Śmierć papierowych gazet sama w sobie nie jest problemem. Chodzi o to, że w miejsce prężnego biznesu wydawniczego nie powstało nic nowego. Internet jest żywy i doskonale się rozwija, ale bez posiłkowania się tekstami z gazet i tygodników byłby pusty. W równym stopniu dotyczy to Internetu, jak i telewizji, która głównie przeżuwa to, co wcześniej zostało wydrukowane lub opublikowane na stronach internetowych tradycyjnych tytułów prasowych.
Mamy oczywiście samodzielny reportaż telewizyjny, wspaniałe społeczności internetowe, inspirujące i mądre blogi, ba, całe skupiska – blogowiska. Wszystko to wciąż są jednak peryferie tradycyjnej prasy. Szlachetne i wartościowe dodatki.
Prasa i tradycyjne redakcje wzmocnione internetowymi wydaniami pozostają wciąż głównym ośrodkiem informacji i opiniotwórczości. Radia, telewizje i największe portale organizują swoje wydania pod dyktando gazet. Tytuły na pierwszych stronach decydują, czym dziś zajmą się reporterzy
TVN 24, Info czy Polsatnews. To dziennikarze i komentatorzy największych gazet nadają ton debacie i to oni są zwykle gośćmi najpoważniejszych programów publicystycznych. Internet działa podobnie. Redaktorzy niezależnych portali i stron przepisują z serwisów internetowych gazet. Czasem zaznaczą cytat, czasem zapominają.
Same media elektroniczne i portale, mimo rosnących potrzeb, generują wciąż stosunkowo mało unikalnych informacji. Jedna z polskich telewizji informacyjnych obdzwaniała ostatnio wszystkie gazety ogólnopolskie, proponując stworzenie własnego programu biznesowego na jej antenie. W zamian za promowanie tytułu dziennikarze prasowi mieli dostarczać newsy i zapewniać specjalistów.
Pewnie jeszcze rok temu wszyscy wydawcy przyjęliby ofertę z zachwytem. Dziś nie mają już wolnych mocy przerobowych. Redaktorzy od rana do wieczora siedzą i wklepują teksty. A telewizje… telewizje przyzwyczaiły się do sytuacji, w której informacja jest darmowa i wystarczy zrobić przegląd albo zaprosić redaktora do studia.
Jeden organizm żeruje na drugim, ale stara się nie dopuścić do śmierci tego drugiego. Trzeba przyznać, że telewizja, radio i Internet bardzo dbają o podtrzymywanie prestiżu gazet, z których czerpią informacje. Wielu znanych dziennikarzy nie osiągnęłoby swojej sławy, gdyby ograniczali się do pisania w „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczpospolitej” czy „Polityce”. Dzięki temu znajomość marek pozostaje imponująca. Czasem po wielekroć przerasta rzeczywistą pozycję rynkową. Jednak wydawcy długo nie wytrzymają takiego modelu biznesowego. Promocja marek nie przekłada się na sprzedaż i w coraz mniejszym stopniu na dopływ reklam.
Wydawcy wciąż czekają, aż reklama doceni ich internetowe wydania, ale oczekiwanie powoli przechodzi w stan naiwności. Liczba użytkowników i czytelników elektronicznych wydań faktycznie rośnie, i to imponująco. Największe wydawnictwa w Polsce mogą się poszczycić wpływami z Internetu na poziomie 20 proc. wszystkich obrotów. To aż i tylko, bo trzeba by 80 lat, żeby przy obecnym tempie wzrostu zastąpić dotychczasowe budżety reklamy drukowanej.
Między bajki należy również włożyć opowieści o przechodzeniu gazet papierowych do Internetu. Owszem, są przykłady dobrze funkcjonujących wydań internetowych, ale to wciąż uzupełnienie wersji papierowej. Wydawca dziennika „Los Angeles Times” Russ Stanton oświadczył, że w 2008 roku przychody z sieci razem z radiem internetowym, telefonicznymi usługami, sprzedażą pakietów turystycznych, książek i poradników wideo pokryły koszty druku i dziennikarzy. O zyskach jeszcze nikt nie mówi, ale to pierwszy krok. „Los Angeles Times” to jednak gazeta, która dobrze prosperowała i w papierze.
Wydawca, który opowiada dziś o likwidowaniu nierentownego papierowego wydania na rzecz Internetu, brzmi trochę jak minister podający się do dymisji ze względu na sytuację rodzinną. Oszukuje wyborców, rodzinę i samego siebie.
Ostatnim takim spektakularnym przejściem było zamknięcie papierowego wydania „Seattle Post Intelligencer”. Nieco wcześniej ten sam los spotkał „Detroit Press”. Były naczelny tygodnika „Time” Walter Isaacson nową strategię „Detroit Press” skwitował jednym zdaniem: „No cóż, coś trzeba powiedzieć, kiedy zamyka się jedną z największych gazet”. Zmieniamy strategie, szukamy nowych nośników, unowocześniamy się. Wszystko pięknie, ale czy ktoś nam teraz zapłaci?
[srodtytul]Platforma prasowa[/srodtytul]
Wydawcy od dawna myślą o zakodowaniu stron redakcyjnych i powrocie do płatnego dostępu do informacji. Sęk w tym, że ciężko jest kogoś zmusić do płacenia za coś, co od lat ma za darmo. Za późno. Informacja jest wolna, szybko kopiowana i powielana na niezliczonych nośnikach. Wydawcy z nadzieją patrzą na ostatnią ugodę Google’a z wydawcami książek. Google chce skanować całe biblioteki i udostępniać je masowym czytelnikom w ramach swojej przeszukiwarki. Firma wychodzi jednak wydawcom naprzeciw i oferuje udziały w tej multimilionowej operacji. Chce z nimi współpracować. Mieć pewność, że Internet stworzy warunki do rozwoju i umożliwi zarobienie pieniędzy na nowe publikacje. Skoro udało się z książkami – twierdzi główny strateg i prawnik Microsoftu Thomas C. Rubin na co dzień zajmujący się własnością intelektualną – a wcześniej muzyką (iTunes) oraz filmami (wypożyczalnia Netflix), to dlaczego nie z gazetami?
Jack Shafer z internetowego dziennika Slate twierdzi, że możliwe jest stworzenie podobnej platformy dla wszystkich wydawnictw prasowych. Pieniądze z prenumeraty dzielone byłyby między wydawców w zależności od liczby pobranych plików. Walter Isaacson z „Time’a” sugeruje podzielenie opłat abonamentowych w zależności od skali użytkowania. Coś jak z abonamentem na telefon – za 50 godzin miesięcznie 10 zł, za 200 godzin 15 zł etc… Szybko okaże się, że na większość artykułów nikt nie klika. Szkoda gazeto-impulsów..
[srodtytul]Będą tacy, co zapłacą[/srodtytul]
I tak przechodzimy do zasadniczego problemu prasy. Czy aby od początku nie stawiamy niewłaściwie problemu: zamiast pytać, jak ludzie mają nam zapłacić za gazety, może powinniśmy zapytać: za co ludzie chcą płacić?
W Internecie mamy dziś mnóstwo tekstów, za które nikt nie zapłaci nie tylko dlatego, że tak się nauczył, ale też dlatego, że może bez tego żyć. I to według ekspertów nowo utworzonego na Harvardzie laboratorium problemów dziennikarstwa Newman Journalism Lab jest sednem problemu. W epoce informacji mamy dwa równoległe zjawiska. Informację bezwartościową i informację bezcenną. Informacje, które są powszechnie dostępne, i informacje, za które gotowi jesteśmy płacić krocie, bo mogą zmienić nasze życie.
Wydawcy, czytamy w opracowaniu Newman Journalism Lab, powinni sobie przypomnieć, o co chodzi w ich biznesie. To nie jest serwis dowozu papieru gazetowego, to nie
jest tworzenie przestrzeni do umieszczania reklam. Ten biznes polega na dostarczaniu ludziom informacji, których nigdzie indziej nie dostaną.
[srodtytul]Szansa w specjalizacji[/srodtytul]
Czytelnicy chcą płacić, i to słono, za wyspecjalizowane serwisy informacyjne, pogłębione analizy i odkrywcze komentarze. Kiedy Rupert Murdoch przejmował „Wall Street Journal”, obwieścił światu to, że „Wall Street” i jego pokrewne serwisy będą za darmo. Kiedy miał już w ręku wszystkie wyniki finansowe firmy i zobaczył, jakie wpływy „Wall Street” ma z zakodowanych specjalistycznych serwisów, złapał się za głowę i powiedział: nigdy nie oddam takich pieniędzy. Nawet w felernym 2009 roku witryna WSJ. com odnotowuje 7-proc. wzrost wpływów z abonamentu. Ktoś powie, że informacje biznesowe i dostęp do giełdowych analiz jest tu wyjątkiem. Nikt nie będzie płacić za informacje polityczne. Ale czy rzeczywiście?
Czytelnikom faktycznie szkoda pieniędzy na streszczenie konferencji prasowej premiera. Na komentarz autora, który powtarza politycznie poprawne prawdy czy obowiązującą linię polityczną partii, z którą jest kojarzony. Ale zapotrzebowanie na ekskluzywne informacje i zaskakujący punkt widzenia zawsze będzie. Dwie niskonakładowe gazetki specjalizujące się w pisaniu o Kongresie – „The Roll Call” i „The Hill” – mają swoje płatne internetowe wydania. Oprócz relacji z obrad komisji i opisów projektów ustawodawczych oferują pogłębione analizy, ekspertyzy prawne, sylwetki lobbystów i szereg informacji wyprzedzających to, co wiadomo z innych gazet. Chętnych i pieniędzy na zakup tych tekstów nie brakuje.
NYT” swego czasu w specjalnym dodatku „Times Select” oferował teksty najlepszych komentatorów. Redakcja urządziła coś w rodzaju giełdy. Im większą popularnością cieszył się dany autor, tym wyższa była cena. Gwiazdy, jak David Brooks, „chodziły” po 5 dolarów za komentarz. Drożej niż cena gazety. W Polsce nikt nie próbował wyceniać komentarzy, ale redaktorzy odpowiedzialni za wydania internetowe doskonale znają nazwiska osób, które mogą wygenerować większą liczbę ot-warć od najgorętszej informacji.
Wspomniane opracowanie sugeruje, że szansą dla dzisiejszych gazet jest dalsza specjalizacja. Ograniczanie treści, które są wszędzie i przez to są bezwartościowe, a poszerzanie zasobów unikalnych dla danego tytułu. To, co dobrzy naczelni wiedzą od lat, że gazeta musi mieć osobowość i wiedzieć, do kogo jest skierowana, w Internecie przyjmie skrajny wymiar. Wybrane tytuły czytać będziemy dla wybranych tekstów – dla biznesu, dla giełdy, dla komentarzy lewicowych, prawicowych albo dla sportu.
Niewykluczone też, że czeka nas rozpad tradycyjnych wydawnictw. Dystrybucja informacji jest dziś tak skomplikowaną dziedziną, że nie ma potrzeby skupiać tego w rękach jednej firmy. – Redakcja powinna koncentrować się na tworzeniu wysokiej jakości informacji na sprzedaż – mówi profesor Edward J. Delaney z Newman Lab. To, jak teksty są później wykorzystywane i dystrybuowane jest już mniej. Najważniejsze, że płaci.
To na pewno lepszy model niż rozdawanie informacji za darmo i łudzenie się, że ktoś kiedyś kupi starą informację wydrukowaną na papierze. W tym biznesie wszystko zostało postawione na głowie. Zamiast pracować nad poprawianiem swojego głównego produktu, jakim jest artykuł, wydawnictwa koncentrowały się na marketingu, promocji kosztem jakości tekstów.
[i]Autor jest współpracownikiem „Rzeczpospolitej„[/i]