– Grając tę rolę, nie miałam jeszcze 25 lat – i to było błogosławieństwo. Zwykle od młodych aktorek wymaga się bardzo „zewnętrznego” aktorstwa. Liczy się figura, ładna buzia, seks i ekspresja. Dzięki Goretcie miałam szansę zakosztować aktorstwa skupionego, przyciszonego, „wewnętrznego”. Takiego, które potem starałam się uczynić swoją wizytówką.
[b]Od tamtej pory minęło ponad 30 lat. Zastanawiam się, czy ocaliła pani w sobie coś z tamtej dziewczyny?[/b]
Ja w życiu prywatnym nigdy nie byłam bezbronną koronczarką, bo wszystko mi przychodziło dość lekko. Ale prawdą jest, że dałam mojej bohaterce sporo ze swojej wrażliwości i sposobu patrzenia na świat. Cząstkę własnego charakteru. Czy dzisiaj jestem inna? Człowiek nie zmienia się aż tak bardzo.
[b]Ale z biegiem lat nabiera doświadczenia, zyskuje pewność siebie, twardnieje.[/b]
Czas płynie, wiem o tym doskonale. Moje starsze dzieci: Lolita i Lorenzo, są dorosłymi ludźmi. Tylko 11-letni Angelo wymaga jeszcze ode mnie codziennej matczynej opieki. Ale właśnie dzieci nie pozwoliły mi nigdy na to, by nabrać cynizmu, znieczulić się na ból życia i innych ludzi. Myślę zresztą, że – jak to pani określa – stwardnienie oznacza koniec aktorstwa. Wtedy zostaje tylko kino akcji, gdzie nie trzeba uruchamiać pokładów wrażliwości. Wystarczy dbać o kondycję i opanować do perfekcji sztuki walki. Ale ja nie chciałam być zawodnikiem, tylko aktorką.
Na początku człowiek uczy się, potem myśli głównie o tym, jak się ze sztuki utrzymać, dopiero gdy trochę okrzepnie, zaczyna się zawodem rozkoszować. A pasja polega na tym, że przez cały ten czas nie mówi się: „Chcę być aktorką”, tylko: „Nie chcę w życiu robić nic innego”.