów usługujących gazetom angielskojęzycznym na całym świecie.

Opiniotwórczy dziennik „Boston Globe” zaleca cały swój dział zagraniczny. Firma GlobalPost zleca lokalnym dziennikarzom na całym świecie tłumaczenie ich własnych tekstów, ewentualnie kompilacje tekstów kolegów. Całość jest redagowana i dostarczana redakcjom w USA i Australii, w dowolnym systemie i formacie w postaci gotowych stron.

[srodtytul]Apel poległych[/srodtytul]

Żadne z tych działań, na razie, nie zatrzymało trendu spadkowego ani nie poprawiło sytuacji finansowej gazet. Tom Rosenstiel, dyrektor Pew Research Center’s, zwrócił się do wydawców, którzy zapowiadali restrukturyzacje redakcji w 2009 roku, z pytaniem, czy wierzą, że zmiany coś wniosą. Na 250 wydawców zaledwie

12 powiedziało, że wiedzą, co robią, i wierzą w poprawę sytuacji. Reszta działa po omacku. Kopiują posunięcia innych albo po linii najmniejszego oporu tną koszty i nazywają to strategią.

Część wydawców, zamiast oszczędności, szuka pomocy u świeżo upieczonych miliarderów. „Evening Standard” z Londynu sprzedał 75 proc. swoich udziałów byłemu oficerowi KGB, kremlowskiemu bankierowi Aleksandrowi Lebiediewowi. Meksykański miliarder Slim kupił 17 proc. „New York Timesa”.

Wydawca „Philadelphia Inquirer” Brian Tierne, kiedy miesiąc temu skończyły mu się pieniądze na spłacanie długów, zwrócił się do gubernatora stanu o pomoc. Argumentował, że państwo powinno finansować coś, co jest dobrem społecznym, krwiobiegiem wolności. „Wall Street Journal” napisał wtedy: „Gazeta nie jest żadnym krwiobiegiem, tylko źródłem niezależnych informacji. Kiedy bierze pieniądze od rządu, staje się źródłem dezinformacji”.

Ostatnio „Rz” opisała nowatorski projekt senatora Benjamina Cardina, który proponuje nadać gazetom status non profit. To zwolniłoby wydawców od płacenia podatków i pozwalało na przyjmowanie dotacji. Ale mieliby za to zakaz angażowania się w życie polityczne. Urzędnicy państwowi sprawdzaliby, czy gazeta jest obiektywna. To brzmi jak absurd. – Ale przynajmniej mieliby co sprawdzać – odpowiada Cardin, przekonany, że śmierć czeka gazety za rogiem.

Yale University pod tytułem „Skąd brać pieniądze na gazety?” przyniosła szereg interesujących pomysłów, z których najbardziej oryginalny należał do dwóch lewicowych profesorów – Davida Swensena i Michela Schmidta, sugerujących, żeby rząd uznał gazety za dziedzictwo narodowe i oferował odpisy od podatków bogatym fundatorom.

Z podobnym apelem wystąpiła redakcja „Tygodnika Powszechnego”, prosząc czytelników i sympatyków o wsparcie dla jednej z najbardziej prestiżowych publikacji katolickich w najbardziej katolickim kraju Europy. Czyżby i dla tego czytelnika gazeta była zbyt archaicznym medium?

W tym biznesie nic już nie powinno dziwić. Nawet to, że w Seattle, czyli mieście o najwyższym poziomie czytelnictwa w USA, dopiero co zamknięto papierowe wydanie Seattle Post Intelligencer a teraz zagrożony jest drugi tytuł – Seattle Times. Miasto, z którego żartowano, że ludzie tu dużo czytają, bo czekają, aż opadnie wieczna mgła, może zostać bez żadnej codziennej gazety.

Sytuacja prasy stała się tak beznadziejna, że grupa dziennikarzy z Chicago stworzyła nawet specjalną stronę internetową Newspaper Death Watch. Graficznie przypomina jeden wielki nekrolog. Autorzy uznali, że skoro ekolodzy tworzą strony o ginących gatunkach, ktoś powinien się pochylić nad wymierającym gatunkiem naszej cywilizacji.

Na stronie znajdziemy szczegółowe informacje o zwolnieniach i redukcjach zarobków. Na przykład wpis o „masakrze w Houston Chronicle”. Redakcja odlicza dni do upadku kolejnych tytułów, teraz trwa np. „czuwanie przy łożu śmierci Minneapolis Daily”. Są specjalne pamiątkowe klepsydry na cześć „zmarłych”. Ostatnio godnie, wspominkami i kopiami pierwszych numerów, żegnano dziennik „Rocky Mountain News”. Gazetę zamknięto w 150. rocznicę otwarcia. W Polsce nie powstał kącik umierających gazet, ale środowisko pełne jest opowieści o zwolnieniach, wyśrubowanych normach i anegdot o coraz niższym poziomie publikowanych tekstów.

[srodtytul]Pod dyktando gazet[/srodtytul]

Śmierć papierowych gazet sama w sobie nie jest problemem. Chodzi o to, że w miejsce prężnego biznesu wydawniczego nie powstało nic nowego. Internet jest żywy i doskonale się rozwija, ale bez posiłkowania się tekstami z gazet i tygodników byłby pusty. W równym stopniu dotyczy to Internetu, jak i telewizji, która głównie przeżuwa to, co wcześniej zostało wydrukowane lub opublikowane na stronach internetowych tradycyjnych tytułów prasowych.

Mamy oczywiście samodzielny reportaż telewizyjny, wspaniałe społeczności internetowe, inspirujące i mądre blogi, ba, całe skupiska – blogowiska. Wszystko to wciąż są jednak peryferie tradycyjnej prasy. Szlachetne i wartościowe dodatki.

Prasa i tradycyjne redakcje wzmocnione internetowymi wydaniami pozostają wciąż głównym ośrodkiem informacji i opiniotwórczości. Radia, telewizje i największe portale organizują swoje wydania pod dyktando gazet. Tytuły na pierwszych stronach decydują, czym dziś zajmą się reporterzy

TVN 24, Info czy Polsatnews. To dziennikarze i komentatorzy największych gazet nadają ton debacie i to oni są zwykle gośćmi najpoważniejszych programów publicystycznych. Internet działa podobnie. Redaktorzy niezależnych portali i stron przepisują z serwisów internetowych gazet. Czasem zaznaczą cytat, czasem zapominają.

Same media elektroniczne i portale, mimo rosnących potrzeb, generują wciąż stosunkowo mało unikalnych informacji. Jedna z polskich telewizji informacyjnych obdzwaniała ostatnio wszystkie gazety ogólnopolskie, proponując stworzenie własnego programu biznesowego na jej antenie. W zamian za promowanie tytułu dziennikarze prasowi mieli dostarczać newsy i zapewniać specjalistów.

Pewnie jeszcze rok temu wszyscy wydawcy przyjęliby ofertę z zachwytem. Dziś nie mają już wolnych mocy przerobowych. Redaktorzy od rana do wieczora siedzą i wklepują teksty. A telewizje… telewizje przyzwyczaiły się do sytuacji, w której informacja jest darmowa i wystarczy zrobić przegląd albo zaprosić redaktora do studia.

Jeden organizm żeruje na drugim, ale stara się nie dopuścić do śmierci tego drugiego. Trzeba przyznać, że telewizja, radio i Internet bardzo dbają o podtrzymywanie prestiżu gazet, z których czerpią informacje. Wielu znanych dziennikarzy nie osiągnęłoby swojej sławy, gdyby ograniczali się do pisania w „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczpospolitej” czy „Polityce”. Dzięki temu znajomość marek pozostaje imponująca. Czasem po wielekroć przerasta rzeczywistą pozycję rynkową. Jednak wydawcy długo nie wytrzymają takiego modelu biznesowego. Promocja marek nie przekłada się na sprzedaż i w coraz mniejszym stopniu na dopływ reklam.

Wydawcy wciąż czekają, aż reklama doceni ich internetowe wydania, ale oczekiwanie powoli przechodzi w stan naiwności. Liczba użytkowników i czytelników elektronicznych wydań faktycznie rośnie, i to imponująco. Największe wydawnictwa w Polsce mogą się poszczycić wpływami z Internetu na poziomie 20 proc. wszystkich obrotów. To aż i tylko, bo trzeba by 80 lat, żeby przy obecnym tempie wzrostu zastąpić dotychczasowe budżety reklamy drukowanej.

Między bajki należy również włożyć opowieści o przechodzeniu gazet papierowych do Internetu. Owszem, są przykłady dobrze funkcjonujących wydań internetowych, ale to wciąż uzupełnienie wersji papierowej. Wydawca dziennika „Los Angeles Times” Russ Stanton oświadczył, że w 2008 roku przychody z sieci razem z radiem internetowym, telefonicznymi usługami, sprzedażą pakietów turystycznych, książek i poradników wideo pokryły koszty druku i dziennikarzy. O zyskach jeszcze nikt nie mówi, ale to pierwszy krok. „Los Angeles Times” to jednak gazeta, która dobrze prosperowała i w papierze.

Wydawca, który opowiada dziś o likwidowaniu nierentownego papierowego wydania na rzecz Internetu, brzmi trochę jak minister podający się do dymisji ze względu na sytuację rodzinną. Oszukuje wyborców, rodzinę i samego siebie.

Ostatnim takim spektakularnym przejściem było zamknięcie papierowego wydania „Seattle Post Intelligencer”. Nieco wcześniej ten sam los spotkał „Detroit Press”. Były naczelny tygodnika „Time” Walter Isaacson nową strategię „Detroit Press” skwitował jednym zdaniem: „No cóż, coś trzeba powiedzieć, kiedy zamyka się jedną z największych gazet”. Zmieniamy strategie, szukamy nowych nośników, unowocześniamy się. Wszystko pięknie, ale czy ktoś nam teraz zapłaci?

[srodtytul]Platforma prasowa[/srodtytul]

Wydawcy od dawna myślą o zakodowaniu stron redakcyjnych i powrocie do płatnego dostępu do informacji. Sęk w tym, że ciężko jest kogoś zmusić do płacenia za coś, co od lat ma za darmo. Za późno. Informacja jest wolna, szybko kopiowana i powielana na niezliczonych nośnikach. Wydawcy z nadzieją patrzą na ostatnią ugodę Google’a z wydawcami książek. Google chce skanować całe biblioteki i udostępniać je masowym czytelnikom w ramach swojej przeszukiwarki. Firma wychodzi jednak wydawcom naprzeciw i oferuje udziały w tej multimilionowej operacji. Chce z nimi współpracować. Mieć pewność, że Internet stworzy warunki do rozwoju i umożliwi zarobienie pieniędzy na nowe publikacje. Skoro udało się z książkami – twierdzi główny strateg i prawnik Microsoftu Thomas C. Rubin na co dzień zajmujący się własnością intelektualną – a wcześniej muzyką (iTunes) oraz filmami (wypożyczalnia Netflix), to dlaczego nie z gazetami?

Jack Shafer z internetowego dziennika Slate twierdzi, że możliwe jest stworzenie podobnej platformy dla wszystkich wydawnictw prasowych. Pieniądze z prenumeraty dzielone byłyby między wydawców w zależności od liczby pobranych plików. Walter Isaacson z „Time’a” sugeruje podzielenie opłat abonamentowych w zależności od skali użytkowania. Coś jak z abonamentem na telefon – za 50 godzin miesięcznie 10 zł, za 200 godzin 15 zł etc… Szybko okaże się, że na większość artykułów nikt nie klika. Szkoda gazeto-impulsów..

[srodtytul]Będą tacy, co zapłacą[/srodtytul]

I tak przechodzimy do zasadniczego problemu prasy. Czy aby od początku nie stawiamy niewłaściwie problemu: zamiast pytać, jak ludzie mają nam zapłacić za gazety, może powinniśmy zapytać: za co ludzie chcą płacić?

W Internecie mamy dziś mnóstwo tekstów, za które nikt nie zapłaci nie tylko dlatego, że tak się nauczył, ale też dlatego, że może bez tego żyć. I to według ekspertów nowo utworzonego na Harvardzie laboratorium problemów dziennikarstwa Newman Journalism Lab jest sednem problemu. W epoce informacji mamy dwa równoległe zjawiska. Informację bezwartościową i informację bezcenną. Informacje, które są powszechnie dostępne, i informacje, za które gotowi jesteśmy płacić krocie, bo mogą zmienić nasze życie.

Wydawcy, czytamy w opracowaniu Newman Journalism Lab, powinni sobie przypomnieć, o co chodzi w ich biznesie. To nie jest serwis dowozu papieru gazetowego, to nie

jest tworzenie przestrzeni do umieszczania reklam. Ten biznes polega na dostarczaniu ludziom informacji, których nigdzie indziej nie dostaną.

[srodtytul]Szansa w specjalizacji[/srodtytul]

Czytelnicy chcą płacić, i to słono, za wyspecjalizowane serwisy informacyjne, pogłębione analizy i odkrywcze komentarze. Kiedy Rupert Murdoch przejmował „Wall Street Journal”, obwieścił światu to, że „Wall Street” i jego pokrewne serwisy będą za darmo. Kiedy miał już w ręku wszystkie wyniki finansowe firmy i zobaczył, jakie wpływy „Wall Street” ma z zakodowanych specjalistycznych serwisów, złapał się za głowę i powiedział: nigdy nie oddam takich pieniędzy. Nawet w felernym 2009 roku witryna WSJ. com odnotowuje 7-proc. wzrost wpływów z abonamentu. Ktoś powie, że informacje biznesowe i dostęp do giełdowych analiz jest tu wyjątkiem. Nikt nie będzie płacić za informacje polityczne. Ale czy rzeczywiście?

Czytelnikom faktycznie szkoda pieniędzy na streszczenie konferencji prasowej premiera. Na komentarz autora, który powtarza politycznie poprawne prawdy czy obowiązującą linię polityczną partii, z którą jest kojarzony. Ale zapotrzebowanie na ekskluzywne informacje i zaskakujący punkt widzenia zawsze będzie. Dwie niskonakładowe gazetki specjalizujące się w pisaniu o Kongresie – „The Roll Call” i „The Hill” – mają swoje płatne internetowe wydania. Oprócz relacji z obrad komisji i opisów projektów ustawodawczych oferują pogłębione analizy, ekspertyzy prawne, sylwetki lobbystów i szereg informacji wyprzedzających to, co wiadomo z innych gazet. Chętnych i pieniędzy na zakup tych tekstów nie brakuje.

NYT” swego czasu w specjalnym dodatku „Times Select” oferował teksty najlepszych komentatorów. Redakcja urządziła coś w rodzaju giełdy. Im większą popularnością cieszył się dany autor, tym wyższa była cena. Gwiazdy, jak David Brooks, „chodziły” po 5 dolarów za komentarz. Drożej niż cena gazety. W Polsce nikt nie próbował wyceniać komentarzy, ale redaktorzy odpowiedzialni za wydania internetowe doskonale znają nazwiska osób, które mogą wygenerować większą liczbę ot-warć od najgorętszej informacji.

Wspomniane opracowanie sugeruje, że szansą dla dzisiejszych gazet jest dalsza specjalizacja. Ograniczanie treści, które są wszędzie i przez to są bezwartościowe, a poszerzanie zasobów unikalnych dla danego tytułu. To, co dobrzy naczelni wiedzą od lat, że gazeta musi mieć osobowość i wiedzieć, do kogo jest skierowana, w Internecie przyjmie skrajny wymiar. Wybrane tytuły czytać będziemy dla wybranych tekstów – dla biznesu, dla giełdy, dla komentarzy lewicowych, prawicowych albo dla sportu.

Niewykluczone też, że czeka nas rozpad tradycyjnych wydawnictw. Dystrybucja informacji jest dziś tak skomplikowaną dziedziną, że nie ma potrzeby skupiać tego w rękach jednej firmy. – Redakcja powinna koncentrować się na tworzeniu wysokiej jakości informacji na sprzedaż – mówi profesor Edward J. Delaney z Newman Lab. To, jak teksty są później wykorzystywane i dystrybuowane jest już mniej. Najważniejsze, że płaci.

To na pewno lepszy model niż rozdawanie informacji za darmo i łudzenie się, że ktoś kiedyś kupi starą informację wydrukowaną na papierze. W tym biznesie wszystko zostało postawione na głowie. Zamiast pracować nad poprawianiem swojego głównego produktu, jakim jest artykuł, wydawnictwa koncentrowały się na marketingu, promocji kosztem jakości tekstów.

[i]Autor jest współpracownikiem „Rzeczpospolitej„[/i]

Ziściło się to, co jeszcze rok temu było jedynie hipotezą. Papierowa gazeta przestaje być produktem codziennego użytku. Za pięć, a może już za trzy lata zabraknie jej w kiosku koło ciebie, nie przeżyje kolejnej fali cięć prenumeraty w biurach. Zniknie. Zostanie kawiarnianym kaprysem, nostalgią za minioną epoką. Coś jak płyta winylowa, stoi na półce dobrze widoczna, ale w domu nie ma nawet gramofonu, żeby jej odsłuchać.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał