Kraj bez obywateli

W kraju, w którym rządzi Platforma Obywatelska, nie ma społeczeństwa obywatelskiego. Kapitał społeczny nie dość, że od lat jest słaby, to jeszcze topnieje w oczach. Nikt z tego powodu szat nie rozrywa, a powinniśmy. Wszyscy.

Aktualizacja: 08.08.2009 15:02 Publikacja: 08.08.2009 15:00

Kraj bez obywateli

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Poprawność polityczna zakazuje mówić źle o aktywności obywatelskiej, ale też i coraz mniej się tą poprawnością przejmujemy. Nie tylko my, dziennikarze i publicyści. Nawet premier i prezydent, którzy niejako „z urzędu” winni sławić cnoty obywatelskie, wywiesili białe flagi. Obaj mówią o Polakach to samo, że nie ma dziś w narodzie zapotrzebowania na zaangażowanie w sprawy publiczne (bo te są „w dobrych rękach”). Ponoć z peerelowskiej fikcji płynnie przeszliśmy w etap cywilizacji rodzinno-, weekendowo-telewizyjnej. I trzeba się z tym pogodzić.

Trudno mieć do obu panów pretensje. Żaden polityk przy zdrowych zmysłach nie będzie przecież ganił swoich wyborców za gnuśność. Spór toczą zatem tylko o to, dzięki komu Polacy mogą dziś spokojnie oddawać się grillowaniu. A że coraz mniej jest w polityce ludzi autentycznie zainteresowanych służbą publiczną, że nie ma komunikacji ze społecznikami, którzy znają problemy rodaków z autopsji, a nie z telewizora? To wszystko nie ma znaczenia. Polityka więdnie, ale politycy kwitną. Nie ma przecież w Polsce klasycznych partii, które by takich soków (i takich ludzi) potrzebowały, są tylko środowiska polityczne skupione wokół liderów, którzy ogłosili koniec epoki obywatelskiej w Polsce. Czy słusznie?

[srodtytul]Kapitał społeczny na papierze[/srodtytul]

Z tzw. trzecim sektorem (tylko 5 proc. respondentów CBOS wie, co to jest) mamy dziś sytuację podobną jak z publicznymi mediami. Wszyscy politycy nim gardzą, oczywiście nie mówiąc tego wprost, ale dają do zrozumienia, że bez obywatelskiego podglebia państwo też może świetnie funkcjonować. Liderzy prawicy uważają organizacje pozarządowe za projekt ideologiczny lewicy i przykrywkę dla działalności różnych grup interesów. Tak jakby czas stanął na początku lat 90., i tak jakby nie było tysięcy inicjatyw wyrastających wokół samorządów, parafii, duszpasterstw, hospicjów.

Prawica się odcina, lewica wręcz przeciwnie. Chętnie i przy każdej okazji podkreśla swoją wspólnotę z trzecim sektorem, ale fundacje i stowarzyszenia są jej potrzebne o tyle, o ile nadają się do osiągania konkretnych celów. Nie tylko ideologicznych. W rzeczywistości rządy SLD nigdy nie dbały o dobry klimat dla inicjatyw obywatelskich. Nieprzypadkowo to właśnie za kadencji Leszka Millera zaczął się gwałtowny spadek ilości nowo powstających organizacji. Nie zmieniła tego procesu Platforma – nomen omen – Obywatelska. Od początku traktowała swoje logo bardzo umownie, jako pewien kostium odróżniający ją od „zwykłych partii”. Nie inaczej jest teraz, gdy może praktycznie wszystko. W kolejnych raportach ministra Boniego bardzo dużo miejsca poświęca się kapitałowi społecznemu, ale zupełnie nic z tego nie wynika.

A trzeci sektor się starzeje, przypomina brodatych i brzuchatych harcerzy dzielnie trzymających straż przy ognisku i rozpaczliwie rozglądających się za następcami. Tymczasem nowych organizacji powstaje coraz mniej. Dziś między publicznym a prywatnym rewirem państwa pozostało nam zaledwie ok. 40 tys. aktywnych podmiotów (zarejestrowanych jest co najmniej dwa razy tyle, ale większość to martwe byty).

Organizacje pozarządowe pozostawione same sobie walczą o przetrwanie, co w naszych mocno rynkowych realiach oznacza schowanie w kąt ideałów i pełną profesjonalizację. Ze wszystkimi jej zaletami i wadami.

Mamy oto bezwzględną konkurencję w wyścigu po pieniądze, niezbędne, by organizacje mogły wypełniać swoje zadania. W jej wyniku silni stają się jeszcze silniejsi, a słabsi znikają ze sceny. Skutek jest taki, że zamiast „100 kwiatów” mamy kilka potężnych dębów. W 2007 roku 5 proc. najbogatszych organizacji miało w kasie 80 proc. środków całego sektora, czyli ok. 1,3 mld złotych. Na wprowadzeniu odpisu podatkowego 1 proc. skorzystały głównie te firmy non profit, które stać na spektakularne akcje marketingowe. O nowym obliczu „pozarządowych” świadczy też fakt, że coraz więcej w nich pracowników, a coraz mniej wolontariuszy. Między 1995 a 2008 rokiem liczba tych pierwszych się podwoiła (z 67 tys. do 120 tys.). Natomiast co do wolontariuszy… jeszcze w 2005 r. do tego miana przyznawało się 23 proc. Polaków, w 2008 r. już tylko co dziesiąty.

[srodtytul]Inna bajka[/srodtytul]

Anna Dymna, Joanna Ochojska, Jurek Owsiak to dziś trzy najbardziej rozpoznawalne twarze trzeciego sektora. Oni zdominowali nasze wyobrażenia o tym, czym jest organizacja pozarządowa. W prowadzonych przez nich spektakularnych akcjach są wielkie emocje, są ludzie wykluczeni i cierpiący, są gwiazdy, jest wreszcie szansa – dla każdego – uczestnictwa w pomaganiu w sposób prosty. Wystarczy, że wyślemy SMS, klikniemy w brzuszek pajacyka, że zimą zagra orkiestra, a na ulice wysypią się tysiące młodych ludzi uzbrojonych w serduszka, byśmy uwierzyli, że wolontariat jest nad Wisłą tak powszechny jak grillowanie.

To piękny obrazek, ale zupełnie z innej bajki. Fundacje, takie jak Mimo Wszystko, PAH czy WOŚP, nie są reprezentatywne. Są wyjątkowe. To już inna skala, inna liga. Typowe organizacje obywatelskie działają w bardzo ograniczonym zakresie i są silnie związane ze stosunkowo niewielką wspólnotą. Powstają wszędzie tam, gdzie państwo sobie nie radzi: w edukacji, opiece społecznej, w kulturze, także w gospodarce. W ostatniej edycji prestiżowego konkursu Pro Publico Bono główną nagrodę otrzymała Nidzicka Fundacja Rozwoju Nida, która działa na rzecz rozwoju małej i średniej przedsiębiorczości, udziela poręczeń kredytowych i mikropożyczek. Innym laureatem zostało Stowarzyszenie Oświatowe Wsi Kwiatonowice, stworzone przez rodziców i nauczycieli w celu uratowania szkoły zagrożonej zamknięciem. Podobnych wiejskich stowarzyszeń w ciągu ostatniej dekady powstało ponad 300. I o takich właśnie dziełach obywatelskich Jan Nowak Jeziorański mówił dziesięć lat temu (gdy konkurs Pro Publico Bono startował), że pokazują „jasną stronę polskiego księżyca”. Zaskoczenie ówczesnej kapituły istnieniem tej, w pewnym sensie alternatywnej polskiej rzeczywistości było znamienne.

[srodtytul]Z niewielką pomocą przyjaciół[/srodtytul]

To prawda, że polskie NGO nie tworzą gęstej sieci pokrywającej kraj. Raczej przypominają oazy na obywatelskiej pustyni. Powstają, jeśli gdzieś pojawi się zdeterminowany, charyzmatyczny lider potrafiący zebrać ludzi wokół siebie i jakiejś sprawy. Udaje im się przetrwać, gdy znajdują wsparcie w samorządzie i zadziałają mechanizmy państwa pomocniczego. Tak w praktyce buduje się kapitał społeczny. Nie mamy go w Polsce zbyt wiele, ale też nie jest tak, że nie ma go w ogóle.

Kłopot polega raczej na marnowaniu entuzjazmu społeczników, na nieumiejętności wykorzystania i zagospodarowania ludzkiej energii, gdy ta się gdzieś uzewnętrznia. Jest to naturalne paliwo, na którym nie można jednak zbyt długo jechać. Aby społeczeństwo obywatelskie normalnie funkcjonowało, trzeba podciągnąć tabory, budować instytucje. Tu wsparcie państwa jest niezbędne. I tu go najczęściej brakuje.

W tej sytuacji trzeci sektor często przypomina barona von Münchhausena i sam próbuje się za włosy wyciągać z bagienka niemożności, przy – to trzeba przyznać – sporej pomocy przyjaciół. Na przykład takich jak Polsko-Amerykańska Fundacja Wolności, dzięki wsparciu której od 2001 roku działa program „Równać szanse” Polskiej Fundacji Dzieci i Młodzieży. W jego ramach nie tylko płyną pieniądze do entuzjastów na wsiach i w małych miasteczkach, ale udało się zbudować cały system wsparcia dla rodzących się organizacji.

Z kolei sukces małych szkół prowadzonych przez stowarzyszenia (takie jak Kwiatonowice) to w dużej mierze zasługa Federacji Inicjatyw Oświatowych. Gdyby nie upór Aliny Kozińskiej-Bałdygi (prezesa FIO), która jeździła, przekonywała, edukowała, pewnie skończyłoby się na okupacjach zamykanych szkół. A tak, nie dość, że szkoły ocalały, to ludzie zyskali kilkaset lokalnych centrów aktywności obywatelskiej.

[srodtytul]Po mądrość na wieś[/srodtytul]

Losy małych szkół pozwoliły obalić mit, w myśl którego aktywność obywatelska związana jest z wykształceniem (wyższym) i miejscem zamieszkania (duże miasto). Jest dokładnie odwrotnie. Oazy, o których była mowa, powstają dziś głównie na wsiach i w małych miasteczkach. Jedyną grupą społeczną, w której w ciągu ostatnich czterech lat nie spadła, a wręcz wzrosła gotowość do wspólnego działania na rzecz lokalnej społeczności, są… rolnicy (54 proc. w 2004 r. i 68 proc. w 2008 r.)

Na przeciwnym biegunie lokuje się przyszłość narodu, czyli młodzież. W ubiegłym roku w szkołach chęć uczestnictwa w przedsięwzięciach obywatelskich zgłosiło o 30 proc. mniej uczniów niż sześć lat wcześniej. Nie inaczej jest na wyższych uczelniach. Dziś zaledwie co czwarty student bierze pod uwagę bezpłatne zaangażowanie na rzecz innych. Nasuwa się znane powiedzenie (chętnie przywoływane przez Alinę Kozińską-Bałdygę), że po wiedzę jeździ się do miasta, ale po mądrość na wieś. W tym przypadku mądrością jest gotowość brania odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale i sprawy publiczne. Zwraca natomiast uwagę kompletne odpuszczenie wychowania obywatelskiego w działalności szkół, także tych wyższych. A im większe miasto, tym gorzej.

Nie wypełniono luki po słabnącym i rozbitym harcerstwie, nie kształtuje się w Polsce – jak w większości szkół europejskich czy amerykańskich – nawyku poświęcania kilku godzin w tygodniu na wolontariat. Coś, co powinno stać się powszechnie przyjętym elementem stylu życia, wciąż funkcjonuje na prawach ekstrawagancji, dziwactwa czy nadzwyczajnego poświęcenia. A skoro aktywność obywatelska tak właśnie jest postrzegana, trudno się dziwić, że zanika.

[srodtytul]Lekarstwo na kryzys[/srodtytul]

Trudno wyobrazić sobie ważniejszą dziś w Polsce rzecz niż powstrzymanie tego procesu. Z wielu powodów. Nie tylko dlatego, że rośnie nam „wsobne” pokolenie wykorzenionych egoistów, hołdujących wyłącznie hasłom w rodzaju „bogaćcie się” albo „nie bawisz się, nie żyjesz”. Jeszcze – na szczęście – nie wszystko zależy od systemów wychowawczych, a decydujące znaczenie wciąż mają w tych sprawach dom, rodzina. Kłopot ma przede wszystkim państwo. Obojętnie, słabe czy silne, samo w sobie jest bezradne wobec każdego kryzysu. Czy jest to bieda, patologie społeczne czy krach gospodarczy, urzędnicy państwowi uruchamiają standardowe procedury, które w jednych miejscach działają, ale w innych nie.

Zasada pomocniczości pozwala obywatelom wykonać pierwszy krok, podjąć interwencję, zaproponować jakieś rozwiązanie. Jeśli ktoś ma w Polsce pomysł na popegeerowskie wsie, to są to wyłącznie organizacje pozarządowe w rodzaju poznańskiej Barki. Doskonały patent na dzieci z blokowisk znalazła krakowska fundacja U Siemachy. W dokarmianiu dzieci najskuteczniejsza okazała się PAH Janiny Ochojskiej, a mało kto potrafił tak dobrze zaopiekować się niepełnosprawnymi umysłowo tak jak ks. Isakowicz-Zaleski.

Na tę niezwykłą skuteczność organizacji obywatelskich w radzeniu sobie ze skomplikowaną materią społeczną zwrócił także uwagę Benedykt XVI w swojej najnowszej encyklice „Caritas in veritate”. Jest bowiem w ich działaniu coś, czego nie ma ani rynek, ani państwo: pierwiastek miłości, osobistego zaangażowania na rzecz drugiego człowieka, jest altruizm i dawanie bez gwarancji zysku. To prawdopodobnie najlepsze lekarstwo na obecny kryzys.

Sęk w tym, że społeczeństwa obywatelskiego nie da się w Polsce ustanowić dekretem albo specustawą. Kapitał społeczny trzeba budować od fundamentów, czyli od dołu. Można mu natomiast sprzyjać (a niechby i dekretami). Ale zacząć należy od odrzucenia aksjomatu, że „nam się nie chce”, „nie opłaca” albo że „nie mamy takiej potrzeby”. Przeciwnie, według CBOS coraz więcej Polaków deklaruje, że wierzy w skuteczność i opłacalność współpracy z innymi ludźmi (81 proc. w 2008 r. i 74 proc. w 2004 r.). Poczucie mocy obywatelskiej, wiara ludzi, że mogą sami rozwiązać niektóre problemy, rośnie, mimo że nikt jej specjalnie nie podlewa. A ściślej, czynią to bardzo nieliczni i na pewno nie ci, którzy czynić to powinni. Na szczęście na nawrócenie się i pokutę nigdy nie jest za późno.

[i]Autor jest redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Wykłada w Studium Dziennikarskim Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie oraz na Uniwersytecie Jagiellońskim[/i]

Poprawność polityczna zakazuje mówić źle o aktywności obywatelskiej, ale też i coraz mniej się tą poprawnością przejmujemy. Nie tylko my, dziennikarze i publicyści. Nawet premier i prezydent, którzy niejako „z urzędu” winni sławić cnoty obywatelskie, wywiesili białe flagi. Obaj mówią o Polakach to samo, że nie ma dziś w narodzie zapotrzebowania na zaangażowanie w sprawy publiczne (bo te są „w dobrych rękach”). Ponoć z peerelowskiej fikcji płynnie przeszliśmy w etap cywilizacji rodzinno-, weekendowo-telewizyjnej. I trzeba się z tym pogodzić.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą