Słoń w wyborczej urnie

Najliczniejsza demokracja świata zdaje wielki test. Wybory do indyjskiego parlamentu rozpoczęte 16 kwietnia to operacja na gigantyczną skalę. Potrzebne są śmigłowce, słonie i cztery miliony urzędników. Decydujące znaczenie mają partie mniejszości i biedoty

Aktualizacja: 18.04.2009 20:16 Publikacja: 18.04.2009 15:00

Zwolennik opozycyjnej Indyjskiej Partii Ludowej (BJP) z maską jednego z jej liderów Narendry Modiego

Zwolennik opozycyjnej Indyjskiej Partii Ludowej (BJP) z maską jednego z jej liderów Narendry Modiego

Foto: Reuters

Logistycznego rozmachu tego wydarzenia nie da się porównać z niczym. W Indiach mieszka 714 milionów osób uprawnionych do głosowania, mówiących kilkudziesięcioma językami, zamieszkujących pustynie, górskie dżungle, miejskie slumsy i pozbawione prądu wioski. Ustalenie samego terminu wyborów to potężna łamigłówka, bo wśród głosujących są wyznawcy islamu, hinduizmu, buddyzmu oraz katolicy i parsowie – trzeba więc wziąć pod uwagę różne kalendarze religijne, terminy rozgrywek krykieta (także noszącego nad Gangesem cechy świętości) oraz lokalne festiwale, mobilność służb mundurowych i armii urzędników, która będzie się przemieszczać między stanami. I wreszcie najważniejszy ze wszystkiego: monsun. Głosy muszą być oddane i policzone, nim powodzie odetną bengalskie wioski, nim błotne lawiny zamkną górskie drogi, rynsztoki zamienią się w rwące rzeki, a arterie Delhi czy Mumbaju staną się scenerią wielogodzinnych korków. Europejczycy obwołaliby je komunikacyjną katastrofą, dla Hindusów to tylko coroczna niedogodność, której Indyjska Komisja Wyborcza przezornie chce uniknąć.

[srodtytul]Analfabeci i symbole[/srodtytul]

Wybory potrwają kilka tygodni. Będą się odbywać w pięciu fazach: 16, 23 i 30 kwietnia, a potem 7 i 13 maja. Nie wszystkie stany głosują w tym samym czasie. Część górzystego Kaszmiru, w kwietniu jeszcze pokryta śniegiem, musi czekać do majowych roztopów, a najludniejsza prowincja Uttar Pradesz ze stołecznym Delhi głosuje w pięciu etapach. Natomiast liczenie głosów pójdzie błyskawicznie – w kilka godzin. To dzięki cyfrowym maszynom, które debiutowały podczas poprzednich wyborów w 2004 r. Niepozorne, mieszczące się w poręcznych walizkach, katapultowały kraj w XXI wiek. Indie mają największą na świecie populację analfabetów (choć mogą też się pochwalić postępem edukacyjnym: u progu niepodległości, w 1947 r. pisać i czytać umiało niespełna 30 proc. społeczeństwa, teraz piśmienni stanowią ponad 60 proc.), a komputery pomagają im realizować prawa obywatelskie. Wystarczy, że głosujący naciśnie symbol danej partii. Wybiera wśród obrazków barwnych i zaskakujących jak indyjska mozaika polityczna: oprócz ułożonej w geście pozdrowienia dłoni są: słoń, młotek, rower, okulary, telefon i kobieta niosąca dzban na głowie. Na liście dopuszczalnych, a dotąd niewykorzystanych przez ugrupowania znaków, Indyjska Komisja Wyborcza umieściła także: bransoletki, kij do krykieta, wiatrak i wieszak na ubrania.

Po zakończeniu głosowania zaplombowane maszyny powędrują (te z najodleglejszych zakątków na plecach słoni i wielbłądów, a także przy wykorzystaniu wojskowych śmigłowców i łodzi) do strzeżonych pomieszczeń, w których przeleżą zamknięte do 13 maja. Wtedy na całym subkontynencie odbędzie się liczenie. Każda z maszyn potrzebuje zaledwie dziesięciu minut, by podać wynik. W przeszłości ręczne kalkulacje zajmowały kilkanaście dni. Teraz Hindusi oszczędzają nie tylko czas – do wydrukowania kart do głosowania zużyliby 9 tysięcy ton papieru.

[srodtytul]Polityka dla mas[/srodtytul]

Wybory parlamentarne to dla Hindusów wielkie święto, bo właśnie wtedy gołym okiem widać, że ich mocarstwowe ambicje nie są bezpodstawne. Głosowanie przypomina grany raz na pięć lat spektakl prezentujący potęgę aparatu państwowego i unikatowy charakter tamtejszej demokracji. W 800 tysiącach lokali wyborczych pracowały będą cztery miliony urzędników, a bezpieczeństwa przypilnują ponad dwa miliony mundurowych (Chodzi nie tylko o groźbę zamachów. Kilka lat temu w północnym stanie Meghalaya dzikie słonie po wypiciu przygotowanego na powyborczą fetę piwa zniszczyły urny i tratowały głosujących. Teraz lokalu pilnować będą strażnicy i… tresowane słonie).

[wyimek]Głosowanie ma w sobie coś z rytuału. Hindusi tłocząc się do lokali wyborczych, wykazują taki sam spokój jak wtedy, gdy godzinami czekają w kolejkach do świątyni, by zostawić u stóp bóstwa małą girlandę[/wyimek]

Utrzymująca się od lat wysoka frekwencja (około 60 proc.) jest wynikiem kilku czynników, m.in. tego, że blisko połowa Hindusów żyje za mniej niż dolara dziennie, a do wyborów idzie, licząc na zmianę. Znaczenie ma także to, jak głęboko polityka penetruje życie Hindusów: wiece polityczne – od głośnych parad po skromne spotkania na kilku plastikowych krzesłach – to codzienność. Polityka nie omija nawet najdalszych krańców republiki – w każdej wiosce znajdzie się działacz partyjny. W delcie Gangesu ludzkim losem rządzą przypływy i odpływy, groźne tygrysy i... wszechobecni marksiści – na zapadających się lepiankach lśnią wymalowane świeżą farbą sierpy i młoty. W Indiach prawo do uprawiania polityki ma każdy: dyskutują w cieniu drzew handlarki i leciwi mężczyźni zajmujący ustawione na chodniku drewniane stołki. Argumentują i gestykulują, siorbiąc mleczną herbatę. To oni, pamiętający charyzmat Jawaharlala Nehru i jego córki Indiry, są najaktywniejszą grupą obywatelską. Jeśli nie należą do partii, na pewno pilnie śledzą poczynania rządzących. I wiedzą, co o nich myśleć. Jeśli spotkacie w indyjskim autobusie lub pociągu mężczyznę w koszuli, z długopisem wpiętym w kieszonkę i gazetą na kolanach, zapytajcie, jak ocenia obecnego albo byłego premiera – długi monolog, który usłyszycie, będzie przykładem zaangażowania, jakiego w Europie nikt, poza samymi politykami, nie przejawia.

Kiedy więc raz na kilka lat Hindusi mają szansę formalnie dać wyraz swym poglądom, robią to chętnie. Chcą poczuć, że w liczącym ponad miliard ludzi społeczeństwie ich opinia i oni sami coś znaczą. Jest jednak jeszcze inna przyczyna wyborczej aktywności. Głosowanie ma w sobie coś z rytuału, a Hindusi są zdyscyplinowaną wspólnotą – dla wielu z nich obowiązek i świętość są tym samym. Tłocząc się do lokali wyborczych, wykazują taki sam spokój jak wtedy, gdy godzinami czekają w kolejkach do świątyni, by zostawić u stóp bóstwa małą girlandę czy rozłupanego kokosa, i natychmiast, bez ceregieli, odejść.

Uczestnictwo w głosowaniu nie jest w Indiach przedmiotem publicznej debaty, raczej – oczywistością. Dla większości ludzi sprawa jest prosta: gdy coś się dzieje, trzeba tam być. Gapiów i aktywnych komentatorów przyciąga każda uliczna stłuczka czy zmiana cen na bazarze. A co dopiero wybory.

[srodtytul]Wielka loteria[/srodtytul]

Wyniku tegorocznej kampanii nie przewidzi nikt. Indyjska scena polityczna przechodzi dramatyczne zmiany, a sondaże – jak wszystkie sporządzane nad Gangesem statystyki – są niewiele warte. Żadna z czołowych partii ogólnokrajowych – ani rządzący obecnie Indyjski Kongres Narodowy (INC), ani wiodąca opozycyjna Indyjska Partia Ludowa (BJP) – nie ma przewagi. Co więcej, losy obu zależą od kilkunastu małych, kapryśnych i coraz pewniejszych swego koalicjantów. Od lat 90. wyraźnie do głosu dochodzą ugrupowania reprezentujące poszczególne grupy społeczne i regiony, a polityka nad Gangesem przestała być pojedynkiem gigantów. Teraz na ringu panują ścisk i przepychanka. Kampania to czas negocjacji, a mówiąc wprost: bezlitosnych targów o mandaty. Lokalne partie nie są języczkiem u wagi, ale najważniejszym elementem układanki. Pięć lat temu właśnie porażki regionalnych sojuszników zdecydowały o klęsce Indyjskiej Partii Ludowej i niespodziewanym zwycięstwie Kongresu. Najstarsza indyjska partia przejęła ster, ale nie miała wystarczającej większości, by rządzić samodzielnie – przewodziła koalicji kilkunastu organizacji o diametralnie różnych interesach. A i to nie wystarczyło – do podjęcia najważniejszych decyzji Kongres promujący liberalną gospodarkę z ludzką twarzą potrzebował wsparcia wpływowych ugrupowań komunistycznych.

Odpowiedzialny za godzenie wody z ogniem był premier Manmohan Singh, słynący z dyplomatycznej zręczności technokrata i architekt indyjskiej gospodarki rynkowej, tamtejszy Balcerowicz. I choć Kongres zmuszany do kompromisów nie zdołał przeprowadzić wielu reform, to Singh odniósł sukces: dotrwał do końca kadencji (spośród ostatnich sześciu premierów dokonało tego tylko trzech), a kilka miesięcy temu rozstał się z komunistycznymi sojusznikami, co przyjęto jako dowód jego determinacji, .

Dlatego 78-letni Singh, który niedawno przeszedł operację serca, pozostaje kandydatem Kongresu na premiera. Poinformowali o tym duchowi przywódcy partii – Sonia Gandhi i jej syn Rahul, kontynuatorzy dynastii Nehru-Gandhi. Przy okazji ogłosili manifest, z którego wynika, że na najbliższe wybory strategię mają jasną: populizm. Na czasy kryzysu obiecali każdej rodzinie żyjącej poniżej granicy ubóstwa miesięczną dostawę ryżu lub mąki po obniżonych cenach. A na hymn kampanii wybrali nagrodzoną Oscarem piosenkę z filmu „Slumdog” – „Jai Ho”. Kosztowała 200 tys. dolarów, ale jej beztroski, radosny refren o zwycięstwie może kosztować partię więcej. Podobnie buńczuczne hasło „Błyszczące Indie” kilka lat temu pogrążyło Indyjską Partię Ludową.

Kongres od lat nie zmienia taktyki – pozostaje partią o najszerszej bazie społecznej, dystansującą się od różnic religijnych i etnicznych, jej docelowym wyborcą jest „zwykły człowiek”. Tak szeroko formułowany komunikat doskonale sprawdzał się do połowy lat 70., ale stopniowo traci moc. Dwa lata temu w Uttar Pradesz, sercu Indii i bastionie Kongresu, rządy przejęła Mayawati – szefowa partii niedotykalnych (BSP), nazywanych teraz dalitami.

Karierę zaczynała jak polityczny awanturnik, radykalny rzecznik biedoty i wróg mediów, ale teraz – posłuszna poradom doradców – przeistoczyła się w stateczną i wiarygodną szefową rządu stanowego, a także jedną z najgroźniejszych rywalek Singha do teki premiera. Ma na nią szansę tylko w jednym przypadku: jeśli porażkę w wyborach poniosą jednocześnie Kongres i Indyjska Partia Ludowa, lansująca hinduski nacjonalizm i odpowiedzialna za rozpalanie religijnej nienawiści. Jej pozycja osłabła m.in. po zeszłorocznych atakach na chrześcijan we wschodnim stanie Orissa, gdzie hinduiści palili kościoły i napadali duchownych, a tysiące ludzi ratowały się ucieczką. W związku z tymi wydarzeniami z przedwyborczych umów wycofali się strategiczni sojusznicy Partii Ludowej; indyjscy publicyści piszą, że szefujący jej 81-letni weteran Lal Krishna Advani traci grunt pod nogami.

Polityczną niewiadomą dodatkowo komplikuje fakt, że po raz pierwszy od 30 lat przerysowana została wyborcza mapa Indii: zmieniono granice 499 z 543 jednomandatowych okręgów. To obróciło w proch kalkulacje wielu partii.

Nie sposób przewidzieć, kto wygra np. w położonym obok Delhi satelickim mieście Gurgaon. Dotąd kojarzyło się ono z klasą średnią zamieszkującą nowoczesne osiedla. Nowe granice okręgu objęły jednak położone wokół wieżowców chatki i lepianki należące do ubogich muzułmanów i niedotykalnych – w efekcie zamożni biznesmeni stanowią tylko 23 proc. wyborców Gurgaon. Podobne zmiany wywołały kadrowy chaos w całym kraju – ugrupowania gorączkowo poszukiwały odpowiednich kandydatów.

Wiele wskazuje, że po wyborach Indiami będzie rządziła koalicja. Nie wiadomo jednak: świecka czy hinduistyczna, jak bardzo skomplikowana ani czy okaże się trwała. W historii kraju było wiele nieudanych prób współpracy. Najkrótszy żywot miał gabinet hinduistów w 1996 r. – przetrwał tylko 13 dni.

Na 48 godzin przed rozpoczęciem wyborów zakończyła się kampania: parada baśniowych obiecanek i płomiennych przemówień wygłaszanych z ciężarówek. Zniknęli z ulic nastoletni aktywiści z wymalowanymi twarzami. Odetchnęły także słonie, malowane i przystrajane, by swym majestatem promować polityczne interesy rodzin książęcych.

Dzień głosowania jest świętem: wolnym od pracy, ale pełnym powagi i napięcia. Sklepy monopolowe będą zamknięte. Choć indyjska demokracja liczy ponad 60 lat i ma opinię stabilnej, Hindusi czują, że siedzą na etniczno-religijnej beczce prochu. A w czasie wyborów wokół aż się roi od iskier.

Logistycznego rozmachu tego wydarzenia nie da się porównać z niczym. W Indiach mieszka 714 milionów osób uprawnionych do głosowania, mówiących kilkudziesięcioma językami, zamieszkujących pustynie, górskie dżungle, miejskie slumsy i pozbawione prądu wioski. Ustalenie samego terminu wyborów to potężna łamigłówka, bo wśród głosujących są wyznawcy islamu, hinduizmu, buddyzmu oraz katolicy i parsowie – trzeba więc wziąć pod uwagę różne kalendarze religijne, terminy rozgrywek krykieta (także noszącego nad Gangesem cechy świętości) oraz lokalne festiwale, mobilność służb mundurowych i armii urzędników, która będzie się przemieszczać między stanami. I wreszcie najważniejszy ze wszystkiego: monsun. Głosy muszą być oddane i policzone, nim powodzie odetną bengalskie wioski, nim błotne lawiny zamkną górskie drogi, rynsztoki zamienią się w rwące rzeki, a arterie Delhi czy Mumbaju staną się scenerią wielogodzinnych korków. Europejczycy obwołaliby je komunikacyjną katastrofą, dla Hindusów to tylko coroczna niedogodność, której Indyjska Komisja Wyborcza przezornie chce uniknąć.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy